poniedziałek, 23 grudnia 2013

czwartek, 13 czerwca 2013

XXXXII. Szata pokutnicza

Zniszczone*
Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Obdarli z ich szat
  gdyżza piękne były.
Obrzucili błotem
bo białą skórę miały.
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...





[muzyka]


                            Patrzyłam z założonymi rękami jak świat ludzi żegna miniony dzień. Słońce znika za horyzontem, księżyc zaczyna świecić, a pojedyncze małe gwiazdy rozbłyskują granatowy bezkres nieba. W niemal każdym domu, po grubych, drewnianych karniszach suną się zasłony. Ludzie układa się do snu, uprzednio sprawdzając posłanie, z przekleństwem lub błogosławieństwem przeminionego dnia. W tym dniu niepowtarzalnym i skończonym ktoś się pokłócił, zyskał przyjaciela, ucałował kochaną osobę czy dostał awans. Dla kogoś ten dzień był tym ostatnim, a dla kogoś pierwszym bo właśnie się urodził. 
            Zawsze śmieszył mnie ten pośpiech ludzi. Chcą jak najwięcej zyskać, zarobić, być najważniejszą osobą w firmie, a później na starość żałują, że nie przeżyli życia inaczej, że nie spędzali czasu z dziećmi, że  stracili zdrowie. a teraz usilnie chcą je odzyskać. W życiu wampira wszystko można odwrócić, naprawić wcześniejsze błędy, w ludzkim nie ma na to czasu. Dlatego poświecę kawałek swojej wieczności wiedząc, że przyjdzie czas, żeby to wszystko odwrócić. Naprawić.
-  Acheront pozwolił mi cię wziąć na spacer pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów. - usłyszałam za sobą głos Edwarda. Drzwi do mojego pokoju przestały być zamknięte podobnie jak reszta domu. Mogłam się swobodnie poruszać w obrębie tych zimnych murów. Oczywiście kątem oka widziałam uważne spojrzenia Acheront'a i Edwarda pilnujących mnie. Oprócz nich i Lukrecji nikogo nie było. Ale i tak nie próbowałam uciekać, miałam inne plany. Robiłam to co chcieli, zachowywałam się tak jak chcieli i wszystko było tak jak oni to widzieli. Czasami czułam się jak robot wykonujący ich polecenia bez zastanowienia. Ale musiało tak być.
            Słyszałam jak Edward podchodzi do mnie, zastanawiając sie czy go słyszałam bo nie uzyskał żadnej odpowiedzi z mojej strony. Kiedy stanął za mną i poczułam jego ciepły oddech na swojej głowie, zacisnęłam mocno powieki. Musiałam się opanować, bo jedyne na co miałam ochotę to go odepchnąć, tak mocno, żeby nigdy się do mnie nie zbliżał. Wyłącznie co do niego czułam to odraza. Był jednym z nich, nie przyjechał mi pomóc tylko wypełnić rozkazy Volturi. Nie wątpiłam, że wtargnął do Volterry i  zgodził się na dosłownie wszystko, żeby tylko  go sprowadzili do mnie.
            Odwróciłam się i uśmiechnęłam się, kryjąc wszystkie moje niechęci do niego.
- To super, podasz mi sweter?
- Jasne - uśmiechnął się delikatnie dotykając mojego policzka. Spojrzałam mu w oczy, usilnie skupiając się na punkcie między jego oczami. Nie mogłam zrobić nic, żeby ulżyć moim negatywnym uczuciom wobec niego. Musiałam to zdusić w sobie, a co gorsze musiałam zdusić w sobie jego dotyk, który był niemniej odrażający niż jego słowa " pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów". Zwracał się do mnie jakbym była jego własnością, jakby on rozporządzał mną jak przedmiotem. Jakbym była psem na treningu i dostała nagrodę za dobre wykonane zadanie.
- Sweter - wyszeptałam. Chwytając się ostatniej deski ratunku. Nie mogłam znieść jego dotyku. Edward się zaśmiał i niechętnie zabrał swoją rękę, a mnie od razu zrobiło się lepiej, jakby ktoś ściągnął ze mnie szatę pokutniczą. Właśnie tym był dla mnie jego dotyk, karą za grzechy.
***
            Szliśmy obok siebie otuleni przez noc. Nie oddalaliśmy się zbytnio od domu, oczywiście po to, żeby z okna mógł mnie widzieć Acheront. Jak już wcześniej zauważyłam dom był położony na wysokim  wzniesieniu, a miasto leżało u podnóża.  Cała okolica była jednym wielkim placem budowy. Najwyraźniej ten teren został zaadaptowany pod budowę niedawno i dlatego wszystkie okoliczne budynki były ciągle niedokończone. Jedynie nasza willa była skończona, a piękny i zadbany ogród nie pozwalał na chwilę wątpliwości, że budynek chwilę już tu stoi. Przechadzaliśmy się główną ulicą, gdzie niekiedy można było wpaść na różnego rodzaju folie budownicze czy pustaki. Na pewno nikomu nie przyszłoby namyśl, że praktycznie na pierwszy rzut oka jeden, wielki plac budowy kryje mnie - porwaną wampirzycę, za którą wiele można zyskać. Musiałam im to przyznać, wiedzą co robią. Wiedzą jak mnie ukryć, żeby nikt mnie nie znalazł.
- Ładny wieczór - powiedział nagle Edward, usilnie chcąc zacząć rozmowę.
            Zacisnęłam zęby, nie wiem jak mogłam się łudzić, że będzie cicho. Chciałabym, żeby był niemową, żeby zachowywał się na tego kim jest - mojego strażnika czy porywacza, a do tego nie trzeba nic mówić. Bardzo chciałam wyjść z tego domu, nawet jeśli oznaczałoby to towarzystwo Edwarda. Chciałam na chwilę poczuć świeże powietrze i delikatny wiatr mierzwiący moje włosy. Bycie na nieograniczonej żadnymi murami czy osobami przestrzeni dawało znamiona, namiastkę wolności, normalności. Czułam się trochę mniej więźniem, niż zawsze w tych czterech ścianach. Jednak i tak było to kłamstwo. Dla mnie wolności i normalności już nie było, a oparty o ogromne okno w salonie wychodzące na ulice Acheront i jego uważny wzrok śledzący każdy mój ruch, utwierdzał mnie w słuszności mojego przekonania.
- Taaak - przyznałam mu rację. Pierwszy raz odkąd zostałam porwana pozwolili mi na taką swobodę. Acheront pozwalał mi na więcej od czasu kiedy Edward się zjawił. Wypuścił z pokoju, pozwalał chodzić po domu i ogrodzie. Jednak zawsze byłam pod jego czujnym okiem. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że Acheront odpowiada życiem za mnie.  Na pewno Volturi bez cienia wahania zabiliby go, jakby mnie nie upilnował. Czasami zastanawiam sie czy tego i tak nie zrobią, muszą w końcu zacierać ślady.
- O czym ty tak myślisz? - zapytał z wyrzutem. - Jesteś ciągle nieobecna.
            Westchnęłam. No bo co innego mi pozostało? Kiedy myślałam czy wspominałam byłam wolna, to było jedyną rzeczą której nie mogli mi odebrać. Bałam się, że powoli zapomnę twarzy swojej rodziny, że czas za sprawą magicznej różdżki wymaże mi niepielęgnowane wspomnienia. Musiałam o nie dbać, tylko tyle mi pozostało po rodzinie i dawnym życiu.
- Edwardzie straciłam męża, prawdopodobnie z mojego powodu, to na mnie jakoś wpłynęło - odpowiedziałam od niechcenia.
- Męża? Błagam cię skończ tę farsę! - warknął gniewnie.
- Farsę? Nic nie wiesz o mnie i Christopherze! - odkrzyknęłam buntowniczo.
- Wiem wystarczająco dużo. Wasze małżeństwo było fikcją, której nigdy nie zrozumiem.
- Dobrze jeśli ci słowo nie pasuje to proszę bardzo: straciłam kogoś cholernie ważnego, kogoś kto... - zawiesiłam głos. - A z resztą udław się tą swoją troską! Mam gdzieś, że tego nie rozumiesz! Pytałeś to i masz odpowiedź. Na przyszłość jeśli nie pasuje ci odpowiedź to nie pytaj!
            Edward spojrzał na mnie zaskoczony i zmieszany. Nie oczekiwał takiego wybuchu z mojej strony. Czułam jego wzrok na sobie ale uparcie patrzyłam przed siebie. Ten wybuch zaskoczył mnie samą. Nie powinnam reagować aż tak emocjonalnie na oczywistą prawdę. Moje małżeństwo było fikcją, ale to nie zmniejszało wartości Chrisa w moim życiu. Straciłam go bezpowrotnie i prawdopodobnie z mojej winy.
- Usiądźmy -wskazał ruchem głowy moją prawą stronę. Była tam niewielka skarpa z pięknym widokiem na zasypiające miasto.
- Słucham? Na ulicy?
- Proszę cię nie paniusiuj mi tu - prychnął i pociągnął mnie za sobą. - Jesteś dziś strasznie drażliwa.
            Usiadłam posłusznie na skraju skarpy, tak, że moje nogi zwisały swobodnie w powietrzu. Edward usiadł obok, tak, że stykaliśmy się ramionami. Był zdecydowanie za blisko, więc odsunęłam się delikatnie od niego, udając, że poprawiam sobie sukienkę, jednak nie uszło to jego uwadze i przybliżył się jeszcze bardziej.
- Coś nie tak, Bello?
            Spojrzałam na niego karcąco. Nie lubiłam jak nazywał mnie Bellą, nie byłam nią. Zaśmiałam się w duchu. Isabellą też nie byłam. Tak naprawdę byłam nikim. Bella była człowiekiem, kruchym, delikatnym, który nie potrafił donosić do końca ciąży. Isabella natomiast była wampirem, silnym i stanowczym, kimś kto miał rodzinę i zasady oraz poczucie nierozerwanej przynależności do miejsca czy osób. A teraz nie byłam ani Bellą, ani Isabellą, byłam nikim i nie miałam nic.
- Będziemy tu siedzieć tak długo, aż nie powiesz co cię trapi - stwierdził wyrywając źdźbło trawy i mieląc go w dłoni.
            Korzystając z okazji, że nie patrzył na mnie zwróciłam swoje oczy ku niemu. Nie dość, że ja zatraciłam swoje "ja" to nie wiedziałam kto siedzi koło mnie. To nie był ten sam Edward, w którym się zakochałam jako młoda dziewczyna, choć przebranie miał to samo. Z wyglądu się  nie zmienił. Może częściej zdarzało mu się marszczyć czoło. Dawny Edward nie uciekałby się do kłamstwa, szantażu i Bóg wie czego jeszcze, żeby osiągnąć cel. Egoistą był zawsze ale teraz nie wiedziałam czy się zmienił, ukazał swoje inne oblicze, czy po prostu nigdy go nie znałam aż tak dobrze. Ale jeśli go nie znałam, to jak ja się mogłam w nim zakochać? Więc zakochałam się we fragmencie jego osobowości, czymś co ja sama wymyśliłam czy w samej otoczce i pojęciu? Ale czy ja go kochałam? Czy ja wtedy wiedziałam czym jest miłość?
- Christopher nie żyje, straciłam go na zawsze ... - wyszeptałam bardziej do siebie niż do niego.
- Aż tak był dla ciebie ważny?
- Tak. Najważniejszy .... oczywiście po Nessi - poprawiłam się szybko widząc jego zmieszane spojrzenie. Dla mnie to było oczywiste, że mała jest numerem jeden w moim życiu, dopiero później można mówić o najważniejszych osobach dla mnie.
- Ważniejszy nawet od Morgana? - zapytał ostrożnie.
            Spojrzałam na niego z wyrzutem. Starałam się nie myśleć o Morganie, miałam ważniejsze problemy. Wziął ślub z Rosalie Kathleen miał do tego zupełne prawo, a mi jedynie zostało zapomnieć, że kiedykolwiek dopuściłam do siebie myśli, że Morgan może być kimś więcej niż bratem czy przywódcą klanu. Każda historia ma swój początek, środek i koniec. Zdarza się jednak, że koniec jest w początku, a tak jest ze mną i Morganem. On już dla mnie nie istnieje. Co śmieszniejsze, nie tyle on mnie zranił, co ja siebie zraniłam, samoczynnie.
- Tak i nie mówmy o nim.
- Przykro mi z powodu tego małżeństwa i tak dalej ... - zaczął uważnie mi się przyglądając.             Przewróciłam oczami.
- Nie jest ci i nie udawaj! Cieszyć się. Z resztą jak widać nikt go nie zatrzymywał bo z jakiego niby powodu... Mówiłam nie chce o nim rozmawiać. Będę wdzięczna jeśli nigdy nie wymówisz tego imienia przy mnie!
            Temat Morgana zaczynał być dla mnie płachtą na byka. Ale nie mogłam o nim myśleć, analizować czy rozpaczać. Płakać jedynie miałam prawo nad śmiercią Chrisa. On zasługiwał na to, żeby komuś było przykro z jego powodu, żeby jego śmierć nie przeszła niezauważona,
a życie nie toczyło się dalej.
- Bella, a ty na prawdę dopiero niedawno zdałaś sobie sprawę, że coś do Morgana czujesz?
- Mówiłam, że ... - spojrzał na mnie znacząco. Wiedziałam, że nie odpuści, a prawda mu się należała. Jak ją pozna, to może nigdy więcej ten temat nie wypłynie. Oby.  - Tak. Dla mnie zawsze najważniejszy był Christopher, a kiedy odszedł, przez ciebie między innymi ....
- Właśnie, myślałem, że to będzie nierozerwalna więź. - wszedł mi ironicznie w słowo. - Dlaczego?
- Miałeś spory w tym udział, odszedł przeze mnie, miał mnie dosyć, dzięki tobie! - warknęłam.      Gdyby nie on nic by się nie stało. Gdyby Christopher nigdy nie odszedł nic z tych rzeczy nie miałoby miejsca. Nic. 
- Ty się chyba nie obwiniasz, że on nie żyje?
- Nie wiem, nie znam powodu jego śmierci. A przypominam ci, że zabicie wampira, który widzi koniec danej sytuacji, graniczy z cudem. Więc tak, czuje się winna, jakbym była przy nim nic by się nie stało.
- Nie powinnaś się obwiniać czysto dla zasady.
- Fakty są takie, że jedyna stała w moim życiu zniknęła i nigdy sobie tego nie wybaczę. Słyszysz nigdy!
            Rozstrzyganie dlaczego Chris nie żyje owszem ciekawiło mnie, chciałam wiedzieć dlaczego i jak to się stało, ale najbardziej doskwierała mi pusta w sercu i uczucie, że to ja wpakowałam mu przysłowiowy nóż w plecy. Nie mogłam pozbyć się uczucia, że to ja go zabiłam.
- Według mnie przesadzasz. Musisz się z tym pogodzić.
- A ty byś się pogodził, jakby cała twoja rodzina zginęła?
- Ale my mówmy o Chrisie nie o wszystkich Dowsonach - powiedział zagubiony.
- Dla mnie Christopher był jak jedna wielka rodzina. I czuje się jakby ktoś zrobił mi ogromną dziurę w sercu.
- Przejdzie ci, według mnie to nie była twoja wina.
- Nie wiesz tego.
- Ty również - odburknął. Nie mogłam zrozumieć jego spokoju, nonszalancji i beztroski. Jak przechodzi do porządku dziennego ze śmiercią. Faktycznie, co go tam obchodził Christopher. Skąd mógł wiedzieć czy mi przejdzie czy nie. Nie powinien nigdy wygłaszać jakichkolwiek rad, nigdy nie był w takiej sytuacji.
- Po co tu w ogóle przyjechałeś? - spytałam patrząc na śpiące miasto. Czułam na sobie jego świdrujące spojrzenie zmuszające mnie do kontaktu wzrokowe.
- Musiałem to zrobić. Przyjechałem dla ciebie... - złapał moją dłoń i zamknął w swojej. Spojrzałam zdegustowana i zaskoczona na nasze splecione dłonie i później na niego. - Chce być przy tobie i z tobą. I naprawdę nie miało to znaczenia, co musiałem zrobić.
- A co musiałeś? - prychnęłam retorycznie - Bo ja z dnia na dzień, staje sie tym, kogo nienawidziłam całe swoje życie, wręcz przeciwieństwem tego kim jestem...- zaśmiałam się. Nie miałam siły przed nim udawać, miałam dosyć. A skoro on chciał prawdy, to niech ją dostanie. - Straciłam rachubę ile zabiłam niewinnych osób. Rozumiesz, nie wiem ilu osobą zabrałam życie, ile rodzin zostało pozbawionych swoich ukochanych, nie wiem za ile łez jestem odpowiedzialna. Mam już dosyć! Nie wiem kim jestem! Mam już po prostu tego dosyć! - nie zdążyłam powstrzymać napływających mi do oczu łez, zanim spłynęły  jak potok górski po moich policzkach. Edward je momentalnie zauważył i zaczął delikatnie ścierać swoją dłonią, kiedy zorientował się, że nie przynosi to skutków, złapał mnie dość gwałtownie i przytulił mocno. Instynktownie zaczęłam się wyrywać i bić go pięściami, nie chciałam jego dotyku, pocieszenia czy współczucia, nie chciałam, żeby tutaj był. Jednak pomimo, że Edward wiedział, że go nie chce, że ostatnią rzeczą o jaką bym prosiła, to zostać szczelnie zamknięta w jego ramionach, nie poddawał się. Cierpliwie czekał, aż się uspokoję, aż przestanę się wyrywać i bić go. I miał racje, po chwili moje ręce przestały miażdżyć mu tors, a ja sama przestałam się wyrywać. Wtuliłam się  w niego mocno i  rozpłakałam sie na dobre. Przestałam się kontrolować. Łzy leciały ciurkiem, a jego usta znalazły się w moich włosach w geście otuchy.
- Mam już dosyć, zrobię co chcecie - zapłakałam. Edward starał się mnie uspokoić ale na darmo. Szeptał mi we włosy, żebym się uspokoiła, że wszystko się ułoży. Głaskał mnie delikatnie po ramionach i plecach.
- Weźcie mnie już do tych Volturi - podniosłam głowę i błagalnie wyszeptałam. Edward spojrzał na mnie zaskoczony i niemal przerażony. - Nie jestem idiotką, Edward. Mam mózg, to go używam.
            Jęknęłam z bólu i zalałam się jeszcze jedną falą łez. Instynktownie schowałam się w jego ramionach, a on nie zamierzał mnie puszczać pomimo, że zaczynało już świtać i nad horyzontem słońce budziło się do życia. Czułam się dziwnie bezpiecznie i spokojnie w jego ramionach pomimo, że w chwili obecnej jedyne co do niego czułam to niechęć. Faktem niezbitym było, że dosłownie kilka godzin temu walczyłam z jego osobą, jego dotykiem jak z ogniem jakby miało mi się coś złego stać, jakby mnie tylko dotknął, a teraz chciałam, żeby tu był. Czułam się bezpiecznie i dobrze w jego ramionach. Chciałam, żeby trzymał mnie w tych ramionach wiecznie, żeby nigdy mnie nie puszczał, jednak wgłębi mnie tlił się ogień nienawiści do niego, który mimo nagłych pozytywnych uczuć nie chciał gasnąć.
- Dobrze porozmawiam z nimi. Może udam mi się ich przekonać, żebyśmy mogli już tam jechać - wyszeptał w moje włosy - Tylko błagam cię przestań płakać, łamiesz mi serce.

***

            Czarny samochód zaczął powoli zwalniać, a następnie zahamował gwałtownie. Całą drogę z lotniska nie byłam wstanie obrócić głowy w stronę okna. Wolałam patrzeć się tępo w zagłówek fotela. Czułam na sobie wzrok Edwarda, nawet próbował mnie przytulić dla otuchy jednak mu nie pozwoliłam. Owszem było mi dobrze w jego ramionach, ale to była chwila słabości, tylko jedna, która się nigdy nie powtórzy.
            Edwardowi udało się namówić Acheronta, że jestem już gotowa i może mnie dostarczyć Volturi. Ten po chwili wahania  załatwił wszytko. Jak się okazało trzymali mnie w Bostonie, oddalonym tylko o 500 kilometrów od Montrealu. Kiedy to usłyszałam zachciało mi się wyć. Ja myślałam, że wywieźli mnie do Chin czy Afryki, a oni najzwyczajniej trzymali mnie pod nosem mojej rodziny. To zagranie było poniżej pasa, ale za to efektowne. Musieliśmy się przesiąść w Monachium w samolot bezpośredni do Florencji, a stamtąd samochodem do Volterry.
            Westchnęłam i powoli, z zamkniętymi oczami otworzyłam drzwi. Łudziłam się, że nie jesteśmy na miejscu, że gdy je otworze nie zobaczę tak znanej mi okolicy. Na wprost mnie nie będzie stał dwór Volturi, z dwiema wieżami, a po obu stronach zabytkowe kamieniczki. Za mną nie będzie drogi prowadzącej do placu głównego, z szesnastowieczną fontanną, a charakterystyczny zegar nie będzie wybijał kolejnych godzin. Zamknęłam drzwi, ciągle nie otwierając oczu i oparłam się o samochód.
- Bello? - Edward pojawił się momentalnie obok mnie, wiedząc, że coś się dzieje. Nie miałam  wyjścia, otworzyłam oczy. Zobaczyłam dokładnie, to czego nie chciałam widzieć. Było w tym trochę ironii bo Volterra była moim największym koszmarem, a jednak znałam ją jak własną kieszeń. Najgorsze w tych wszystkich straszliwych historiach, jest niewiedza i strach, bo zawsze boimy się nieznanego. A ja znałam budynek, ludzi i wszystko. Ale ciągle, to miasto mroziło mi krew w żyłach.
            Patrzyłam z niedowierzaniem na dwór Volturi. Nie sądziłam, że do tego dojdzie. Niewiadomo dlaczego uważałam, że nie dotrwam do  końca tej podróży. Początkowo myślałam, że zginę od razu, później że będzie jakaś katastrofa albo ktoś mnie zauważy i uratuje czy po prostu coś pójdzie nie tak. Cokolwiek. Ale niestety, jestem tu gdzie jestem.
- Isabell idziemy - krzyknął do mnie Acheront.
            Czułam ogromną nie moc, nie mogłam się ruszyć. Jedynie mogłam stać u podnóża schodów prowadzących do drzwi wejściowych. Czułam się jak kamień, unieruchomiona i niepanująca nad niczym.
            Miało do tego nie dojść, miało to się nigdy nie wydarzyć. Poczułam czyjeś ręce na swoich i delikatne szarpnięcie. Spojrzałam na Edwarda bezradnie. Nie śmiałabym robić żadnych numerów. Nie zaryzykowałabym. Jesteśmy do cholery w kryjówce smoka, co to za różnica, że jeszcze nie w jego głównej jaskini. Nie ważne co zrobiłabym lub czego nie, byłam już stracona w chwili gdy samochód przekroczył bramy miasta. Teraz i tak już nie było odwrotu.
            Niemal błagałam Acheronta, o to żeby mnie tu zabrał, a teraz jedyne o czym marzyłam to powrót do tej małej ciasnej i mrocznej piwnicy w której mnie przetrzymywali tuż po porwaniu. Chciałam znowu czuć ten okropny ból fizyczny z rany po jadzie wilkołaka, on był niczym w porównaniu z tym, psychicznym.
- Nie chce...nie dam rady... - jęknęłam bezradnie. Acheront otwierał na oścież drzwi i kiwną na nas głową.
- Moment ona nie jest skałą, ma uczucia, idioto - warknęła Lukrecja widząc co się dzieje.
            Z każdym dniem zaczynałam coraz bardziej ją lubić. Wydawała się być dobra, wręcz nie pasowała do niej etykietka porywacza. Czasami myślałam, że może ktoś ją zmusił do tego.  Możliwe, że przez wzgląd na nią, nigdy nie próbowałam żadnych numerów. Wiedziałam, że ona zapłaciłaby za to życiem. A nie zasługiwała na to.
- Bella chodź, będę tuż obok ciebie - Edward próbował na mnie jakoś wpłynąć, widząc zniecierpliwionego Acheronta. Całkiem możliwe było, że Volturi już wiedzą, że przyjechaliśmy, obserwują mnie i śmieją się perliście, że złamali mnie. Za chwilę mogą wysłać swoich osiłków, żeby sprawdzić co się dzieje, czemu się zatrzymaliśmy. A na pewno nikomu nic dobre nie przytrafiło się z asysty Felixa, Demetriego czy Jane wręcz odwrotnie, była to zapowiedź poważnych problemów.
- Edward, nie rozumiesz ... - szepnęłam, choć wiedziałam, że pozostali mnie usłyszą. - Tyle razy tu wchodziłam jako... a teraz... - nie byłam w stanie wyksztusić ani słowa.
            Przekraczałam te mosiężne drzwi wielokrotne dumnie, z podniesioną głową, wręcz z pogardą. Była wtedy kimś co najmniej na równi z Volturi, a czasami ponad nimi. A teraz? Spadłam z samego czubka piramidy i ciągle spadałam, nie dosięgłam jeszcze dna swego upadku. Edward bez słowa mnie przytulił, a ja mu pozwoliłam.
- Wiesz, że tak musi być, a po kilku latach okaże się, że to było dla ciebie dobre. Wiesz o tym. Nowe otoczenie i wszystko wyjdzie ci to na dobre - wyszeptał w moje włosy.
            Chciałam zaprotestować, obronić się ale nie miałam siły. Co on gadał? Wyjdzie mi na dobre? Co ma mi wyjść na dobre? To, że straciłam rachubę ile litrów niewinnej, ludzkiej krwi mam na sobie? Nie miałam siły już na nic.
- Bello przecież oni nie będą cię do niczego zmuszać. Znasz Aro on niczego nie robi wbrew czyjejś woli. Założę się, że pozwoli ci wybrać.
- Edward ty sam nie wierzysz w to co mówisz! - wykrzyknęłam i natychmiast się od niego odsunęłam. Czy on jest tak ślepy, czy głupi? Do licha co z nim zrobili Volturi? - Wybrać?! Jakie wybrać? Ty na prawdę uważasz, że mi pozwoli wrócić do rodziny? Bo ja w to wątpię. Złapali mnie w swoje szpony i nie wypuszczą.
- Bella nie przekonasz się jeśli tam nie wejdziesz.
            Ja nie wiem jak on może w to wierzyć. I tak nie miałam innego wyjścia, musiałam tam pójść. Jedynie co mi się udało, to trochę opóźnić to zdarzenie, ale tak naprawdę nie miałam jakiejkolwiek własnej woli. Robiłam, to co musiałam. Nie miałam więc wyboru. Nie wchodziłam tam, żeby zaspokoić moją ciekawość czy się przekonać o dobroci Aro. Ja tam musiałam wejść, bo byłam do tego zmuszana.
            Przetarłam oczy i założyłam włosy za ucho. Wzięłam głęboki oddech i skierowałam się w stronę drzwi. Acheront spojrzał porozumiewawczo na Edwarda i zniknął w głębi pałacu.
            Edward widząc moje wahanie tuż przed progiem, popchał mnie delikatnie. Nie mogłam pozbyć się tych wszystkich obrazu z moich wizyt tutaj. Kiedy pewnie, z podniesioną głową i z impetem otwierałam te drzwi. Teraz mój wzrok skupiał się na posadzce, na którą nigdy nie miałam po co patrzeć. Wydawało mi się jakby jej nigdy tutaj nie było, jakbym zboczyła ją pierwszy raz w życiu. 
- Witaj Gianna -zawołał przyjaźnie Acheront do sekretarki Volturi.
- Witam - spojrzała na nas wszystkich z uśmiechem, jedynie na mnie zatrzymała się na dłużej. - Witam pani Isabell.
- Tylko Isabell - poprawiłam ją szybko.
            Gianna spojrzała na mnie badawczo a ja odwróciłam wzrok w znanym mi geście pogardy, którego nie powinnam już używać, byłam na straconej pozycji. Nie byłam górą. Zrobiłam to instynktownie. Tak działali na mnie Volturi. Chcąc naprawić moją głupotę posłałam jej wymuszony uśmiech.
- To kogo mam zawołać Acheront?  - zapytała Gianna wstając zza biurka.
- Dla mnie i Lukrecji Alec'a, a tak ogólnie to Jane.
            Nie - wydawało mi się, że krzyczę ale nikt nie mógł mnie usłyszeć. Złapałam gwałtownie za rękę Edwarda. Nie wiedząc czemu w zasadzie. On przysunął się bliżej mnie i delikatnie przytulił. Wszyscy tylko nie Jane. Tylko nie ona. Mogłam spokojnie jej nienawidzić, kiedy wiedziałam, że mnie nie dotknie, nie skrzywdzi mnie czy nikogo na kim mi zależy. A teraz była lata świetlne pod nią, mogła ze mną zrobić co chce. Mogła mnie torturować wzrokiem, słowem, a ja nie mogłabym nic zrobić. Miała w końcu szanse na odegranie się na mnie i za pewne ją wykorzysta. Mi jedynie pozostanie cierpienie wewnętrzne.
- Dobrze. Zaczekajcie w saloniku - wskazała boczne drzwi po prawej i zniknęła w jednym z korytarzy. Posłusznie skierowaliśmy się do salonu, częściowo Edward musiał mnie popychać. Chciałam, żeby ta bardzo krótka chwila trwała i trwała. Nie było nikogo z Volturi, byliśmy sami. Acheront zadowolony podobnie jak Lukrecja posyłając mi pogodny uśmiech. Edward widząc jak bardzo usilnie próbuję walczyć ze sobą, nie odstępował mnie na krok. Nie mogłam zrozumieć dlaczego Acheront i Lukrecja tak ufają Volturi, traktują jak przyjaciół. Możliwe, że Volturi są dla nich mili tylko dlatego że coś od nich chcą a potem i tak ich zabiją. Jak oni mogli tego nie widzieć. Są aż tak zaślepieni obietnicami?
- Nie sądziłam, że zobaczę was tutaj jeszcze kiedyś, raczej myślałam, ze skrócę wam głowy za źle wykonane zadanie - stwierdziła Jane przekraczając próg salonu.
- No widzisz Jane jak to się można pomylić - zawtórował jej Acheront.
- Jestem zaskoczona, mile zaskoczona - pokiwała głową na Lukrecje i Acheronta z aprobatą. - Witam Isabell - spojrzała na mnie z pogardą i wyższością. Tak jak zawsze ja mogłam na nią patrzeć wiedząc, że nic mi nie zrobi.
            Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, może to i lepiej, dawne nawyki mogły się odezwać i mogłam narobić więcej szkód niż pożytku.
- Jane opanuj się. Sytuacja się zmieniła - upomniał ją Alec, który zmaterializował się u boku siostry.
- Wiem i to aż za dobrze - syknęła z niezadowoleniem. Nie wątpiłam, że gdyby nadarzyła się jakakolwiek okazja do zabicia mnie, ona poleciałaby pierwsza i nie ważne co musiałaby zrobić w zamian. Częściowo chodziło jej o jej urażoną dumę. O to ja, jedyna, która opiera się jej darowi. Musi jedynie mnie zabijać wzrokiem, a tak bardzo chciałaby, żebym wiła się z bólu. Jej wyobraźnia musi wystarczyć, bo nigdy, się to nie spełni. 
- Dzień dobry Isabell, mam nadzieje, że podróż minęła spokojnie - zwrócił się do mnie pogodnie Alec.
            Spojrzałam na niego z niedowierzaniem i wściekłością. Kiedyś uważałam, że jest jedynym pozytywnym członkiem klanu, najwyraźniej się pomyliłam. Był tak samo cyniczny i przebiegły.
- Oczywiście, zadbałam o to - uśmiechnęła się Lukrecja i podeszła do niego i przytuliła się z nim.
            Gdybym mogła zaśmiałabym się tak głośno, że mój śmiech wypełniłby każdy fragment tego pałacu. Jedyny wampir, którego lubiłam z tej psychopatycznej rodziny ukartował to wszystko. Lukrecja i Acheront byli jego przyjaciółmi. Jego! To on wydawał rozkazy!
- Jane zajmiesz się Isabell, a ja powiadomię Aro i porozmawiam ze swoimi przyjaciółmi. - Alec zwrócił się porozumiewawczo do siostry. Ona pokiwała na znak zgody i z jej cynicznym uśmiechem zwróciła się do mnie i Edwarda.
- Za mną.
            Odwróciła się na pięcie, a my podążyliśmy za nią ciemnym korytarzem. Alec z Acherontem i Lukrecją zostali w tyle. Obróciłam się, żeby spojrzeć na swoich porywaczy w komplecie. Byli zbyt zajęci sobą. Musieli znać się długo, bardzo długo. Z boku wyglądało tak jak spotkanie po latach, a nie przekazanie więźnia.
- Widzisz Isabell, jak to życie napisało piękny scenariusz... - rozmarzyła się Jane - Byłaś po drugiej stronie i tak dużo zwojowałaś, że aż się na ciebie wypieli, a teraz...
- Nie dasz jej spokoju co? - wszedł jej w słowo Edward.
            Jane odwróciła się i spojrzała na niego morderczo. Nagle zaczęłam się o niego bać. Jane mogła się na nim wyżyć i to zaraz. A on tylko staną w mojej  obronie, kompletnie niepotrzebnie, poradziłabym sobie z jej zwycięskim monologiem.
- Radzę ci zamilczeć, bo z tego co wiem, Isabell nie założyła ci tarczy, a właśnie słyszałam, że przestałaś używać swojego daru.
- Na nieszczęście dla ciebie na sobie nie potrafię tego wyłączyć, więc próbuj do woli jak chcesz - odpowiedziałam buntowniczo.
- Na twoje szczęście nie mogę już ci nic zrobić. Przestałaś być wrogiem teraz jesteś...jak to określił Alec.... siostrą? Chyba tak - prychnęła z lekką nutką żalu.
            Siostrą? Chciało mi się wymiotować. Oni nie znają pojęcia rodzina, a używają go. W ich klanie wartości rodzinne nie istnieją, jest tylko monarchia - święta trójca i sługusy, poddani im. Wolałabym umrzeć w katuszach, niż nazwać Jane siostrą. Wyszliśmy z windy, gdzie czekała na nas niska blondynka w charakterystycznej długiej, czerwonej sukni. Uśmiechnęłam się nieznacznie. 
- Cześć Isabell, miło cię w końcu widzieć. - uśmiechnęła się do mnie Athenodorę, żonę Kasjusza. Podeszła bliżej i przytuliła się. Niedbale odwzajemniłam gest. Zawsze utrzymywaliśmy pozytywne stosunki. To wszelkiego rodzaju balach czy bankietach to z nią zamieniałam grzecznościowo kilka słów. Była inna od Sulpuci, żony Aro, była przyjaźnie do mojej rodziny nastawiona, choć starała się to ukryć.
- Edwardzie - skinęła na niego głową. - Przygotowałam dwa pokoje, no chyba, że chcecie jeden?
- Nie! - zaprotestowałam szybko.
            Athenodora spojrzała na mnie zaskoczona i ruszyła korytarzem uprzednio skinając na Jane, żeby odeszła.
            Tylko mi tego brakowało! Co do cholery Edward im powiedział?! Nie jesteśmy żadną parą, żeby mieć jeden pokój.
- Proszę tu jest twój, Edwardzie - Athenodora wskazała drzwi po prawej. Edward spojrzał na mnie, a ja pokiwałam głową, żeby poszedł. Nie sądziłam, żeby cokolwiek zagrażało mi ze strony żony Kasjusza.  - A tu twój. - otworzyła drzwi obok i przepuściła mnie pierwszą. - Wszystko powinno być, ale wiadomo mogłam nie trafić. Tak czy inaczej, jakbyś czegoś potrzebowała to mów. Oceń garderobę i zobacz wszystko jakbyś potrzebowała zakupów, to jestem jak najbardziej dostępna.
            Uśmiechnęła się pogodnie do mnie. 
- Dziękuję - szepnęłam i odwzajemniłam uśmiech.
- A nie ma za co Isabell. Nie chce żebyś czuła się tu jak więzień.
- Ale i tak nim jestem Athenodora - odparłam smutno.
- Nie sądzę. Więźniowie nie dostają takich pokoi. - zaśmiała się. - A tak dla formalności to jesteśmy w mojej wieży. Tylko wiadomo pod ziemią. Rozglądnij się i czekaj na Aleca, zabierze cię do Aro.
- Athena... - zatrzymałam ją kiedy wychodziła. -  A Lukrecja i Acheront już pojechali? Chciałabym ich jeszcze zobaczyć.
- Nie wiem, to przyjaciele Aleca, musisz się go spytać
            Athenodora wyszła zostawiając drzwi otwarte. Mogłam spokojnie rozglądnąć się po swoim nowym więzieniu. Było zimne i odpychające, jak wnętrze mrocznej jaskini. Ściany były wyłożone kamieniem, a na podłodze znajdowała się ceramiczna mozaika przykryta gdzieniegdzie puszystymi białymi dywanami. Na wprost znajdowały się dwie sofy  zwrócone w stronę kominka i telewizora, obok ustawione było biurko z podłączonym komputerem i telefonem. Korciło mnie, żeby sprawdzić czy wszystko działało, czy byłaby szansa na jakąkolwiek komunikacje, ale wiedziałam, że mam na to wiele czasu. Po prawej stronie znajdowała się wnęka z ogromnym łóżkiem i parą drzwi. Za jednym znajdowała się garderoba, a za drugimi łazienka. Byłam pewna, że nie zmieniali wystroju od kiedy go wybudowali, wszystko zostało takie jak było w oryginalnym projekcie. Jedynie w miarę biegu czasu dodali nowoczesne sprzęty, reszta pozostała niezmienna.
- Isabell, Aro chciałby porozmawiać - usłyszałam głos Aleca, tuż obok siebie gdy zamykałam drzwi od łazienki. Spojrzałam na niego przelotnie. Czułam się oszukana, nie powinnam była go lubić. Od zawsze powinien być tym złym, a ja myślałam, że ma trochę dobroci w sercu. Jak ja mogłam sobie pozwolić, żebym w to uwierzyła. On jest Volturi.
- Prowadź, nie zdążyłam się jeszcze nauczyć planu podziemi - odparłam.
- Isabell nie jestem twoim wrogiem - spojrzała na mnie uważnie, jakby wiedział co chodzi mi po głowie. Może faktycznie odzywałam się do niego trochę inaczej. Ale mnie oszukała, więc niech nie próbuje siebie tłumaczyć. Nie chciałam tego słuchać. Popełniłam błąd i będę za niego płacić.
- Daruj sobie Alec. Dziękuję za cudowne trzy lata spędzone w towarzystwie twoich przyjaciół - prychnęłam cynicznie, idąc obok niego ciemnym korytarzem. Zauważyłam, że Volturi nie przepadali za dużym oświetleniem. Możliwość widzenia w ciemności im najwyraźniej wystarczała.
- Niecałe trzy lata. Wolałabyś przyjaciół Marka? - zapytał retorycznie.
- Może mam ci jeszcze podziękować?
- Nie. Chciałem, żebyś wiedziała że zrobiłem to dla ciebie i dla twojego bezpieczeństwa i wygody.
- No tak, masz racje, jesteś wielkoduszny i cudowny, że nie zostawiłeś mnie na pastwę zaborczych ludzi Marka.
-  W moich czynach nie było grama cynizmu, ale w twoich słowach jest. Niemal jak stara ty, a przecież pani Dowson już nie ma, prawda?
- Prawda. Acheront wykonał swoje zadanie śpiewająco.
- Wiem i przy najmniejszym bólu. Chodź, Aro czeka - wskazał otwierające się drzwi windy.
- Czekaj, a Edward? - jęknęłam przestraszona. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie ma go obok mnie. Właściwie sama nie wiedziałam po co mi on. I tak był jednym z tych złych, ale jego obecność dziwnie mnie uspokajała, jakbym nie była sama wśród stada wilków czekających, żeby móc mnie spokojnie zjeść. Choć tak naprawdę tak było, jednak jego obecność skutecznie maskowała stan realny.
- On jest tu na swoich warunkach i wie co ma robić. Asysta nie jest ci potrzebna, nikt cię nawet nie dotknie.
            Kiedy wychodziliśmy z windy minęliśmy Giannę, która się uśmiechnęła pogodnie. Alec pchnął drzwi do sali tronowej i zaprosił gestem dłoni. Głośno przełknęłam ślinę. Mój los właśnie znalazł się na wadze bogini Temidy. 
_____________________
 * Wiersz pochodzi ze strony [http://mroczna-dusza-triers.bloog.pl/id,6312684,title,Upadle-Anioly,index.html?smoybbtticaid=610c37] Nie mogłam się powstrzymać, pasuje idealnie do Belli :)

Strasznie was przepraszam, ale na prawdę nie wiem co się ze mną dzieje. Pisanie idzie jak po gruzach i co gorsza nie wiem czemu. Przez tak długą przerwę, czy może, aż tak stresuje się egzaminami wstępnymi. Nie wiem, na prawdę ;/  Ale ciągle się staram i niestety, wiem ile to zajmuje.

czwartek, 14 marca 2013

XXXXI. Dualny charakter




for all the pain in my heart
all the bruises and scars
i'll become the one I was
in the spirit of the dawn


 
            
        Nigdy nie sądziłem, że znajomość z Phoebe okaże się najlepszą rzeczą jaką zrobiłem w ostatnim stuleciu. Traktowałem tą znajomość czysto na polu koleżeńskim, no może trochę ją wykorzystywałem, żeby być bliżej Belli. Sądziłem, że skoro jedyna osoba z Dowsonów, a w zasadzie prawie Dowsonów, bo jest ich zauszniczką a nie członkiem rodziny, odzywa się do mnie, to powinien to wykorzystać.
             Phoebe była młodą, pełną życia osobą, bardzo dobrze zorganizowaną, utrzymującą cale imperium Dowsonów w szyku. A ja lubiłem z nią przebywać, było to całkowicie lepsze rozwiązanie, niż siedzenie we własnym pokoju i gapienie się w ściany czy pałętanie się po wschodniej części zamku, bez jakiejkolwiek wymówki, której i tak nie musiałem szukać, bo każdy wiedział, co tam robiłem. Szukałem Belli. Byłam ciekawy co robi, jak wygląda, jak się czuje, po porostu chciałem sobie na nią popatrzeć, bo tylko to mogłem, tylko to mi zostało.
             Zawsze zamiana skrzydła zamku z naszego zachodniego na ich, wschodniego przysparzało mi wiele cierpień. Często widziałem Isabell z Morganem. Niby nic nie robili, głównie zajmowali się pracą, bo odkąd Bridget, która była prawą ręką Morgana odeszła, Morgan sobie nie radził, mówił o tym otwarcie. Było tyle spraw, które Bridget załatwiała, a on nawet nie wiedział o ich istnieniu, teraz musi się nauczyć jak sobie z nimi radzić i do tego jest to świetna wymówka, żeby Bella spędzała z nim więcej czasu. Niby nic nie robią, skupiają się na pracy, ale nie wiem czemu moja wyobraźnia rysuje inne scenariusze. Nie zaprzeczę wystarczyło tylko rzucić okiem na Morgana, w jaki sposób na nią patrzy. Jakby była najpiękniejszym wytworem baśni dla dzieci, jakby nie mógł uwierzyć, że jest realna, jakby była najpiękniejszą kobietą na świecie. Otoczona aureolą, w białej szacie, niesiona na rękach przez niewolników pani, którą obdarza łaską tego, na którego spojrzy. Kochał ją, tego nie dało się zaprzeczyć. A ja go nienawidziłem. Tylko nie wiem za co i dlaczego. Za to że ją kochał, na pewno znalazłoby się wielu mężczyzn, którzy są w jego pozycji, z tą różnicą że Bella nigdy by na nich nie spojrzała. Za to go nienawidzę, za to, że Bella spędza z nim czas i ma uczucia względem niego. Tego też się nie da zaprzeczyć.
            Życie w zamku, w Montrealu, miało różne barwy. Można było spędzać czas z ukochaną osobą, jak to większość robiła, zajmować się swoim hobby, na przykład, jak w wypadku Doris ona poświęcała większość czasu na troskę o swój wygląd zewnętrzny, jak i klanu. Jack korzystał z życia, twierdząc, że wampiryzm dał mu wolność, uwolnił od zasad, reguł czy klatki, Morgan zajmował sie klanem i wszystkim co z nim związane, Melanie z Michaelem byli wzorowymi rodzicami, stojący na straży ładu i porządku oraz myśleli o działalności dobroczynnej, jak i o tym, żeby ich majątek nie poszedł z dymem przy kolejnym krachu na giełdzie. Delia próbowała zakończyć sprawy z Jasperem, co bardzo drażniło Alice. Każdy miał jakieś zajęcie. A my Cullenowie nie przywykliśmy do tego, żeby mieć tyle wolnego czasu.  Początkowo starałem się być z Nessi, jej także na tym zależało, ale odkąd Martin się pojawił, to nie wiedziałem, co ze sobą zrobić i zacząłem pomagać Phoebe. Miałem jakieś zajęcie, a nie ciągle zamartwiać się Isabellą.
            Isabellą. Prychnąłem. Przestałem ją nazywać Bellą, w chwili, kiedy ujrzałem ją, w tej białej sukni. Nie stała przede mną ta dziewczyna, w której się zakochałem, cicha, nieśmiała, zabłąkana i niewinna, tylko sztuczny wytwór Dowsonów. Kobieta zmieniona, z bagażem doświadczeń, ukształtowana pod dyktando rodziny . Inna, po prostu inna. To nie była Bella, tylko Isabella.
            Czułem podświadomie, że na swoją listę zasług mogę wpisać jej przemianę. Na pewno byłem jednym z czynników, dzięki którym Bella stałą się Isabellą. Chciałem, tak bardzo, żeby była starą Bellą, ale jeśli jest to niemożliwe to jednak wierzyłem, że dałbym radę ją przywrócić. Zacząłem nawet planować co zrobić, jakie kroki podjąć, żeby wróciła moja Bella. Zabawne, było to że pomijałem pierwszy najważniejszy krok: odzyskanie Belli. Technicznie, nie należała do nikogo, oczywiście oprócz oczywistości, że była moja. Może i w świetle prawa i światopoglądu była żoną Christopher'a, ale ta dwójka, nigdy nie byłą prawdziwym małżeństwem. Może i się kochają, ale Isabella go traktuje jako tego dzięki, któremu tu jest gdzie jest, czuje do niego bardziej przywiązanie, niż miłość. Chris jest skomplikowanym człowiek, ale nie sądzę, żeby żadne z nich wyszło po za granice miłości rodzinnej i przywiązania.
            Ale kiedy Bella została porwana mój świat stracił bieg. Wiedziałem czułem, że do ceremonii nie dojdzie Bella, z dnia na dzień miała więcej wątpliwości, a Morgan je podsycał. I w końcu bańka mydlana pękła, postanowiła biec, jak opętana i zakończyć tą farsę z Morganem. Kiedy ją zobaczyłem biegnącą po schodach, myślałem, że mi serce pęknie, o ile wcześniej mi już nie pękło.  Biegła do niego. Powiedziała mi prosto w oczy, że to koniec. Nie wiem skąd znalazłem siłę, żeby to znieść ale dałem radę. A teraz kiedy jej nie ma, nie wiadomo gdzie i co z nią sie dzieje... Dziwnie pewien byłem, że żyje. Na szczęście moje przypuszczenia się potwierdziły.
            Gdy pewnego dnia segregowałem pocztę z Phoebe, w moje dłonie trafiła biała koperta z imieniem i nazwiskiem Morgana. Nie byłoby nic w tym dziwnego, jakby nie fakt, że poznałem to pismo momentalnie. Było proste, małe, bardziej szpiczaste niż okrągłe. Należało do Belli. Wiedziałem, że muszę dostać tą kopertę na własność, upewnić się, że nigdy nie znajdzie swojego adresata. Po prostu musiałem.
- Masz tam coś ciekawego? - zapytała Phoebe odwracając się w moją stronę. Nie wiedziałem co robię i spanikowałem. Myślałem, tylko o tym, żeby ukryć kopertę i odwrócić jej uwagę. Zrobiłem pierwszą i pewnie najgorszą z możliwych rzecz, jakie przychodziły mi do głowy: pocałowałem ją. Phoebe początkowo była zaszokowana i nie odpowiedziała, nagle się przestraszyłem, że źle odczytałem wszystko co się tu dzieje. Że się jej nie podobam, że nigdy nie chciała mnie pocałować, ale po chwili odwzajemniła pocałunek. Musiałem go przedłużyć, aby ukryć kopertę. Nie czułem nic po za marzeniem o całowaniu Isabelli. Będę musiał jej o tym powiedzieć, ale nic się nie stało, ta dziewczyna obchodzi mnie tyle co nic. Udało się mi bezpiecznie ukryć kopertę i oderwałem sie od Phoebe. Spojrzałem jej w oczy. Była uśmiechnięta i radosna. Chyba sądziła, że to było prawdziwe, nie winię ją potrafię być przekonujący.
- Przepraszam - jęknąłem i wybiegłem. Phoebe wołała jeszcze za mną, ale ja musiałem znaleźć się sam i przeczytać ten durny list. Dlaczego napisała go do Morgana, powinna do wszystkich. I co w nim było? Dotarłem do swojego pokoju w najszybszym tempie, jakim się dało, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Usiadłem na sofie i otworzyłem kopertę powoli niemal celebrując to. Nie wahałem się. Musiałem to zrobić. Nie obchodziło mnie to, że nie dla mnie był ten list. Prywatność dla mnie nie istniała. Z resztą nie widziałem powodu, dla którego miałbym go nie czytać. Jedyny znak życia od niej. Musiałem. To było silniejsze ode mnie.
            Rozwinąłem list i na pierwszy rzut oka widziałem, że jest prawdziwy, wcale nie podrobiony. Jej pismo, jej list, jej wybór do kogo i o czym pisać. A dlaczego? 


Morganie
            Napisałam kilka wersji tego listu, jednak ciągle wracam do tej pierwotnej. Zdaje sobie sprawę, że ten list może nigdy nie znaleźć się w twoich dłoniach, że ktoś może go przechwycić albo może to być moja jedyna i ostania szansa na komunikację z tobą.
Jestem uwięziona w ogromnym domu, ze strażnikami, poznałam dwójkę z nich. Acheront, tak się jeden nazywa. Drugi, to dziewczyna Lukrecja, to ona zabrała ode mnie list, dopilnuj, żeby była sowicie wynagrodzona za to.  Nie wiem dokładnie gdzie jestem, ani jak dużo czasu minęło. Jestem pewna, że za tym stoją Volturi. Acheront niechcący się wygadał. Pytał się dlaczego martwię się o ciebie zamiast o Nessi. To oczywiste, że wie, że jest moją córką, a o tym wiedzą tylko Volturi. Proszę cie zrób to delikatnie, bo  oni twierdzą, że odbili mnie od oryginalnych porywaczy. Małe kroczki, nie wpadnij do Volterry i nie zrób awantury. Powoli, wykomponujemy coś. 
Proszę cię, nie martw się o mnie, poradzę sobie, jestem silna, przecież to wiesz. Błagam cię, nie rób głupstw, nie sprzedawaj duszy, za jakikolwiek mój ślad. Chciałabym umieć cię prosić, żebyś odpuścił, przestał mnie szukać, żebyś wrócił do normy, ruszył na przód, bo możliwe, że nigdy nie zobaczysz mnie nawet w deszczowy dzień, na ulicy ukrywającą się za parasolem, ale nie mogę... Moje serce krwawi na samą myśl, że mógłbyś zaakceptować fakt, że nigdy nasze oczy się już nie spotkają. Wiem, że byłoby to dla ciebie lepsze rozwiązanie, byłbyś bezpieczniejszy, ale nie jestem w stanie wymusić na tobie obietnicy. Tylko błagam cię, żebyś był ostrożny, nie mogę cie stracić. Odebrali mi już wszystko, dom, rodzinę, Christophera, przekonania i  moje własne ja, ale nie mogę Ciebie stracić, tylko Ty trzymasz mnie przy życiu, motywujesz do walki.
Prawdopodobnie już to wiesz, Edward ci powiedział, ale podjęłam decyzję. Wtedy, w dzień ceremonii. Wybiegłam. Zaczęłam cię szukać, ale nie mogłam cię znaleźć i wtedy to się stało. Zrozumiałam parę rzeczy i chciałam je naprawić. Ceremonia była głupotą, moją kolejną drogą ucieczki przed Tobą. Przepraszam Cię za to. I za wszystko, co spowodowało Ci ból z mojej strony. Chciałabym rzec, że nie było to celowe, ale w większości  przypadkach było i za to cię jeszcze mocniej przepraszam. Chciałam Ci powiedzieć, że przestaje uciekać, że już jest czas, żebym przestała ciebie zwodzić i siebie. Chciałam dać nam szanse. Liczyłam, że nie zmieniłeś deklaracji swojej miłości do mnie.
Ale teraz, gdy jestem tutaj. W tym pomieszczeniu, z ogromnym oknem na świat, mam czas na myślenie. Zostałam złapana w pułapkę z własnym umysłem. Chyba mi tego trzeba było. Zrozumiałam wiele i odsłoniłam powłoki mego skamieniałego serca. Wiesz, ktoś kiedyś powiedział, że jeśli kobietę przy życiu utrzymuje miłości i nagle jest ona zabrana to ona, żeby przetrwać musi zamienić się w głaz, wyzbyć się wszystkich uczuć z wyjątkiem nienawiści. Tak było w moim przypadku, po tym jak Edward mnie zostawił wyzbyłam się uczuć z wyjątkiem tych do Nessi. Tak bardzo żałuje, że ona nie jest twoja. Tak bardzo chciałam i chce coś co będzie twoje i moje na tym świecie. Może była gdzieś zapisana nasz ścieżka, którą nie poszłam. Może mieliśmy sie spotkać, gdy byłabym wciąż człowiekiem i urodzić twoje dziecko. Byłbyś świetnym ojcem, może trochę pobłażliwym, ale wspaniałym. Żałuję, że nie dałam ci tej szansy, tylko ktoś inny ją dostał i nawet nie raczył zabrać trochę mojego cierpienia.
Przepraszam, że Cię odpychałam, traktowałam jak zabawkę i oszukiwałam. Część mnie chciała, żebyś mnie znienawidził. Byłoby łatwiej dla nas obojga, ale nie mogłeś. Przepraszam, że uciekałam jak sarna przed myśliwym, a tak naprawdę byłeś moim zbawcą. Kocham Cię. Co mogę powiedzieć. Naprawdę Cię kocham. Przepraszam, że tak długo zeszło mi uświadomienie sobie tego,  a w zasadzie pogodzenie się z moim sercem. Przepraszam, że Cię krzywdziłam, a ty zawsze byłeś obok. Chciałabym Ci to powiedzieć osobiście, zobaczyć twój wyraz twarzy. Choć ty zawsze byłeś najpewniejszą stałą w moim życiu, nie mam pewności, że nie przestałeś wierzyć w nas. Nie winię cię, tylko mnie. Za bardzo cię krzywdziłam.
Jakbyśmy się nigdy nie zobaczyli wiedz, że Cię kocham i jesteś miłością mego życia. Ty jesteś tym jedynym. Obiecuje walczyć, żeby choć móc przebywać z tobą w jednym pomieszczeniu, nie wiem co ze mną się stanie podczas tego procesu, ile lat minie i czy ty postanowisz się poddać. Ale ja obiecuje, że będę się trzymać nas za dwoje, tak mocno jak Ty robiłeś to, przez tyle lat. Nie dostaniesz mojego błogosławieństwa na nowe życie, serce by mi wtedy pękło. To egoistyczne, ale mogę być dosłownie raz egoistką w życiu, tylko raz.
Kocham Cię i obiecuje walczyć.
Twoja zawsze i na zawsze
Isabell
            Zgniotłem list w ręce, zacisnąłem zęby i starałem się nie krzyczeć, ze złości i rozpaczy. Byłem pewien, że połowy słów nie zrozumiałem, ominąłem lub nie chciałem ich widzieć, ale na pewno tam było napisane kocham cię. Tak, Isabella zakochała się w Morganie. Oddała mu serce, to co należy do mnie. Jak ona może dysponować czymś, co nie należy do niej. Ono jest moje! Ona kocha mnie!
            Starałem się opanować gniew, żeby ktokolwiek nie zorientował sie, że coś jest nie w porządku. Nie mogłem ryzykować ujawnienia. To musiało zostać w tym pokoju i zniknąć na zawsze.  Ten list musiał zostać zniszczony, tylko, tak Morgan nigdy się o nim nie dowie. Bez wahania wrzuciłem go do rozpalonego kominka. Patrzyłem jak powoli zajmują go płomienie, jak kurczy się, czarnieje, a w końcu zmienia się w mała stertę popiołów. Właśnie to po nim zostało, nic.
            Jak ona mogła powiedzieć, że wolała żeby Nessi była jego. Jak mogła. Nie tylko żałowała mnie ale i Nessi, naszej córki. Nie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Nic. To chyba mnie najbardziej dobiło. Ona go kocha. Jeszcze niedawno, nie wiedziała, co czuje do niego, coś było, chciała pozwolić temu się rozwijać, a teraz. Uświadomiła sobie, że go kocha. Mogłem to przewidzieć. Zawsze tak jest, że uświadamiany sobie coś dopiero wtedy jak jest nam to zabrane.
            Czułem sie najgorzej w swoim życiu. Jakbym zaczął tonąć w morzu ognia, który sam wywołałem. Tak, to moja wina. Jestem za to w stu procentach odpowiedzialny. Za wszystko. Z wyjątkiem porwania Isabelli, za to winni są Volturi. Z tą informacją mam przewagę, nad Morganem i wszystkimi.
            Skoro nie mam już nic, ani Isabelli, ani jej miłości, ani nawet jej przyjaźni czy akceptacji, to co mam do stracenia? A co do zyskania? Nessi jest duża, nie potrzebuje mnie.  Dorastała beze mnie, więc tym bardziej teraz nie jestem jej potrzebny. Z drugiej strony ma Martina, a on się nią zaopiekuje. Ginny też robiła to do tej pory, to może kontynuować. Nessi będzie bezpieczna, nie ważne co.
            A ja? Skoro nie mam nic, to mogę tylko zyskać. Volturi mówisz kochanie, więc trzeba złożyć judaszowski pocałunek na policzku Aro. Skoro nie mogę cię mieć jako pani Dowson ani pani Cullen, to zostaje pani Volturi. Nie duża cena do zapłaty za ciebie, prawda? Idę sprzedać duszę diabłowi za ciebie. To chyba sprawiedliwe zagranie. 

***

You won't cry for my absence, I know
You forgot me long ago
Am I that unimportant?
Am I so insignificant?
Isn't something missing?
Isn't someone missing me?




            Dość długie życie nauczyło mnie, że wszystko chodzi w parach: szczęście nieszczęście, miłość nienawiść i bogactwo i bieda. Każdy i wszystko nie zdarza się pojedynczo. Skoro świat dąży do podwójnej zależności, to i każdy element niego ma swój dualny charakter. Dlatego, gdy zostałam porwana wiedziałam, że z każdym następnym krokiem będzie co raz gorzej, trudniej, a nawet niemożliwie trudno.
            W chwili obecnej nie czułam się Isabellą Shaft Dowson. Tą piękną, zimno, wyniosłą
i bezwzględną wampirzycą. Za jaką uważał mnie świat, a dla mnie był to pancerz, do którego mogłam się schować, przeczekać złe chwile i wszystko wracało na dobre tory. Nie.
             Powoli, ale efektownie porywacze pozbywali się moich skorup. Bariera samokontroli pękła, zmieniła się w pył, który nawet nie unosi się w powietrzu, bo nie wystarczającego środka ciężkości. Moja powłoka silnego i dominującego charakteru godnego pani Dowson, stopniała.  Upór, chęć przeciwstawienia się im powoli gaśnie. Teraz, dobierają mi się do mojej głowy. Idzie im świetnie. Nie zdziwiłabym się jakby to oni stali za morderstwem Christophera. Bo skoro chcą mnie wyczyścić
i zrobić ze mnie świeże płótno do malowania na nim, to zdecydowanie stan cywilny: zamężna, będzie przeszkodą.
            Cała ta sytuacja mnie przytłaczała. Powoli zaczęłam akceptować fakt, że zostałam uwięziona, bez możliwości ucieczki, że musi być tak jak oni chcą. Że wszystko ma iść zgodnie z planem. Po pierwsze pozbawić Isabelli cywilizowanych odruchów, jest wampirem, nie człowiekiem łaknącym krwi. Po drugie zabić wszystkie uczucia. Komu potrzebna tęskniąca kobieta czy płacząca za ukochanym. Po trzecie.... Nie miałam pojęcia co następne...
             Ale bałam się o Morgana, jeśli potrafili zabić Chrisa, to z Morganem tylko troszeczkę bardziej się napracują. Na pewno, nie było im łatwo zabić osobę, która wie jak się skończy dana sytuacja, przewidzi rozwój wydarzeń. Zahacza to niemal o granicę niemożliwości. Przeze mnie stracił życie Chris, nie mogę dopuścić, żeby spotkało to i Morgana. Straciłam podporę, najlepszego przyjaciela
i brata, nie mogę dopuścić, żeby z tych samych powodów zginęła osoba, na której najbardziej mi zależy.
            Kiedy usłyszałam, że Christopher nie żyje uznałam to za kłamstwo i nadal mam cień nadziei, że to okaże się nieprawdą. Chris, choć ostatnio nie dogadywaliśmy się najlepiej,  był moją podporą, tak myślę, że to odpowiednie słowo. Wiedziałam, że nie ważne co zrobię, co się stanie, on będzie mnie wspierał i jak będzie potrzeba ochroni. Życie z nim nie należało do najłatwiejszych.  Miał swoje humory i wszystko musiało być tak jak on chce. Jego czyny były tak samo owiane tajemnicą, co jego słowa, gdy nie chciał nic powiedzieć. Zorientował sie, że jak powie komuś co się wydarzy, wszystko się zmienia, bo ta osoba podejmuje inne decyzje, dlatego milczał, zawsze milczał, no chyba, że mu się coś nie podobało. Lubiłam to życie z nim. Było bezpieczne, bez ryzyka, radosne i kłótliwe. Kochałam go, to było pewne, ale jak brata. Czułam do niego przywiązanie. Nie umiałam wyobrazić sobie życia bez niego, dlatego nie ważne co musiałam zrobić, jak skłamać, oszukać innych czy siebie, trzymałam się niego jak najdłużej mogłam. Niestety kiedyś musiałam go uwolnić od siebie, a on dopilnował tego, żeby wyszło, że to on robi mi przysługę. Ale prawda była inna. Dopiero teraz patrząc przez ogromne okno, na krajobraz nocnego miasta rozpościerający się pod moimi stopami, uświadomiłam sobie coś czego nie mogłam przyznać przez nikim, a nawet sama sobą. Zawsze wybrałabym Christophera. Zawsze pojechałabym za nim do Paryża, Waszyngtonu, Londynu czy Dubaju. Zawsze podążyłabym za nim. To dzięki niemu jestem tu gdzie jestem, to dzięki jego decyzjom jestem panią Dowson, no po części, ale jakby nie on umarłabym i to nie jako wampir, ale jako człowiek. To on pokazał mi jak żyć
i czerpać z tego radość. Może jedynie nie był w stanie zmusić mnie do wyjawienia i skonfrontowania się z moimi uczuciami. Uznał je za skamieniałe, tak jak swoje. Tylko to mam mu za złe. Że nie zmusił mnie do konfrontacji z Morganem, wiele lat wcześniej. Nic z tych rzeczy by sie nie wydarzyło, ale nawet jeśli Cullenowie zawitali by do mojego życia, kiedy byłoby uporządkowane jako żony Morgana byłoby prościej? Byłoby! Christopher zrobił wszystko dobrze z wyjątkiem tego. Nie zmuszał mnie do niczego ale czy musiał? Czy do jego obowiązku należało z m u s i ć mnie do przeprowadzenia szczerej rozmowy z moim serce?  A może to wszystko było częścią jego wizji? Może wszystko musiało się tak wydarzyć? Chyba nigdy się nie dowiem.
            Ale to nie zmienia faktu, że zawsze będę za nim tęsknić. Myśleć jakby to był. Tak cholernie za nim tęsknię i zawsze będę. Nigdy się to nie zmieni, on jest moim numerem jeden, pierwszym wyborem. Choć kocham Morgana, jednak wybrałabym Christophera. No chyba, że nigdy nie musiałabym wybierać, jest też taka opcja. Tak bardzo za nim tęsknie.
            Notabene w chwili, gdy drzwi do mojego pokoju, w nowym domu się otworzyły, nie byłam zdziwiona widokiem na jaki przyszło mi patrzeć. Wiedziałam, że porywacze a raczej Volturi chcą zawładnąć moim umysłem, a skoro sami nie darzą rady, to potrzebują pomocy. Muszą go wyczyścić, wymazać pamięć, zresetować jak komputer. Westchnęłam, może po części łudziłam się, że to jakiś trans, że podali mi znowu jad wilkołaka, choć jak twierdzą, to nie ich zasługa. Może mam majaki? Ale jeśli to byłaby surrealistyczna wizja, to byłaby ona zła czy dobra? Chciałam, żeby była to prawda czy nie?
- Mam  nadzieje, że ci się polepszy - powiedział z nadzieją w głosie Acheront i wyszedł, nie zamykając drzwi na klucz. Zdziwiłam się, ale najwyraźniej ten dom był lepiej zabezpieczony niż poprzedni, a może uznał, że jestem w takim stanie, że nic na mnie nie wypływa. Widział jak wieść o śmierci Chrisa mnie dobiła. Ale nim się otrząsnęłam z transu, w którym robiłam co chcieli, znalazłam się w nowym domu, na wzgórzu, gdzie u podnóża rozciągało się duże, nowoczesne miasto. Zdziwiłam się, że  wybrali dom pośród ludzi, może się łudzili, że w takich miejscach nikt nie będzie mnie szukał.
            Nim zdołałam mrugnąć, znalazłam się w silnych i tak znanych mi objęciach. Poczułam znajomy zapach i silne ramiona, które starały się mnie mocno zakleszczyć jakbym chciała uciekać. Emanowała z niego troska i przejęcie. Chyba w tej chwili chciałam, żeby to była prawda. I była, prawda?
- Jesteś cała? Wszystko w porządku?  Coś ci zrobili? - zasypał mnie pytaniami, na które nie próbowałam początkowo odpowiadać. Starałam się ustalić czy na pewno nie jest to jedna z ich sztuczek, czy na prawdę on tu jest.  Jednak gdy spojrzał mi w oczy musiałam mu odpowiedzieć.
- Tak, w porządku. Tylko ramie, ale tyle czasu minęło, więc nic mi nie będzie. - powiedziałam, chciałam się od niego odsunąć, jego dotyk nie był czymś czego potrzebowałam teraz, raczej był jednym z ostatnich na liście. Nie zdecydowałam jeszcze czy właśnie zesłano mi przekleństwom czy błogosławieństwo. -  Który dzisiaj jest?
- Ramie? - zapytał nerwowo ignorując moje pytanie.  - Które?
- Prawe, Edwardzie.
            Nim się zorientowałam niemal porwał mi bluzkę i odsłonił ramię. Krzyknęłam na znak protestu, ale zignorował mnie. W jego ruchach było tyle złości, gwałtowności i zdeterminowania. Spojrzał uważnie na ranę, która była czerwona, wielkości jabłka, pod skórą gromadziła się warstwa ropy, ale już od wielu tygodni nie sączyła się. Najwyraźniej organizm stara się ją wchłonąć.
- To cię boli? - zapytał uważnie ją studiując. Przejechał palcem po niej, ale jak usłyszał mój cichy jęk natychmiast cofną ręce. Nie bolało aż tak bardzo, raczej krzyczałam z przyzwyczajenia. Nie chciałam, żeby mnie oglądał, nie byłam przedmiotem nauk. Może i jestem pierwszym wampirem, który ma wstrzykniętą trucizną i organizm stara się jej pozbyć, ale to nie oznacza, że on coś z nią zrobi. Superbohaterem nie jest. Potrzeba mi Deli i jej daru uzdrawiania i tyle, nie żadnych ciekawskich spojrzeń, ziół od Lukrecji i kiwania głowami. Tylko Delia jest mi w stanie pomóc.  - Nie wygląda ładnie - warknął przez zaciśnięte zęby.
            A jak ma wyglądać? Chciałam się zaśmiać. Wstrzyknęli mi jedyną działającą na wampiry truciznę, jak ma to wyglądać. Ładnie? Od kiedy jakakolwiek rana wygląda ładnie. Powinien się cieszyć, że to coś nie wyżarło mi ręki do kości! No ja też.
- To cię boli? - powtórzył pytanie.
- Nie, prawie tego nie czuje. - odparłam zgodnie z prawdą. Przestałam się nawet nią przejmować. Jak  umrę po części naturalnie, to przynajmniej ich niecne plany się pokrzyżują. I to oni będą odpowiadać za uśmiercenie mnie, prawdopodobnie Volturi ich zabiją, ale co mnie to obchodzi. Byłoby mi szkoda Lukrecji, była i jest dla mnie dobra. Zachowuje się, tak jakby nie musiała tu być, tylko chciała. Chciała pomóc. Nie miałam pojęcia co sie stało z listem, który napisałam do Morgana, czy go doręczyła czy Acheront go znalazł i zniszczył, nigdy nic nie powiedział. Miałam nadzieje, że ten list trafi do Morgana i że Lukrecji nic się nie stanie.  - Lukrecja robi mi okłady z czegoś, ropa wtedy schodzi...
- Zabiję ich - warknął zakładając rękaw bluzki na moje ramię.
- Przestań, prawdopodobnie to nie ich zasługa - zaczęłam niechcąco ich bronić. Poprawiłam rękaw bluzki i spojrzałam za okno. Była noc. Na pewno jego pojawienie tutaj było zaplanowane, ale czy jest tutaj tylko na chwilę czy jak? Skąd? Dlaczego? Edward musi zacząć odpowiadać na moje pytania!
- Prawdopodobnie? - uniósł brwi z zdziwieniem.
- No tak, bo jeśli by mi to sami zrobili, to by teraz starali się mnie uzdrowić? - zapytałam retorycznie wiedząc że mam rację. Lukrecja wydawała się bardzo przejęta tą raną. Często siadała przy mnie ze stertą książek i wertowała je, w nadziei na znalezienie odtrutki, niesyty nigdy jej się to nie udało. Najwyraźniej jest powód dlaczego Delia ma jeden z najmniej użytecznych, według wampirów darów. Skoro możemy się sami uzdrawiać, to, po co jej taki talent. Najwyraźniej jest przyczyna. Tylko ona jest w stanie uratować mojej ramię. Potrzasnęłam głową, żeby nie myśleć za dużo. Skoro on tu jest musiałam go wykorzystać i dostać kilka odpowiedzi.
- Ile czasu minęło?
- Kiedy ostatni raz patrzałem na kalendarz, a było to całkiem nie dawno, to był wrzesień - mówił delikatnie uważnie dobierając słowa i nie spuszczał mnie z oczu.
- Ponad rok - szepnęłam do siebie i odeszłam w drugi koniec pokoju. Oparłam sie bezwiednie o sofę i starałam sie pohamować łzy. Ponad rok. Kiedyś wydawało mi się, że to tak niewiele w odniesieniu do wampirzej wieczności. Ale już ponad rok byłam uwięziona. Odseparowana od rodziny i przyjaciół. Ponad rok byłam więźniem. Nikt i nic nie pomagało, aż tu nagle zjawia się on.
- Jesteś cała i zdrowa, a to najważniejsze - stwierdził z uśmiechem i podszedł do mnie, spróbował mnie przytulić ale się mu wyrwałam. Miałam mętlik w głowie i nie przyjmowałam wiele do wiadomości.
- Czy to prawda, że Christopher ... - za jąkałam się. Nie mogłam wymówić tego słowa. Łudziłam się, że mnie okłamali, że z Chrisem wszystko jest dobrze. Że pije drinki na słonecznej plaży, że kiedyś jeszcze mnie przytuli, rozśmieszy, że kiedy to wszystko się skończy pójdziemy razem na spacer, długi i milczący, taki jak nasze pierwsze spotkanie.
- Przykro mi, ale tak. - westchnął i znowu spróbował mnie przytulić. Tym razem mu się udało.-  Wiesz nawet go lubiłem, trzymał cię krótko i doprowadził cię, aż do tego miejsca.
- A co z resztą? - zapytałam nerwowo. Co jeśli ktoś jeszcze przeze mnie stracił życie?
- Tęsknią za tobą... - uśmiechnął się lekko -  Ale wiesz nie chcę cię ranić... ale, tak jakby się pogodzili z faktem, że nie wrócisz.
- Słucham? - pisnęłam. To nie może być prawda. - Nie wierze. Mama, tata, Morgan....
            Przytulił mnie i to mocno. Tym razem mu pozwoliłam. Cała rodzina, od tak nie mogła się pogodzić z faktem, że nie wrócę, że zawsze będziemy odzienie. Oni mnie kochali i myślałam, jestem pewna.... była pewna, że będą walczyć. Nie hamowałam łez. Jeśli rodzina już przyjęła do wiadomości, że ich córka, matka i siostra nigdy nie wróci, to co mi zostało?
- A ty tutaj co robisz? - warknęłam podejrzliwie. Jakim cudem on tu się znalazł, a nie ktoś inny. Skąd wiedział i przede wszystkim, jakim trafem znalazł się po drugiej stronie drzwi, jako mój porywacz. Skąd wiedział gdzie szukać? Nie sądziłam, żeby mógł mieć coś wspólnego z porwaniem, ale do licha dlaczego tu jest on, a nie ktoś inny?
- Zawarłem pakt z diabłem, żeby być blisko ciebie. - uśmiechnął się starając mnie złapać za podbródek, nie udało mu się. Dalej byłam podejrzliwa. -  Rodzina tak robi, a my nią jesteśmy, Bello.
- Nessi - szepnęłam zakrywając usta. Zostawił ją bez opieki. Nie martwiłam się o nią, tylko dlatego, bo wiedziałam że jest z nim bezpieczna. Że nic się jej nie stanie. A teraz?
- Jest dorosła, ma Martina i zostawiłem ją z Ginny, nie martw się, jej ani włos nie spanie z głowy.
            Co z tego, że jest dorosła? Jak mogłam być tak głupia sądząc, że Edward wykaże choć gram rodzicielskiej odpowiedzialności. Została zrzucona na niego bomba z wiadomością o ojcostwie. A ja głupia myślałam, że podoła obowiązku. Nie ma pojęcia, ba, nie czuje nawet tego. Sam fakt, że stawia swoje ja, nad Nessi, nie tyle dowodzi jego największemu egoizmowi, jaki ktokolwiek posiadał na tej ziemi, ale braku poczucia odpowiedzialności za drugiego. Powinien się nią opiekować, tylko tyle od niego wymagałam. Nie ważne, że zostawił ją z Ginny. Ginny, nigdy nie była typem matki, która by się przejmowała, zakazywała czy pokazywała ścieżkę. Dla niej obowiązek macierzyński kończył się wraz z wiek pełnoletniości. Sam fakt, że jej córka Rosalie Kathleen mieszka na innej półkuli wyjaśnia wszystko. No i co z tego, że ma Martina, to jeszcze wiesze dziecko. Tak niewiele od niego oczekiwałam, tylko żeby zaopiekował się Nessi. Tylko tyle. Najwyraźniej nawet tego nie potrafi zrobić.
            Spojrzałam na niego ze złością w oczach, ale wiedziałam, że jeśli go rozłoszczę, nie uzyskam, żadnych odpowiedzi. Chwilowo przestało mnie obchodzić, co musiał zrobić, żeby być tu. Na pewno wie wiele rzeczy. Musiałam pohamować mój gniew i uzyskać odpowiedzi. Spojrzałam na niego z prośbą w oczach. Chyba wiedział o co chce zapytać, bo zaraz mu mina zrzedła.
- Proszę powiedź mi co z Morganem. - poprosiłam, delikatnie dotykając jego policzka.
            Odwrócił wzrok i spojrzał za okno. Ignorował mnie. Wiedziałam, że ta informacja będzie trudna do wyduszenia. Nie będzie mi chciał powiedzieć. Może nie powinnam go pytać tak od razu, zacząć od tego, co mnie najbardziej interesowało. Ale to było silniejsze ode mnie. On nie mógł poddać się jak reszta.
- Proszę - szepnęłam zmuszając go do patrzenia mi w oczy.
            Westchnął ale niechętnie zaczął:
- Przykro mi, że zakochałaś się w nim, ale nie winię cię. Myślałaś, że cię nie chce, to starałaś się ruszyć na przód. To była moja wina.
- Proszę - jęknęłam błagalnie.
            Nie chciałam rozgrzebywać starych spraw, wracać po raz setny do naszego tematu. Nie ma nas i nie ma potrzeby do tego wracać. Ale nie, on zawsze musiał wracać do tego. Starać się rozgrzebywać, analizować i zapalać płomień, który już dawno zgasł.
- Edward, proszę.
            Wziął głęboki oddech i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. Nie czułam nic, po za chęcią uderzenia go w tą rękę i strzepnięcia jej.
- On ma się najlepiej, z nas wszystkich. - zaśmiał się -  Nie dziw się, że zrezygnował z ciebie.
- Zrezygnował? - powtórzyłam głucho. Sens słów nie docierał do mnie. Byłam w szoku.
            Edward uważnie przyglądał się mojej twarzy szukając jakiejkolwiek reakcji.
- Taaak - zaczął ostrożnie - Ożenił się w końcu.
- Z kim? - odpowiadałam automatycznie. Nie mogłam pozwolić sobie na chwilę słabości, on na to właśnie czekał. Żeby mógł mnie pocieszać, przytulać i być tym dobrym. Uleczyć złamane serce dziewczyny i żeby ona rzuciła się mu w ramiona.
- Rosalie Kathleen.
- Córką Ginny? - krzyknęłam niedowierzając. Rosalie Kathleen? To niemożliwe. Ona ma chłopaka, znaczy się miała, bo nie widziałam sie z nią od kilku lat. Jakby Chris nie odszedł, to pewnie, jak co roku pojechalibyśmy do Paryża i się  z nią spotkali. Ale Morgan nie mógłby mi tego zrobić.
- Tak. Większość stawiała na Doris, ale ona powiedziała, że tego ci nie zrobi. Skomplikowana z niej dziewczyna - podrapał się po brodzie z zakłopotaniem.
            Opadłam bezwiednie na kanapę. Nie mogłam mu dać pretekstu do nawiązania jakiejkolwiek  więzi. Nie chciałam go tu. Wcale. Powinien wracać skąd przyszedł. Nie obchodzi mnie, jak tu się znalazł, co musiał zrobić i co poświęcić. Było mi dobrze samej. Ale najwyraźniej muszę być jak nowonarodzona, świeże płótno do malowania. A serce, które należy do kogoś będzie przeszkodą. Teraz co chcą mnie zmusić, żebym była z Edwardem? Uformować na wzór jaki dostali od Volturri i wtedy co?
            Poczułam jak Edward mnie obejmuje i starałam się nie odsunąć, ale nie mogłam  znieść jego dotyku. Był jednym z nich. Pomagał im uformować mnie na ich wzór. Chciał mnie zmienić. Zagryzłam zęby i spokojnie starłam się powiedzieć:
- Edward wiem, że to raczej niemożliwe, ale możesz zostawić mnie samą.
            Przyglądnął się mi uważnie ale wstał.
- Jasne, zawołaj jak coś. Będę z Lukrecją. Coś się dowiem o twoim ramieniu.
            Wyszedł jak gdyby nigdy nic. Jakbym nie była więźniem, jakby przeszedł tu tylko porozmawiać. Volturi chcą mnie, ale nie Isabellę Dowson tylko kogoś nowego, czystego, glinę do urabiania. Dlatego muszą mnie ogołocić z mojego charakteru, samokontroli, uczuć, zahamowań i wszystkiego co miało dla mnie znaczenie. Mam być czystą, białą kartką papieru, gotową do zapełnienia według ich wzoru. A Edward ma im pomóc.
            Skoro najwyraźniej mają jeden cel, to będzie prościej jeśli im to ułatwię i wtedy kiedy zdobędę ich zaufanie, będę w stanie wrócić do rodziny i naprawić to wszystko. Zmiana planu. Muszę przestać stawiać opór i sprawić, żeby uwierzyli, że mnie mają, złamaną, gotową do życia według ich zasad. Im szybciej spełnię ich oczekiwania, tym szybciej wrócę do rodziny i do Morgana. Tylko czy ja będę miała jeszcze do czego wracać? Zapłakałam gorzko.