Nie
mogłam wytrzymać w tym salonie, z całą rodziną. W powietrzu unosił się zapach
strachu i przerażenia. Każdy się martwił,
dziewczyny płakały, Melanie najbardziej, a Morgan odchodził od zmysłów. Był jak
zwierze w trakcie polowania i ktoś już zabitą ofiarę wyszarpał mu z zębów. Był
nieobliczalny, a jego wzrok potrafił zabijać. Czułam się niepotrzebna, jakbym
nie pasowała do otoczenia. Doris mierzyła mnie wzrokiem pełnym zimna i
obrzydzenia. Myślała, że nie obchodzi mnie, co się dzieje z mamą, że liczy się
dla mnie tylko na nieziszczoną wizją ucieczki Isabell i Edwarda. Myliła się.
Owszem
przez chwilę cieszyłam się, łudziłam się, że rodzice się w końcu dogadali.
Naprawdę chciałam uwierzyć, że uciekli razem, że wszystko się ułoży. Ale nie...
zawsze sadziłam, że nie ma nic gorszego niż uczucia mamy względem Morgana.
Najgorszy scenariusz jaki widziałam, to ich wspólne życie, w którym czułam, że
nie będzie dla mnie miejsca. Jednak się pomyliłam. Najgorszy scenariusz się
rozgrywał teraz. Mama została porwana, uwięziona. Prawdopodobnie zgubiły ją
decyzje, które podjęła, a właściwie ich nie podjęła.
Wstałam
z kanapy i wyszła z pokoju, unikając zaciekawionych spojrzeń pozostałych. Przy
drzwiach napotkałam Cullenów wiedzieli, że coś sie stało, tylko nie mieli
pojęcia co. Uchwyciłam pytający wzrok Esme. Nie było sensu ich okłamywać,
dowiedzieliby się tak czy siak. Podeszłam do niej i wyszeptałam na ucho, żeby
zaproszeni gości tego nie usłyszeli. Melanie będzie musiała wymyśleć naprawdę
dobre kłamstwo, żeby nie mówić o tym wydarzeniu przez tysiąc lat, tylko kilkadziesiąt.
- Isabell została porwana.
Czułam
jak nieruchomieje i z jej ust wydostaje się cichy jęk przerażenia. Nie patrząc
na nich udałam się szybkim krokiem do swojego pokoju, oparłam się o brzeg sofy
i rozpłakałam się jak małe dziecko.
Nigdy
nie uważałam, że Isabell jest doskonałą matką, ale bardzo dobrą. Do perfekcji
brakowało jej niewiele. Popełniała błędy jak każdy, ale kochałam ją najmocniej
na świecie. Była moją matką. Tak wiele poświęciła dla mnie, a ja zawsze ją podziwiałam,
że zdobyła się na taką odwagę, żeby mnie urodzić. Była przy mnie nieustannie,
chroniła, pomagała, a teraz... Czułam się źle, że zrzuciłam ją na drugi plan odkąd
pojawił sie Edward. Nasze rozmowy ograniczały się tylko do stwierdzeń idę tu i
tam. Przez te lata udawałam, że nie istnieje. Czy byłam na nią zła? Pewnie po
trochę byłam. Za to, że nie zabrała mnie i taty, i nie ułożyła życia jako
rodzina, potrójna rodzina. Na prawdę byłam zła o to, że nie jest z tatą? Moje
pretensje do niej czy złości wydawały się tak absurdalne, że chciałam płakać
jeszcze bardziej. Teraz tak bardzo chciałam, żeby jej nic nie było. Żeby
wróciła, chciałam, żeby nawet wpadła tu i krzyczała, ale żeby była, cała i
zdrowa. W tej chwili może przecież już nie żyć. Właśnie mogłam stracić własną
matką, która myśli, że ją nienawidzę i wolałabym spędzić resztę życia z ojcem.
Zaszlochałam jeszcze goręcej.
Usłyszałam
jak do pokoju wchodzi Martin, nie miałam wątpliwości, że to on. Rozpoznałam
jego kroki, westchnął i wziął mnie w objęcia.
- Cicho...nie płacz mała. Isabell jest silna,
wiesz, że nic jej nie złamie... - pocieszał mnie, głaszcząc po plecach. Miał
rację. Mama jest jedną z, jeśli nie
najsilniejszą osobą jaką znam. Radzi sobie z Volturi, tak dobrze i nie pozwala
nikomu wejść na głowę. - Z drugiej
strony Morgan przetrzaśnie nawet portki Volturi, żeby ją odzyskać...Mała...nie
myśl o tym, pomyśl na przykład.... o .... nas, o naszym pierwszo-drugim
spotkaniu... - pocałował mnie w czubek głowy, a ja zrobiłam o co prosił. Dziękowałam
w duchu Morganowi, że postawił wszytko na jedną kartę sprowadzając go do
Montrealu, jednocześnie ryzykując utratę Isabell.
Wyciągnęłam ostrożnie różowe niecierpki z
doniczek, żeby nie uszkodzić ich korzeni. Kiedy ma się nadprzyrodzoną siłę,
każdy nawet najmniejszy ruch może mieć fatalne skutki dla delikatnych roślin.
Włożyłam kwiatek do uprzednio wykopanego dołka i przysypałam go ziemią, bardzo
dokładnie. Kiedy sięgałam po konewkę, żeby je podlać, zauważyłam Phoebe idącą w
moją stronę. Bardzo chciałam, żeby przeszła dalej wzdłuż dróżki i to nie ja
byłabym tą, której szuka. Ale kiedy jej
krok zwolnił i zatrzymała się nade mną, mogłam tylko westchnąć i jej wysłuchać.
Szybciej zniknie mi z oczu i przestanie mnie złościć. Niestety kiedy kogoś się
nienawidzi, to sam fakt, że dana osoba oddycha, już irytuje niemiłosiernie. A
zdecydowanie to właśnie czułam do tej delikatnej blondynki. Oczywiście od dnia,
kiedy zaczęła interesować się Edwardem.
-
Nessi, Morgan cię szuka – oznajmiła radośnie. Spojrzałam na nią, z zadowoleniem.
Przynajmniej nie chodziło jej o jej sprawy, tylko klanu. Wstałam szybko z
ziemi, otrzepałam pozostałości brudu i ściągnęłam rękawiczki.
-
W gabinecie? - zapytałam. W prawdzie zdziwiłam się, że coś ode mnie chce. Nasze
stosunki się rozluźniły. Praktycznie ze sobą nie rozmawiamy, nawet nie pomylę
się mówiąc, że nie mijamy się już na korytarzach, ja we skrzydle zachodnim
razem z Cullenami, a on we wschodnim. Nie robię głupot, więc nie ma powodu mnie
zganiać.
-
Tak. – potwierdziła Phoebe. Skierowałam się w stronę zamku, jednak Phoebe mnie
zatrzymała i zapytała nieśmiało:
-
Nie wiesz...może gdzie jest Edward?
Zatrzymałam się momentalnie i
spojrzałam na nią zdenerwowana. Ona się musi odczepić od mojego taty i koniec
kropka. On jest mamy i koniec kropka do
kwadratu.
-
Przecież to ty tu tutaj jesteś od tego, żeby wiedzieć kto gdzie jest. –
warknęłam do niej. - Pewnie jest z mamą.
Odparłam złośliwie. Phoebe zmarszczyła
brwi.
-
Nie. Isabell jest z Morganem, lub koło niego.
Prychnęłam. Phoebe nie miała pojęcia
gdzie jest mama, więc nie mam powodu, żeby zakładać, że jest z Morganem. Samo to
założenie mnie złościło.
Nie kłopotałam się odpowiedzią na
pytanie zauszniczki Dowsonów. Nawet gdybym wiedziała gdzie jest tata, to bym
jej nie powiedziała. Właściwie to teraz stałam się ciekawa gdzie jest tata. Nie
widziałam go do tej pory, a było już południe. Nagle napajała mnie nadzieja, że
może tata jest z mamą. Może wyszli gdzieś na miasto, żeby uciec od ciekawskich
spojrzeń domowników i Cullenów. Może wyjechali poza Montreal? Naprawdę bym
chciała.
Kiedy znalazłam się w korytarzu
głównym, prowadzącym do gabinetu Morgana,
usłyszałam krzyki. Głośne, donośne i aż zdziwiłam się, że Melanie na nie
pozwoliła. Jak przystało na prawdziwą mamę stała na straży porządku i ładu w
tym domu. Na pewno nie był to początek
dość emocjonalnej kłótni tylko środek. W miarę kolejnych kroków zbliżających
mnie do celu, mogłam rozpoznać głosy.
Bez wątpienia był to Morgan, którego ton głosu był spokojniejszy i cichszy, ale
stanowczy jak zawsze. Najgłośniej rozbrzmiewające krzyki należały do Isabell. Moja
wizja romantycznego, sam na sam wypadu moich rodziców umarła w zalążku. Phoebe
miała rację, mama jest z Morganem.
Od razu
pomyślałam, że to kłótnia kochanków, ale jak padło moje imię, zmieniłam
zdanie. Jeśli się o coś kłócą, a zdarza im się to rzadko, bo Morgan wszystkie
kłótnie dusi w zarodku, to nigdy ja nie jestem tematem numer jeden. Zapukałam lekko
w podwójne, dębowe drzwi do gabinetu Morgana. Jednak krzyki nie ucichły, tylko
zrobiły się głośniejsze.
-
Sugeruję, tam wparować i to przerwać - powiedziała lekko Doris wychodząc z
bocznego, niebieskiego salonu. Nie zdziwiłam się, że siedzi gdzieś w pobliżu i
słucha. Zawsze interesowała sie wszystkim, była jak lokalna gazeta, wiedziała
wszystko, łącznie z tym co nie powinna i informowała zainteresowanych. Za pewne wiele osób będzie ciekawych, o co
się kłócą, a Doris pośpieszy z wyjaśnieniami.
Spojrzałam na nią przenikliwie, ta
westchnęła i wzruszając ramionami, wróciła do salonu.
Zapukałam jeszcze raz do gabinetu
Morgana, ale nie wywołało to, żadnej reakcji z ich strony. Szarpnęłam stanowczo
za klamkę i weszłam do środka. Nie
zauważyli mnie od razu, dopiero jak odkaszlnęłam i powiedziałam dość głośno:
-
Przepraszam, ale miałeś do mnie sprawę Morgan.
Morgan razem z mamą momentalnie
zamilkli. Isabell odwróciła się w moją stronę. Była zła, jej wściekłość
malowała się na każdym fragmencie jej ciała, a Morgan, spokojny wstał zza biurka.
-
Tak, mam sprawę, siadaj - wskazał ruchem dłoni zieloną sofę, sam usiadł na
drugiej. Bella nadal opierała się plecami o biurko Morgan, i zadąsaną miną
westchnęła. Usiadłam posłusznie na kanapie. Nigdy nie musiałam wybierać kogo
słuchać, mamy czy Morgana. Ich decyzje co do mnie pokrywały się ze sobą.
Wolałam, żeby nie kazali mi wybierać, bo najwyraźniej mają różne opinie co do
tej sprawy.
-
Zgodnie z naszą umową mam cię nie traktować specjalnie, tylko zwyczajnie, jako
pełnoprawnego członka klanu, tak? - Morgan
chciał się upewnił przywołując dawną umowę, zawartą wiele lat temu, gdy
mama starała się mnie trzymać w szklanym pałacu. W miarę upływu czasu udało się
mi zburzyć szklane mury i pozwoliła mi popełniać własne błędy, na których się
nauczyłam wiele. Jednak najwyraźniej
Isabell próbuje znowu ochronić mnie przed jakimś błędem, a Morgan jej nie
pozwala.
-
Oczywiście - potwierdziłam momentalnie, może zbyt emocjonalnie, bo mama aż
prychnęła. Morgan spojrzał na nią uważnie, ale nic nie powiedział. Zdecydowanie
kłócili się o mnie. Powoli zaczęła zjadać mnie ciekawość od środka.
-
Więc mama dla ciebie zadanie... specjalne zadanie - poprawił się.
-
Morgan masz ostatnią szansę! Ostrzegam cię! To się źle skończy - warknęła
Isabell i spojrzała na niego ciemnym wzrokiem, pełnym zdeterminowania i złości.
Myślałam, że się na niego zaraz rzuci, a byłaby do tego zdolna.
-
Isabell, to ja tu rządzę! Jak chcesz mieć na coś wpływ, to proszę bardzo, nie
mam ani asystentki ani żony. Proszę bardzo wyjdź za mnie, to wtedy może ci
ulegnę - krzyknął stanowczo wywołując szok u mnie jak i mamy.
Nigdy nie słyszałam, żeby Morgan się
tak do niej odzywał. Nawet gdy tracił do niej cierpliwość, był na nią zły,
nigdy nie wysuwał argumentu, że to on tu rządzi i ma być tak jak on chce. A
właściwie czy jego słowa można uznać za oświadczyny?
Mama zamilkła i spojrzała na niego
zaskoczona. Jednak momentalnie zaskoczenie minęło i wybuchła z podwójną siłą,
żywo gestykulując.
-
Ale tu chodzi o moją córkę! Słyszysz moją! Nie będzie tak jak ty chcesz, tylko
jak ja. Kluczowa informacja: jeśli ktokolwiek ma na coś wpływ w związku z nią, oprócz mnie, to jest jej
ojciec, a ty nim nie jesteś! - krzyknęła. - Po moim trupie pozwolę na ten twój
cały pomysł. Ona nie będzie zajmować się jakimś tam chłopcem, którego zmienisz,
tylko dla tego, że tobie się wydaje, że ona go lubi i tak będzie lepiej. Ona
jest dzieckiem!
Już miałam protestować, krzyczeć,
żeby mnie nie traktowała jak małe niewinne dziecko, bo nim nie jestem, ale
widząc wzrok mamy skierowany na Morgana, zaczęłam wątpić czy widzi, że ja tu
jestem. Wydawało mi się jakby mnie tu nie zauważali, jakbym była widzem na
przedstawieniu w teatrze.
-
Niestety dla ciebie Isabell, już to zrobiłem - odparł spokojnie Morgan, ignorując mój
pytający wzrok. Nadal nie rozumiałam o co się kłócą.
- Słucham? - prychnęła niemal z taką złością
jak Doris. Za dużo czasu z nią przebywa. Cholerna ceremonia. - Że coś ty już
zrobił? -wycedziła przez zamknięte zęby. Mogłabym przysiąc, że poruszyła się w
kierunku osiemnastowiecznej broni wiszącej na ścianie, obok niej.
-
To co słyszałaś. Nawet jest tutaj, w zamku. Doris go pilnuje - odpowiedział
zakładając ręce za głowę. Nie miałam pojęcia czy robi to specjalnie, czy zdaje
sobie sprawę, że dolewa oliwy do ognia, ale z każdym jego słowem, gniew mamy rośnie.
-
Że co proszę?- Bella nie wiedziała co
słyszy, ja z resztą też. - Stworzyłeś osiemnastego członka klanu, od tak?
-
Andrew nie żyje, a Bridget odeszła więc technicznie szesnastego. Ale biorąc pod
uwagę, że Dorian jest przejazdem, to mamy piętnastego, odejmując Aurorę i
Jonathana, którzy jak zauważyłaś w dobrych latach spędzają tutaj miesiąc, więc
trzynastego. Tak, stworzyłem trzynastego
członka klanu, lepiej się z tym poguć - uśmiechnął się cynicznie.
Mamy nowego członka rodziny? A
Morgan go stworzył nie konsultując tego z nikim? Ale po co? Owszem ostatnio
ponieśliśmy straty w liczebności, ale nikt nie zastąpi oazy spokoju Andrewa czy
zaradności Bridget. Ale oni niedawno odeszli, Morgan nie mógłby.
-
Ty...przemieniłeś niewinne dziecko...ile on ma szesnaście czy siedemnaście lat?
Całe życie miał przed sobą! I dlaczego? Żeby co? Mi się przypodobać? No
niestety efekt był odwrotny.
-
Zrobiłem co uważałem i mam takie prawo. Kluczowa informacja: nie wszystko robię
przez wzgląd na ciebie, jakby tak było dawno wszyscy byliby martwi, bo dla
ciebie zrobiłbym wszystko - wykrzyknął jej w twarz.
Poczułam się jak piąte koło u wozu.
W ogóle zapomnieli o moim istnieniu, wchodzili w temat uczuć, więc moja
obecność była tu nie na miejscu.
W końcu obydwoje nie wiedzieli co
powiedzieć i zamilkli. Widziałam oczami wyobraźni ucieszoną minę Melanie. W
końcu skończyli się kłócić.
Isabell spojrzała jeszcze raz na
Morgana, nie przywykła do takiej ostrej dyskusji, a w zasadzie do tak stanowczego
i nieugiętego Morgana. Zawsze jej słowo było na równi na rozkazem. Robił to co chciała i przede wszystkim Morgan
nie dopuszczał, żeby była niezadowolona.
Mama rzuciła szybkie spojrzenie na
flakon z kwiatami, na biurku, pewnie myślała, żeby nim rzucić w Morgana, ale
łapiąc moje zmieszane spojrzenie prychnęła i wyszła trzaskając drzwiami.
-
Morgan...ja... - zaczęłam nie mając pojęcia o co w ogóle chodziło.
-
Tak wiem nie wiesz o co chodzi. Już ci wyjaśniam.
Morgan spojrzał z utęsknieniem na
drzwi, łudził się, że mama wróci i zmieni zdanie. Westchnął i zaczął mi
wyjaśniać.
-
Zajmiesz się nowym członkiem klanu. Nauczysz go naszych zasad, samokontroli i
posłużysz mu za przewodniczkę, sprawdzisz czy ma jakiś dar, czuję, że ma.
Zgadzasz się?
-
A mam jakieś wyjście? - zapytałam szybko, ciągle myśląc o tej kłótni. Skoro ma
być tak, jak on chce to po co w ogóle pyta? Przez grzeczność?
-
Jasne. Wybacz Nessi, musiałem twoją mamę przywrócić do pionu, a to był jedyny
sposób - odparł zakłopotany, pewnie wolałby, żebym tego nie słyszała i mnie
wtedy tu nie było. Niestety.
-
Ostatnio na dużo sobie pozwalasz - warknęłam.
-
Wiesz Nessi...zawsze znałem swój limit, a ostatnio Isabell na dużo więcej mi
pozwala - zaczął niepewnie - Nie patrz tak na mnie. Nie jestem kimś kogo nie
nawiedzisz, tylko raczej lubisz. Przynajmniej tak było dopóki twój ojciec nie
zrobił sobie wielkiego wejścia, do twojego życia - skrzywił się na wspomnienie
Edwarda. Może faktycznie dla niego spowodowało to same złe rzeczy, ale
przynajmniej ma Isabell obok siebie. Jakby nie Cullenowie, to mama nie byłaby
tutaj i nie zamierzała tu zostać do ceremonii, czyli jakieś trzy lata. Musiał
dziękować Edwardowi, za taką szansę. Inaczej nie ściągnąłby tu Isabell na tak
długo.
-
Po prostu chce, żeby byli razem i żebyśmy tworzyli rodzinę - wyznałam swoje
największe pragnienie. Przy nim zawsze mogłam się wygadać, Alex jest za
dziecinny, a Chris za życiowy, jakby to w ogóle miało sens, żaden z nich nie
stąpał po twardym gruncie, jedynie Morgan. Z nim zawsze mogłam porozmawiać jak
potrzebowałam męskiej rady.
-
Nessi ale ty już masz rodzinę. Masz mamę Isabell, dziadków Melanie i Michaela,
zastępczych rodziców: Ginny i Alexandra.
No i masz resztę rodziny, nie mówię tu o pseudo ojcu ziszczonym w osobach
Chrisa, Alexa i mnie, bo masz prawdziwego. Ale to nie zmienia faktu, że już
masz rodzinę i nie musisz szukać nowej, już ją masz, na zawsze.
Chyba miał racje. Chciałam coś, co
już miała. Czym by się różniła moja rodzina od tej nowej? Można mieć wiele
rodzin, ale tylko jedną pierwszą, tą która definiuje ciebie, skąd pochodzić,
czym się kierujesz i jak patrzysz na świat. Nie można chcieć czegoś, co się już
ma. To absurdalne
Morgan wahał się czy coś powiedzieć
czy nie, ciągle zamykał usta i otwierał ale w końcu zdecydował sie mówić, od
niechcenia:
-
Nessi, nie chciałem tego ci mówić ale.... będę o Isabell walczył do mojego
ostatniego tchu, a nawet dłużej. To z jej imieniem umrę na ustach, nie
przeklinając ją tylko wielbiąc, nawet jeśli dostałbym od niej skradzione,
krótkotrwałe chwile. Nessi, ja ją kocham i nigdy nie przestanę czekać i
walczyć, dość specyficznie bo daje jej dużo swobody i koronę do rządzenia. Od
chwili kiedy ją tylko zobaczyłem po prostu wiedziałem, zakochałem się w niej w
tej jednej sekundzie. Zrozumiesz to wszystko kiedy się zakochasz, bo Nessi w
prawdziwej miłości nie ma miejsca na egoizm, to siebie i swoje ja zatracamy dla
tej drugiej osoby. Prawdziwa miłość jest cudowna. Nie bez powodu jej symbolem
jest róża. Pokujesz się zrywając ją, ale jak tylko ją zerwiesz, będziesz
widział, że to najpiękniejsza rzecz na świecie. Wiem, że ci się to nie spodoba,
ale jestem coraz wyżej kwiatu i chyba będziesz musiała zacząć to akceptować,
dlatego nie chce, żebyśmy toczyli wojnę, nie rozerwiemy Isabell na pół, dlatego
na ocieplenie stosunków z tobą, oczywiście jak widziałaś, kosztem oziębienia
moich z Isabell, w pokoju obok siedzi nie przypadkowa osoba. Idziemy?
Wiedziałam, że Morgan kocha mamę od
zawsze. Ile razy omawialiśmy jakieś wiersze o miłości, prawdziwej czystej wyobrażałam sobie miłość
Morgana do Isabell. Jednak szybko kręciłam głową, mama należała do Edwarda.
Pokiwałam głową.
Morgan wstał i otworzył mi drzwi do
bocznego salonu, z którego niedawno wyszła Doris. Niebieski salon, we wschodnim
skrzydle, był urządzony w stylu Morgana, czyli barokowym. Pozłacane krzesła,
stoliki, wytworne sofy i fotele, puszyste dywany, obrazy przedstawiające najznamienitsze postacie historyczne.
Na sofie leżała wyłożona Doris, jej
duże, złociste oczy, ozdobione ciemnymi cieniami do oczu przyglądały się
uważnie projektom sukien dla druhen, na ceremonię. Podjęła się zorganizowania
tej całej farsy w jednej sekundzie. Była wręcz ucieszona, możliwością jaką się
nadarzyła. A teraz przegląda projekty od najznakomitszych wampirzych
projektantów. Marszczy swój mały zadarty nosek i przegryza wargi.
Jednak pomimo tego, że Doris
zwróciła moją uwagę, to nie po to przyprowadził mnie tu Morgan. Wskazał ruchem
głowy na balkonowe okno, przyozdobione grubymi kremowymi zasłonami. O szybę
opierał się jakiś chłopak, bez dwóch zdań. Nie odwrócił się, choć słyszał, że
wchodzimy do pomieszczenia. To za pewne miał być ten, którym mam się zająć.
-
Doris, może byś zmieniła miejsce do debatowania nad sukienkami, które nie
potrzebnie wybierasz, bo nie będą potrzebne - zaproponował Morgan.
-
Morgan, Morga... - powiedziała lekkim tonem, z nutą zażenowania- Zaiste...będą.
Wstała z gracją i zbierając z podłogi odrzucone projekty,
ruszyła w stronę drzwi, uprzednio szeptając mi konspiracyjnie:
-
Dobrej zabawy.
W jej oczach pojawił się cień
ekscytacji i rozbawienia. Wyszła obrzucając spojrzeniem pełnym niedowierzania Morgana.
-
Co znowu? - warknął i ruszył za nią.
-
Nie sądziłam, że będziesz taki sta...
Kiedy drzwi się zamknęły zdałam
sobie sprawę, że ten chłopak nie robił nic po za patrzeniem się przez okno. Nie
mogłam sobie wyobrazić jakie to uczucie, być o tak tutaj w tym miejscu. Zaraz
po przemianie, prawdopodobnie bez pierwszego posiłku, zagubionym w nowej
rzeczywistości. Obce miejsce, które ma
być twoim domem, obcy ludzie, którzy mają być twoją rodziną, nieznane zasady,
które mają definiować twój sposób na życie i to okropne uczucie, że coś się już
skończyło.
Kiedy pierwszy raz przekroczyłam
mury tego ogromnego zamku nie czułam się obco. Miałam Isabell po mojej prawej
stronie i Ginny, i Chrisa. Nie czułam się zagubiona, bo miałam już kogoś,
miałam coś. A zamieszkanie u Dowsonów, było jak przeprowadzka w nowe miejsce.
Nowy pokój, nowe otoczenie, nowi ludzie, ale moje życie miało już jakiś zarys.
Natomiast ten biedy chłopiec był
sam. SAM. Znalazł się w innej rzeczywistości, jakby został wciągnięty do świata
książki fantasy. Był najzwyczajniej zagubiony i postawiony przed faktem
dokonanym, jak marionetka: " O proszę, to twoja rodzina i twój nowy
dom".
Nie wiedząc co powinnam zrobić
wolnym krokiem podeszłam do okna, obok niego. Prawdopodobnie widząc Doris
zdążył sobie wyrobić już opinie o damskiej części wampirzej społeczności -
femme fatale. Spojrzałam przez okno,
pozwalając mu dogłębnie mnie prześwietlić, od stóp do głów. Z tego miejsca był
świetny widok na ogród, akurat na miejsce, gdzie miałam swojej grządki. Byłam
pewna, że obserwował mnie. Nagle poczułam się zdenerwowana.
-
Na pewno są ciekawsze widoki, niż ja zajmująca się kwiatkami - syknęłam
gniewnie do niego, odwracając się w jego stronę.
Zamarłam.
Czułam jak serce dosłownie
zatrzymuje swój bieg, płuca zapomniały wydychać dwutlenku węgla, krew zaczęła
odpływać mi z mózgu, a cały szum, szmery, włączone sprzęty zamilkły. Zamrugałam
kilkakrotnie oczami. To nie może być sen, ja w ogóle nie śpię. To by się nawet
nie kwalifikowało jak sen, to byłoby za cudowne na sen, a za nieprawdziwe na
marzenie.
Spojrzałam zaskoczona w jego
czerwone, niczym krew spuszczona z palca wskazującego, oczy. Jednak moja
wyobraźnia nakładała uporczywie tam kolor niebieski, tak znany mi, niemal
zapamiętany, tak jak zdjęcie. Jego jasne włosy były jeszcze jaśniejsze,
układały się w idealną fryzurę, którą nawet najlepsi fryzjerzy mieliby problem
odtworzyć. Jego rysy twarzy stały się wyrazistsze, bardziej przyciągające
uwagę. Choć mój umysł pamiętał go żywego, pełnego życiodajnej krwi płynącej w
jego żyłach, nie zmieniało to faktu, że stoi przede mną ta sama osoba, tylko w
stroju nieśmiertelnego archanioła Gabriela.
Już na zawsze będę miała do
czynienia z czymś, z czym nie poradziłam sobie - z Martinem Morrisem, który od
niedawna stał się panem Martinem Morrisem Dowsonem. Stał przede mną ten sam
chłopak, który pocieszył mnie po odkryciu prawy, że Edward jest moim ojcem, po
nagłym oziębieniu stosunków z Christopherem, ten który stanął oko w oko z
klanem Suilvian i nie drgnął nawet na sekundę. Ten sam chłopak, do którego moje
myśli wracały, przez którego robiłam głupie rzeczy, żeby tylko się z nim
zobaczyć. Ten Martin, jedyny facet do tej pory, który powodował w moim ciele
szereg reakcji, których żadna inna osoba nie miała najmniejszych szans wywołać.
Stanowił dla mnie problem. Przez niego odkrywał w sobie nie znane mi do tej
pory uczucia, zachowania. Moja racjonalność przy nim gubiła nogi, a jego osoba
starannie odcisnęła sie w moich myślach.
-
Nie odzwoniłaś do mnie - powiedział z wyrzutem, bez cienia zaskoczenia czy
zdenerwowania. Najwyraźniej szok jaki przeżył widząc mnie tutaj był wtedy, gdy
pracowałam przy kwiatach. Pożałowałam, że nie mogłam zobaczyć tej miny. Jednak
zdziwiłam się jego pytaniem. Nie odzwoniłam to prawda. Po prostu się bałam.
Jego się bałam i o niego. Spotkał wampiry w swoim życiu i zapewne choć nie
wiedział co się dzieje, odczuwał, że igrał ze śmiercią jak nigdy dotąd. A
przede wszystkim bałam się siebie i mojej reakcji. Sam jego głos wywoływał
uśmiech na twarzy, a jego pogoda ducha dodawała beztroskości życiu. Choć wiele
razy chciałam zadzwonić, to nie mogłam. On był człowiekiem, niewinnym, kruchym,
bezbronnym a ja wampirzycą, pomimo, że w połowie to drapieżnikiem do zabijania.
-
E... tak...nie..m..m..ogłam..chccci...alam, na prawdę,....ale nie... - plątałam
sie we własnych słowach. Parę chwil temu myślałam, że to on jest zagubiony, sam
i to on potrzebuje pomocy, jednak w przeciągu sekundy sprawy zatoczyły koło, to
ja byłam tą co potrzebuje pomocy. Ironia losu. - Zaraz...O co ty się mnie w
ogóle pytasz?
Spojrzał mi w oczy, zdawał sobie
sprawę z jego absurdalnego pytania, a w zasadzie zadania twierdzącego.
Najwyraźniej, gdy tylko mnie zobaczył, jakąś znajomą twarzy poczuł się lepiej,
pewnie. A skoro byłam to ja, do której najwyraźniej coś ciągnęło, to może
poczuł się nawet szczęśliwy. Nie. Nie. Nie. Nessi, poniosła cię za dużo
wyobraźnia.
-
To ja mam pytania! - rzekłam oburzona.
-
Z tego co ja się orientuje, to ja jestem od zadawania pytań, a ty od
odpowiadania - zaśmiał się.
-
Racja.
I nagle zrozumiałam wszystko!
Morgan zmienił Martina w wampira przez
Isabell! To o to się kłócili. Morgan chciał zdobyć moją sympatie, przychylność,
może nawet odkupić winy, czy po porostu chciał, żeby wszystko wróciło do stanu
jak było wcześniej i przemienił w wampira jedyną osobę, na którą spojrzałam
przez tyle lat. Myślał, że jak da mi na zawsze właśnie Martina, to wstawie się
za nim, a on dobrze wie, że mama się z moim zdaniem liczy. Cześć mnie była zła,
za przedmiotowe traktowanie mnie i Martina, niemal to była forma przekupstwa, a
druga część po prostu chciała chylić głowy przed jego pomysłami. Nie miał
pojęcia o mnie i Martinie, nikt nie miał, nawet mama, a on jakimś cudem sie
dowiedział. I wtedy jak za sprawą magicznej różdżki przypomniałam sobie słowa
Christophera na tej feralnej kolacji. Mówił, że jak pojawi się Martin w zamku,
żebym wstawiła się za Morganem u Isabell, bo przeszedł sam siebie. Radził, też
żebym wyjechała z Martinem na chwilę, bo mama nie będzie zadowolona.
-
Nessi...?
Ciepły głos Martina sprowadził mnie
na ziemie. Morgan jest geniuszem.
-
Przepraszam, zamyśliłam się.
-
To Morgan jest twoim ojczymem? - zapytał niepewnie.
-
Nie - zaprzeczyłam szybko - Christopher nim jest. Morgan jest po prostu mojej
mamy... - zamilkałam. Co ja mu miałam powiedzieć? Nie ma żadnego słowa w
słowniku, które by określał Morgana kim jest dla mojej mamy.
-
Nie? Z tego co zrozumiałam, twoja mama
nie z miłości wychodzi za Christophera. A gdzie w tym trójkącie mam miejsce
twój ojciec?
-
Właśnie on jest po za nim, ale wróci do gry, mówię ci. Muszę tylko pewną osobę
wyeliminować.
-
Czyli to jest twoja przebiegła mina, mam dużo do nauczenia.
-
Mówiąc o tym...musimy ze sobą wytrzymać, więc jesteś zdany tylko na mnie. Od
czego zaczynamy? Od nowego imienia? Czy jedzenia?
-
Myślę, że od tego... - powiedział i wbił się w moje usta. Nie mogłam go
odepchnąć, choć powinnam to zrobić. To uczucie było tak pochłaniające, tak
zabijające mój zdrowy rozsądek, że chciałam jeszcze. Było to niemal jak
narkotyk, którego potrzebowałam, bo dzięki niemu świat wydawał lepszy, żywszy i
szczęśliwszy. Całował mnie czule, a ja mu się poddałam, bez jakichkolwiek
protestów. Zapomniałam, że pierwszy raz całowałam chłopaka. Zapomniałam o
otaczającym świecie, po prostu było to tak cudowne uczucie, że świat zaczął być
dla mnie niedostrzegalny. Liczył sie tylko Martin i jego usta na moich.
Kiedy się od niego oderwałam, a nie
była to wcale krótka chwila. Chciałam go spiorunować wzrokiem, chciałam, żeby
nie wiedział, że to mnie bardziej uszczęśliwiło, ale nie wyszło mi. Jedynie
udało mi się z trudem wyksztusić:
-
Nie rób tego więcej.
-
Nie obiecuje, a teraz co? Jedzenie? Na jakie zwierze polujemy?
Wskazałam ruchem głowy drzwi, Martin
udał się w ich stronę. Musiałam wrócić na pozycje lidera, bo czułam, że to on
zaczyna rządzić, a ma być odwrotnie, musi być. Kiedy zostałam w tyle dotknęłam
delikatnie swoich zaróżowionych ust, na których tak nie dawno był jego. Miałam
głęboką nadzieje, że zrobi to jeszcze
parę razy.
***
Nie
miałam pojęcia ile czasu spędziłam tuląc się w ścianę, jakby moja siła naporu
miała otworzyć sekretny pokój, który dałby mi schronienie przed nieuchronnym.
Mój wzrok nie mógł się skupić na niczym innym tylko szklance, dużej,
przeźroczystej, z grubego szkła, oszronionej z brzegu. Wypełnionej do granic
możliwości, ciemną, pyszną i soczystą krwią. Byłam głodna, cholernie głodna.
Pragnienie powoli zaczęło palić mnie od wewnątrz. Tak jakby każdy nerw zaczął
powoli żarzyć się,
a nie mógł spłonąć do końca. A zapach krwi, tak drażnił moje nozdrza, że momentami musiałam je zasłonić dłońmi.
a nie mógł spłonąć do końca. A zapach krwi, tak drażnił moje nozdrza, że momentami musiałam je zasłonić dłońmi.
Słyszałam,
że jedyną formą samobójstwa dla wampira jest zagłodzenie się na śmierć. Cały
organizm przechodzi w hibernacje, powoli, bardzo powoli, każda najmniejsza
komórka ulega zasuszeniu, odwodnieniu, tak że kurczy się do prawie
niewidocznych rozmiarów. Wtedy całe ciało przypomina mumie egipską i to taką
dwutysięczną. Ale twój mózg ciągle działa, jest aktywny. Patrzysz jak tracisz
panowanie nad każdym fragmentem ciała, jak zostajesz zamknięty w powłoce, z
której nigdy się nie wydostaniesz. Czekasz, aż niechcący ktoś lub coś wznieci
ogień i za jego pośrednictwem zamienisz się w popiół. A do ostatniej sekundy
będziesz przytomny i świadomy. Najgorsza śmierć jaka mogłaby kogokolwiek
spotkać. Nawet własnym wrogom by jej nie życzyła.
Nie
mogłam pozbyć się widoku zasuszonych wampirów, których niejednokrotnie
widziałam podczas wypraw klanu. Ich puste, matowe oczy wpatrywały się przed
siebie, bo tylko to mogły, nie zdołały zerknąć w bok. Jednak najgorsze było to,
że widziałam, że ktoś tam jest, nie umarł, żyje. Nie można było im pomóc,
zagłodzili się na śmierć, dlatego jedynym wyjściem było wzniecenie ognia, Jack
często tak robił. Delia próbowała wielokrotnie przywrócić im życie, z różnych
skutkiem. Byli tacy co dzięki jej darowi uzdrawiania i niewyobrażalnej ilości
krwi wychodzili z tego, innym nie dało się pomóc.
Właśnie
w takich barwach malowała się moja przyszłość. Zagłodzę się na śmierć, rana na
ramieniu doprowadzi do bardzo poważniej i przewlekłej choroby immunologicznej,
a mój umysł stracie jasność. Umrę w strasznych męczarniach. Zostanę sama z moim
umysłem, który będzie analizował każdy fragment mojego życia i znajdywał nawet
najmniejszy błąd.
Jednak
wiedziałam, że nie mogę ulec, nie mogę pozwolić porywaczom wygrać. Nie dostaną tego co chcą. Mają swój
chory plan, który realizują. Pocieszał
mnie fakt, że nie jest im łatwo. Nie da się mnie, Isabell Shafft Dowson ukryć
jak normalną inną osobą. Choć nie wiedziałam ile czasu minęło od mojego
porwania, wiedziałam, że cały świat tylko szuka jakiegokolwiek śladu o mnie,
żeby mnie zwrócić rodzinie i zyska ich przychylność na wieczność. Nikt nie jest
idiotą i każdy wie, że jak dużo znaczę dla Morgana. Byłby wstanie oddać
wszystko, dosłownie wszystko za mnie. A nie da się mnie dobrze ukryć, gdy cały
świat tylko szuka nawet niewidocznego śladu.
Mrugnęłam
powiekami łudząc się, że obraz pełnej krwi szklanki zniknie. Jednak nie. Znowu
mój tępy wzrok skupił się na moim pożywieniu. Tak smacznym, pysznym, ale
ludzkim. Nigdy nie skosztowałam krwi człowieka, nigdy nikogo nie zabiłam. I tak
miało zostać. Miałam być czysta.
Potrzasnęłam głową co spowodowało upadek mojego kolczyka. Dalej byłam w
tej cudownej sukni ślubnej, teraz bardziej przypominającą szmatę, ale była
moja. Spojrzałam ukradkiem na materiał rzucony po mojej prawej stronie. Nie
włożę niczego co jest ich. Wolałam zostać w tej sukni, podartej, brudnej,
rozerwanej ale mojej, mojej własnej, nie ich.
Mój
wzrok wrócił na przedmiot mojej zguby. Nie mogę się uzależnić od krwi, ludzkiej
krwi. Nie mogę pozwolić, żeby pierwotne pragnienia mnie zaślepiły. Nie dotknę
tej krwi, nie ma szans. Jak spróbuje to nie będę mogła znieść zwierzęcej.
Będzie jak niesmaczny, czerstwy crossaint, na którym da się przeżyć, ale odruch
wymiotny będzie się pojawiał z każdym gryzem. Jestem świetna w samokontroli. Dam radę
przebywać w jednym pokoju z człowiekiem gdy jestem głodna. Nie zaatakuję go. Potrafię
przezwyciężyć okropną wizje śmierci głodowej. Nie dotknę krwi. Nawet jakbym
umarła. Nie zniżę się do poziomo bezlitosnych, krwiożerczych wampirów. Jestem
sobą i nic i nikt mnie nie zmieni.
Nagle
usłyszałam dźwięk otwierania drzwi. Byłam pewna, że przyjdą sprawdzić czy
zrobiłam to o co mnie prosili. Nie będą zadowolenie, możliwe że mnie ukarzą.
Ale co mi zrobią? Już mnie porwali, zabrali z miejsca miłości, odebrali
bliskich. Ropa dalej sączyła się z rany na ramieniu, więcej nie będą mogli
eksperymentować. Zobaczyłam tego samego
mężczyznę, powoli zaczęłam wątpić czy jest
w tym domu ktoś jeszcze, oprócz niego. A może on jest oddelegowany, żeby
mnie pilnować?
Miał
dłuższe czarne włosy, oczy charakterystyczne dla wampirów, był wysoki i
szczupły. Miał owalną, niczym szczególnym nie wyróżniającą się twarz. Jego oczy
były skupione, zdeterminowane, ale nie były zimne. Był przystojny, to musiałam
przyznać. Nosił raczej wygodne, luźne ubrania. Nie wyglądał jakby musiał tu
być, musiał mnie pilnować, tylko raczej jakby chciał tu być, nie miał nic
przeciwko. Podszedł do mnie i z rozczarowaniem spojrzał na szklankę, a później
na mnie. Wydawał się nie być zaskoczony, przypuszczał, że nie dotknę jej,
jednak sądził, że jak podstawi mi ją pod nosem, to będzie mnie doprowadzała do
szaleństwa. Miał rację, ale nie zmieniło to nic.
- Kazałem przygotować tobie pokój, ale
najwyraźniej lubisz piwnice -stwierdził, przyglądając mi się uważnie. Niemal
widziałam swoje okropne obicie w jego oczach. Widział jak powoli staczałam się,
jednak resztami siły walczyłam za swoimi przekonaniami i byłam wierna sobie.
Nie podobało mu się to. Liczył, że będę robić dokładnie to, co mi powie, że
będę tak wyczerpana, zmęczona, że napije się tej krwi. Że będę marionetką łatwą
do manipulacji. Pomylił się. Jeśli mam umrzeć, wolę umrzeć jako ja, z moimi
przekonaniami, zasadami i mną samą. Przez tak wiele lat nikt mnie nie zmienił,
środowisko, nic na mnie nie wpływało. Choć świat miał inną wizję o mnie, ja
pozostawałam wierna sobie, tej z dnia przemiany, kiedy moje człowieczeństwo
wciąż we mnie żyło.
Momentami
czułam się egoistą. Że robię wszystko, żeby umrzeć, że walczę z nimi, zamiast
się poddać. Stawiam na swoje ja. W końcu mam dla kogo żyć, mam dla kogo walczyć
i mam kogoś kto na mnie czeka. Powinnam robić dokładnie to co oni mi każą,
szukać jakiegokolwiek sposobu, żeby wrócić do rodziny. Powinnam walczyć o
przetrwanie, a nie akceptując swoją nieuchronną śmierć robić ich zadanie
trudniejszym prze własny opór.
- Isabell jeśli nie chcesz tego zrobić czysto
przez przekonania, pomyśl o własnym ciele. Twoja rana się nie zagoiła, jesteś słaba, musisz
się pożywić - zaczął jakby z troską. Może martwił się, że rana na ramieniu
wymknęła się spod kontroli, że może zakończyć moje życie szybciej niż
planowali. Przeliczyli się, nie powinni ryzykować z tak nieznanym środkiem.
Teraz
ów mężczyzna próbuje dostać się do mojej głowy, wpłynąć na moje decyzje
racjonalnym argumentami. Miał racje. Śmierć głodowa mogła się nigdy mi nie
przytrafić, niezgojona, cieknąca rana była wielką niewiadomą. Mogę umrzeć za
minutę, godzinę, dzień, rok albo wcale.
- Co się to obchodzi, nie lepiej mnie od razu
zabić? - warknęłam do niego. Nie widziałam sensu w utrzymywaniu mnie przy
życiu, co nie szło im najlepiej. Byłam raczej oporna. Skoro i tak skończę
martwa, to po co się wysilają?
- Kobieto twoje życie jest najcenniejszą
wartością na tym świecie- wykrzyknął oburzony. Miał racje. W chwili obecnej
moje życie podskoczyło w rankingu na najcenniejsze rzeczy dla wampirów. Każdy
wie, że jeśli odda mnie Morganowi to uzyska wiele, jeśli nie wszystko co chce.
Ale
teraz dał mi do myślenia. Jeśli nie chcą mnie zabić, to po co ja im jestem
potrzebna? Chcą mnie przehandlować za coś, zrobić ze mnie kartę przetargową,
żeby wpływać na decyzje Morgana. Nie widziałam żadnego sensownego planu poza
zabiciem mnie. Po jaką cholerę jestem im żywa?
- Może łaskawie zwróciłbyś mnie mojej rodzinie -
zaczęłam jak małe dziecko nie rozumiejące nic. Zawsze warto próbować.
- Nie takie mam polecenia - odarł, kręcąc głową.
- Oni mnie znajdą i to szybciej niż myślisz -
zagroziłam z jadem w głosie. Byłam pewna, że już rozpoczęli poszukiwania. Rozproszyli
się po całym świecie i przetrząsają nawet najmniejszy kawałek ziemi. I nie
spoczną póki mnie nie odnajdą.
- I tu ty się mylisz, bo cię nigdy nie znajdą. -
zaśmiał się chytro. Zmarszczył brwi i zaczął się nad czymś uparcie zastanawiać.
- Prawda jest taka, że ci którzy wydają polecenia nie porwali cię, tylko
odbili, Isabell. Powinnaś być im wdzięczna.
Zaśmiałam
sie resztkami sił. Odbił mnie? Czyli co koronę dla króla, który widząc nadarzającą
okazję zamiast mnie oddać rodzinie sam mnie zniewolił. I śmie się nie tytułować moim porywaczem? No
tak kto ma dla siebie na dłużej Isabell ten rządzi.
- Na pewno, może jeszcze jesteś bohaterem,... -
prychnęłam.
- Acheront. Mam na imię Acheront. - Zaczęłam
intensywnie myśleć nad tym czy go kiedyś spotkałam. Miał charakterystycznie
imię i na pewno bym jej zapamiętała, nawet jeśli niczym by się nie wyróżniał.
Jednak nie mogłam sobie o niczym przypomnieć. - Tak Isa nigdy o mnie nie
słyszałaś i nie widziałaś - odszyfrował moje myśli.
- Mam ci uwierzyć, że okazałeś łaskę i mnie
odbiłeś?
Acheront westchną.
- Isabell, mamy ze sobą trochę wytrzymać, więc
dogadajmy się - zaproponował. Widział, że perspektywa śmieci z głodu czy
tortury jaką jest postawienie przede mną szklanki z krwią nic nie daje.
- Nie - odparłam momentalnie. Nie będę w niczym
ulegać. To, że mnie przetrzymuje nie wiadomo gdzie nie oznacza, że ja będę
uległa, że zrobię co każe. Bez walki się nie poddam. Może i jestem egoistą, ale
nic na to nie poradzę. Póki moje serce
nie zawładnie moim ciałem, będę walczyć.
- Ty co chcesz, ja coś chcę. Powiedź co chcesz,
co mógłbym spełnić.
Popatrzyłam
na niego zaszokowana. Chce zawrzeć ze mną układ? Jeśli wypiję krew, to dostanę
coś co może mi dać. Nie mogę prosić o uwolnienie, bo tego nie spełni, ale inną
cenną rzeczą dla mnie są informacje.
- Dla kogo pracujesz?
Zaśmiał
się.
- Na to pytanie poznasz odpowiedź, gdy oni
zadecydują, że już czas, że będziesz gotowa. Ale myślę, że bardziej interesuje
cię co tam u rodzinki. Jestem raczej na bieżąco.
Wydawało
mi się, że czyta mi w myślach. Bałam się o całą rodzinę, może im coś grozi,
możliwe, że Morgan sprzedał duszę za jakąkolwiek informację o mnie. Czy z nim
wszytko w porządku? Może coś sobie zrobił, a ja nie potrafiłabym żyć z tym.
- Jesteś na bieżąco, wiesz co się dzieje? -
dopytywałam się.
- Tak, wiem o wszystkim. Wypij krew to
dostaniesz pokój i odpowiem ci na pytanie, które chcesz zadać.
Czy
naprawdę jestem w stanie wypić krew za informację o rodzinie? Spojrzałam na
niego niepewnie. Niby dlaczego miałabym mu ufać? Porwał mnie! Może próbuje
jakiś sztuczek, żebym tylko się napiła. Wziął do ręki szklankę i podstawił mi
pod nos. Spojrzałam na nią i na niego jeszcze raz.
- Mówi się, że niewiedza jest błogosławieństwem,
owszem ale jak powoli, męczeńsko zabija. Umysł tworzy nieprawdziwe scenariusze,
w miarę kolejnych dni stają się coraz ciemniejsze, coraz bardziej krwiste, aż
popadasz w obłęd z niepewności i niewiedzy.
Naprawdę
byłabym w stanie zrobić coś niedopuszczalnego? Byłabym w stanie przekreślić
moje zasady. I po prostu ulec im. Dać im
za wygraną. Byłabym wstanie zrobić to co piętnaście minut nazwałabym
sprzedaniem siebie. I za cenne informacje o rodzinie. Nie wiedziałam co się z
nimi dzieje. Czy może oni też zostali porwani, czy ktoś widząc ich w rozsypce
ich zaatakował? Czy Volturi się do nich dorwali? Czy wszyscy żyją? Czy oprócz
smutku i zmartwienia z nimi w porządku? I przede wszystkim jak się trzyma
Morgan? Wiedziałam, że nie może żyć beze mnie. Zawsze twierdził, że w sekundzie,
kiedy mnie zabraknie, jego życie straci sens i będzie widział tylko jedną opcję
- śmierć. Czy coś sobie zrobił? Czy może leży teraz na łożu śmierci i Delia próbuje
go uratować? Ta niepewność potrafiłaby mnie zabić. Czy jestem w stanie zabić
swoje ideały dla informacji czy z rodziną wszystko w porządku?
Zacisnęłam
zęby. Chyba jestem. Wyszeptałam wewnętrzne przepraszam do samej siebie. Właśnie
serce powoli przejmowało władze nad umysłem. Podniosłam drżącą rękę i chwyciłam
za brzeg szklanki. Bardzo powoli zbliżyłam ją do ust. Widziałam jak Acheront
patrzy na mnie uważnie, śledzi mój każdy ruch. Wszystkie moje wątpliwości zniknęły, gdy tylko
dotknęłam czubkiem ust napoju. Zaślepił mnie głód i jednych haustem wypiłam do
samego dna.
-Widzisz, da się -ucieszył się Acheront.- Dam ci drugą.
- Nie - zaprotestowałam szybko. Choć byłam nadal
głodna musiałam wrócić na dobry tor. Musiałam przywrócić władzę umysłowi i
zepchnąć serce na drugi plan. Ale żeby to zrobić musiałam uspokoić je.
- Postawię w pokoju - wzruszył ramionami. - Słucham
pytania.
Spojrzał
na mnie i oczekiwał ciszy, wolał żeby je przemyślała. Wydawało mi się, że jakby
zaczyna mnie lubić, jakby chciał mi trochę ulżyć. Mógł zawołać jakiegoś
pomocnika przytrzymać mnie i siłą wlać do gardła krew. Nie zrobił tego jednak.
- Czy z Morganem wszystko w porządku? -
zapytałam cicho.
Zmarszczył
brwi i zaskoczonym tonem zapytał, nie tego się spodziewał:
- Morganem?
- Tak - potwierdziłam. Wiedziałam o co się
pytam. Jeśli spytałabym się czy z całą rodziną jest w porządku, nie
otrzymałabym innej odpowiedzi niż ogólnikowej. A skoro wiem, że Edward chroni
Nessi i jest bezpieczna z nim, a cała rodzina nie jest tak impulsywna jak
Morgan. Musiałam wiedzieć co z nim, on był najważniejszy dla mnie. Szkoda, że zdaje sobie z tego sprawę dopiero
teraz i to w takich okolicznościach.
- Myślałem, że zapytasz o kogoś innego?
- Christophera? - prychnęłam - Na pewno wiesz o
mnie dużo.
Tak
powinnam się zapytać co u mojego męża. Właściwie to byłam ciekawa jak na to
porwanie zareagował. Wydawało się mi, że zmęczył się moim towarzystwem, że mnie
już nie chciał, ale nie mogłam być dla niego obojętna, musiał coś poczuć, gdy
dowiedział się o porwaniu.
Acheront
na pewno słyszał o mnie dużo, nawet jeśli nie z plotek to z bliższego
towarzystwa, musiał być wokoło mnie, musiał.
- Myślałem o Nessi - rzekł obojętnie.
Zamarłam.
Nessi! Skąd mu do głowy przyszła właśnie ona? Ale to oznaczało, że wiedział.
Wiedział, że Nessi jest moją córką. Że nie jest siostrą, tylko zrodzoną z krwi
i kości córką. Jednak istniała tylko jedna rodzina, która o tym wiedziała -
Volturi. Pozwolili jej żyć pod warunkiem, że nikt się nie dowie o jej
odmienności. Pilnowaliśmy tego sekretu, on również. Acheront właśnie dał mi na
tacy tożsamość porywaczy. Stał przede mną jeden z Volturi. Zostałam porwana przez
Volturi, i to tak umiejętnie, że pewnie są czyści jak łza, a Morgan nie ma
powodu ich podejrzewać.
- Po co miałabym się pytać o nią, skoro to tylko
moja siostra? - zapytałam zimno, nie dając mu poznać, że domyśliłam sie
wszystkiego. Prawdopodobnie jakby się dowiedzieli, że ja wiem, przysłaliby
kogoś innego, a on najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy co najlepszego wyrabia.
- Myślałem, że... - przerwał - Z nim w porządku,
opanował się, choć jak słyszałem omal nie zabił Heidi. Gra idealnego
gospodarza, nawet na zmianie imprezy. Omija cię cała zabawa, a mnie również.
Prychnęłam.
Jednak uspokoiłam sie trochę. Nic mu nie jest, żyje i nie ma myśli
samobójczych. Wszystko z nim w porządku,
moje serce może się uspokoić. A umysł może grać pierwsze skrzypce.
-Isabell, nie co dzień żenią się w rodzinie
Dowsonów - mrugnął do mnie porozumiewawczo.
- Chwila, kto bierze ślub? - wykrzyknęłam.
Wiedziała, że mają problem co zrobić z ceremonią, żeby nie okazała się
katastrofą na wiele tysięcy lat. Podświadomie dopuszczałam możliwość, że ktoś
będzie musiał zając moje i Chrisa miejsce, ale coraz bardziej się martwiłam. Bo
ta para musiałby przebić mnie. A jest tylko jedna ważniejsza ode mnie osoba w
klanie.
Zamilkł.
A ja powoli zaczęłam mieć tragiczne myśli.
- Odpowiedź! - zażądałam.
-
Widzisz, teraz ty coś chcesz, a ja nic - zaśmiał się z przewrotności losu.
Najpierw wzbudził we mnie pragnienie, którego wcześniej nie miałam, a teraz nie
dał mi odpowiedzi, żeby mieć drogę wolną, żebym wykonała następne polecenie. Jaka ja byłam głupia sądząc, że nie ma ukrytych
intencji. - Pokój gotowy, chodź.
Jakbym
była wystarczająco silna, pewnie bym go udusiła.
Chciałam
wstać, ale niestety zaraz upadłam z trzaskiem na ziemię. Nie odzyskałam w pełni
sił, więc musiał mi pomóc w dojściu do pokoju. Prowadził mnie przez długi,
bogato urządzony korytarz, do ostatnich drzwi. Nie widziałam nikogo, ale nie
łudziłam się, że jest sam. Pewnie inni poszli na polowanie, a jego zostawili.
Otworzył drzwi i zaprowadził mnie do sofy.
- Bądź grzeczna! - nakazał mi i wyszedł
zamykając zamek w drzwiach. Na pewno wcześniej zaopatrzył się w naprawdę mocne
drzwi, prawdopodobnie metalowe, ale przemalowane na drewno i zamek tak mocny,
że nie puściłby pod naporem mojej siły.
Zamknęłam
oczy. Zostałam uwięziona jak ptak w klatce, patrzący na cały świat zza krat.
***
Dni
mijały bardzo wolno, noce jakby dłużej. Wtedy było tak cicho, że mogłam
usłyszeć swój własny oddech. W ciągu dnia dochodziły do mnie fragmenty rozmów,
ale z reguł nie wiedziałam co one znaczą. W nocy było cicho, jakby to ludzie
mnie pilnowali, jakby spali, jednak pilnował mnie wampir, przynajmniej jeden. Nie
wiedział ile czasu mija, nie wiedział nawet czy jesteśmy w tym samym dwa
tysiące sto sześćdziesiątego szóstym roku, może już jest następny.
Zostałam
uwięziona w ogromnym pokoju, stylizowanym na nowoczesny styl. Bardzo dużo
wolnej przestrzeni, małżeńskie łóżko, kominek, sofy i fotele, sprzęty AGD i
szafki z książkami, po prawej stronie były drzwi do łazienki, a drugie do
garderoby. Pokój pomimo, że utrzymany był w zieleni, która symbolizuje nadzieje
co wydawało się być najbardziej śmieszne w tym, wydawał sie zimy, odpychający. Trudno,
żeby więziennie było przyjemne i miłe.
Najczęściej
tylko opierałam się o okno, sięgające ziemi i patrzyłam na okolice.
Znajdowaliśmy się na środku niczego. Widziałam po prawej stronie kawałek lasu,
z którego od czasu do czasu wybiegały zwierzęta, żeby paść się na łące. Teren
był nizinny i wiecznie zielony. Przez większość czasu starałam się odgadnąć
moje położenie. Starałam się przypomnieć wszystkie cechy charakterystyczne
poszczególnych części świata. Nie szło mi to za dobrze, gdyż nigdy nie
przykładałam się do geografii.
Moje
zajęcia można było zakwalifikować jako zabijacze czasu i myślenia. Czytałam
książki, których było bardzo dużo, oglądałam telewizor, który był moim jedynym
źródłem informacji, nawet zaczęłam rysować. Myślenie mnie zabijało od wewnątrz.
Zaczęłam analizować każdy, nawet nic nie znaczący dzień mojego życia,
poczynając od tego co pamiętam jako dziecko.
Przeważnie
moje myśli gnały do Morgana. Co akurat teraz robi. Czy pogodził się, że może
nigdy mnie nie odnaleźć. Czy zaczął żyć tak jak wcześniej, pochłaniając całą
energię na sprawy klanu i prowadzenie firm. Czy zaszył sie w papierach,
tabelach, wykresach żeby tylko o mnie nie myśleć?
Pewnego
dnia Acheront przyszedł z jakąś dziewczyną. Była wysoka i szczupła i oczywiście
wampirzycą. Miała do ramion, falowane, rude włosy i krwiste wyraziste oczy.
Twarz miała oryginalną, niedużą ale zapadającą w pamięć. Wydawało mi się jakbym
ją skądś znała. Jednak wątpiłam, żeby
ktokolwiek dopuściłby ją wtedy do mnie.
- Tylko pamiętaj Lukrecja, bez żadnych sztuczek
- pogroził jej Acheront.
- Oj o niczym innym nie marzę - prychnęła.
- Ignoruj ją Isabell, przyszła ogarnąć pokój.
Dziewczyna
spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. Odpowiedziałam jej tym samym.
- A ty? - zapytałam. W mojej głowie zaczął świtać plan. Możliwe,
że uda mi się przekonać dziewczynę, żeby mi pomogła. Jednak nie wiedziałam, kto
to jest, ani jaka jest. Może być
jednocześnie moją szansą jak i zgubą.
- Ja tylko pilnuję was, nic więcej - odparł i
rozłożył się na kanapie.
Lukrecja
poprawiła łóżko, zabrała odłożone przeze mnie książki i zajęła się ścieraniem
kurzy.
- No to co Isa spędzimy ze sobą chwilę. Gdzie
chciałabyś mieszkać?
- Mieszkam tam gdzie chce - prychnęłam mając na
myśli Kanadę. Oczywiście nie przeszkadzałoby mi mieszkać gdzie indziej, byle by
z rodziną.
- Montreal już nigdy nie będzie twoim miejscem
zamieszkania, im szybciej pogodzisz się tym lepiej - zakończył tym naszą rozmowę
i zaczął czytać gazetę.
Lukrecja
położyła obok mnie, na stoliku gazety i uzupełniła książki. Nagle wpadłam na
pomysł, żeby ukryć list w książkach, które ona zabiera. Tylko skąd miałabym
pewność, że go wyśle, a nie odda Acheront'owi? Musiałam ją przetestować.
Lukrecja
przychodziła co pewien czas, oczywiście w towarzystwie Achertont'a. Pilnował
nas, a ja starałam się jak najgłębiej wniknąć w psychikę dziewczyny. Jeśli
miałaby mi pomóc, ja również musze coś jej zaoferować. Póki co postanowiłam
czekać, bo akurat czasu miałam, aż za dużo.
Pewnego
popołudnia, czytałam zostawione przez Lukrecje gazety. Zauważyłam wycinek z
gazety, starannie ukryty pod jakąś próbką kremu przyczepioną do kartki.
Otworzyłam go. Uśmiechnęłam się od razu. Wycinek był zdjęciem Morgana i Doris.
Prawdopodobnie z jakiegoś przyjęcia. Było sprzed wielu lat, bo Doris miała
wyprostowane włosy, a ostatnio ich nie cierpi. Morgan była uśmiechnięty.
Dziękowałam jej za to, i wiedziałam, że
to znak, że mogę jej zaufać.
- Teraz to ja coś chce - powiedział Acheront wprowadzając
młodego mężczyznę do mojego pokoju. Schowałam pośpiesznie zdjęcie, na szczęście
nie zauważył tego. Mężczyzna nie wyglądał dobrze. Był blady jak ściana i miałam
wątpliwości czy wie co cię dzieje. Przełknęłam głośno ślinę, miałam złe
przeczucia. - Dowiedziałem się o pewniej ciekawej sprawie związanej z twoją
rodziną, choć słowo ciekawe jest złym słowem. Zabij go to się dowiesz.
- Zapomnij! - krzyknęłam. Powoli siły mi
wracały, stawałam się tą samą Isabellą Schafft Dowson. Silną, niezależną i zimną. Raz mnie pokonał, nie dam się drugim razem.
Choć ciągle przynosi mi krew jednak udaje mi się panować nad odruchami
pierwotnymi, wiem że robie źle, ale to kontroluje. Krem nie zaćmiła mi zdrowego
rozsądku.
Acheront
nie wydawał się zaskoczony moją odpowiedzią. Popchnął chłopaka na sofę, tak, że
wywrócił się i upadł na podłogę. Skrzyżował ręce i zaczął przebiegłym tonem.
- Liczebność waszego klanu w ostatnim czasie się
pomniejsza. Jedni odchodzą, drudzy giną i jeszcze raz giną... - spojrzał na
mnie wymownie i uśmiechnął się szyderczo - Zabijesz go to ci powiem czyja głowa
została wysłana w paczce zaadresowanej do ciebie. Myślę, że chcesz wiedzieć. -
dodał z przekąsem.
Zamarłam.
Ktoś nie żyje, został zamordowany i obwieścili nam to przez wysłanie jego lub
jej głowy. Przestraszyłam się. Czy to przeze mnie? Czy ten ktoś tak usilnie
próbował mnie znaleźć, że oni widzieli tylko jedną opcję - zabójstwo i
oznajmili nam to tak brutalnie.
- On jest niewinny - zaczęłam, ale wiedziałam,
że zrobię wszystko, żeby dowiedzieć się kogo strąciłam bezpowrotnie. - Mogę go
nie zabijać, ukąszę, ale nie zabije - bardzo dobrze zdawałam sobie sprawę, że jakiś
czas temu dla mnie było nie do przyjęcia napić sie ludzkiej krwi, zaatakować
człowieka, a teraz jestem gotowa to zrobić bez mrugnięcia.
- Zabij, albo żyj z taką informacją, a może to
Morgan?
Łzy
powoli zaczęły mi płynąc z oczu. Stałam właśnie na granicy, której miałam nie
przekraczać, która była zła, obrzydliwa. Miałam zabić niewinnego człowieka za
informacje. Nie byłam głodna, nie miałam go potraktować przedmiotowo, ale i tak
czułam, że tak będzie. On w zamian za wolny umysł od myślenia. Moje myśli o
Morganie były wystarczająco druzgocące bez informacji, że może już nie żyć, a z
nią? Co jeśli to on, właśnie on była najbardziej prawdopodobny.
Podeszłam
do tego chłopaka. Na szczęście był nieprzytomny, nie zniosłabym jego
spojrzenia. Spojrzałam jeszcze raz błagalnie na Acheront'a łudziłam się, że
zmieni zdanie. Jednak nie, patrzył się stanowczo i nie myślał nic zrobić. Wiedział,
że sukcesywnie z dnia na dzień ulegam im, robię to co każą, jest tak jak sobie
zaplanowali. Staje się ich wizją Isabell, tylko do czego ja jestem im
potrzebna.
Zatopiłam
swoje wampirze kły w jego szyli. Cudowna krew mnie oszołomiła, ale wiedziałam
kiedy powinnam przestać, czułam jak wszytko we mnie krzyczało, żeby się
odsunąć, a ja musiałam wyssać całą krew z niego. Zabić go. Było to najgorsze
uczucie jakie kiedykolwiek czułam. Zatracić własne ja, zerwać z zasadami. Stać
się kimś innym.
Jego
bezwiedne ciało przeleciało mi przez ręce.
Wyglądało jak śmieć rzucony na ulicę. Stałam sie potworem, a nie mogłam
tego powstrzymać. Czułam jego krew na swoich rękach. Zabiłam człowieka.
- Bardzo dobrze - uśmiechnął się szeroko -
Jestem z ciebie dumny.
Podszedł
do mnie i postawił na nogi. Zawołał Lukrecję, żeby posprzątała i pogłaskał mnie
po głowie. Ja czułam się jak zahipnotyzowana. Patrzyłam się tylko na nieżywego
chłopca. Miał może dwadzieścia lat, może był bardzo zakochany, miał dla kogo
żyć, może był całym światem dla kogoś. I teraz nie żył przeze mnie. Stał sie
rzeczą, wykorzystałam go, odebrałam mu życie.
- Wczoraj w zaadresowanej do ciebie paczce,
która otworzyła Melanie była głowa Christophera. Obawiam się, że właśnie
zostałaś wdową.
Usiadł
na sofie pilnując mnie i Lukrecji. A ja dosłownie umarłam.
______________
Kilka słów:
1. Jak mówiłam, fragment Nassi + Martin, który powinien być opublikowany przed ceremonią nie dał się napisać i jak obiecywałam dałam flashback do niego. Jest kursywą.
2. Zainteresowani zdjęciami Lukrecji lub Acheront'a wiedzą co robić. GG podejrzewam, że najszybciej ;D
3. Jakby ktoś posiadał link do DZIAŁAJĄCEGO filmu Silver Linings Playbook, to będą dzięczna dozgonnie jakby się podzielił ;p Może sobie zażyczyć co chce w zamian, bo mam już dosyć ściągania nie tego filmu pod jego tytułem ;/
4. Nowa notka powinna pojawić się w tym roku jeszcze, pewnie koło moich urodzin. I mam nadzieje, że stęskniliście się za Edkiem, bo się pojawi;p
5. Przypominam, że piszę opowiadanie tylko dla was i to wy mnie zmuszacie do pisania. Dla tych co nie wiedzą, mam maturę w tym roku, a jestem w proszku. Biologia 1 rozdział 1 klasy <jupi> to był żart ;p
Całuje<33