Bonus: Odwołujemy święta

    Leżąc w wannie wypełnionej po brzegi pisaną i wdychając cudowny zapach bzu, patrzyłam przez duże okno, z którym graniczyła wanna, na widok za nim. Widziałam jak z błękitnego, lekko poszarzałego nieba spadają pojedyncze płatki śniegu. Każdy inny od drugiego, oryginalny, a następnie lądują na ziemni lub pokrywają grube konary drzew.Widziałam, jak wiatr roznosi płatki tak, żeby cały ogród został pokryty białą, śnieżną pierzyną, przy okazji wykonując baletowe figury, których nie jedna tancerka by pozazdrościła.  
   Wzdrygałam się na samą myśl, że mogłabym właśnie być na zewnątrz i walczyć z tymi zimnymi i mokrymi, ale pięknym śnieżynkami. Żeby tylko nie wpadły mi za kołnierz od płaszcza. Jednak teraz jestem po szyję zanurzona w ciepłej, relaksującej wodzie i nie ma takiej siły, żebym znalazła się na zewnątrz.
   Zamknęłam oczy oddając się kąpieli i poczułam, że coś jest nie tak. W zamku panowała kompletna cisza. Nie było żadnych rozmów, krzyków, pisków czy szeptów. Było tak przeraźliwie cicho, że mogłam usłyszeć szalejący za oknem wiatr, a okna są bardzo szczelne.
   Ta panująca wszem i wobec cisza była niemożliwa. W zamku jest cały, doszczętnie cały klan Dowson. Siedemnaście osób. I jeszcze osiem osób od Cullenów, nie liczę naszych zauszników ich jest pięciu, ale oni akurat mogą być zajęci jakimś sprawami w pałacu.
   Żeby na tyle osób nie dobiegał mnie żaden odgłos telewizora, muzyki, rozmów czy szeptów, to po prostu niemożliwe.
   Przecież wszyscy w ciągu paru godzin nie ulotnili się z pałacu. Chyba, że…
   Otworzyłam oczy i czym prędzej wyszłam z wanny, okryłam się ręcznikiem i przeszłam do mojej sypialni.  W ekspresowym tempie ubrałam się w jakąś sukienkę z długimi rękawami. Aura zimna zaczęłam się udzielać wampirom, choć nie odczuwaliśmy zimna, to instynktownie wybieraliśmy cieplejsze ubrania, przyzwyczajenie z ludzkiego życia.
   Wybiegałam ze swojej sypialni i zaczęłam się przechadzać wzdłuż korytarzy nasłuchując jakiś odgłosów.
   W Montrealu zjawisko czasu nie istnieje. Każdy żyje chwilą. Nigdzie nie da się znaleźć kalendarza. Ja jak jestem w zamku, to nawet nie wiem, jaki jest dzień. Miesiąc da się na oko powiedzieć po panującej aurze na zewnątrz, a porę dnia da się zauważyć po oświetleniu panującym w danym pokoju.
Ale jeśli moje obawy się potwierdzą, co do dnia i miesiąca, jaki jest dziś to nie będzie dobrze.
   Zeszłam po schodach z zaciekawieniem słysząc jakieś chichoty na zewnątrz, zmierzające stronę drzwi wejściowych. Drzwi się otworzyły i usłyszałam głośny, donośny śmiech.  
   Oczom ukazałam się mi Ginny, Nessi, Delia i Jonathan oraz Jack. Nie byłoby nic dziwnego gdyby nie fakt, że nie było widać ani twarzy Jacka ani Jonathana. Byli obładowanie do granic możliwości torbami z zakupami. Było ich tyle, że musieli nie lada akrobacje wykonywać, żeby torebki z góry im nie spadły. A dziewczyny widać, że po ich uśmiechach, niemal sięgających do ziemni miały niezły ubaw. Szczególnie, gdy przypominały im, że na samej górze jest porcelana czy szkło.
   Jack warknął wkurzony, co miało fatalne skutki, zielona papierowa torebka zatańczyła niebezpiecznie tuż przed czubkiem głowy Jacka, który wyginając się istnie w baletowy sposób uratował ją od spotkania z ziemią i za pewne roztłuczeniem się. Nie tylko dziewczyny wybuchły śmiechem, ale ja również, a Jonathan uważniej przyglądnął się swoim pakunkom, żebym jego nie spotkało to samo.
- Czy to jest aż takie śmieszne? – Warknął rozzłoszczony Jack.
- O tak – zaśmiałam się, a dziewczyny pokiwały głowami i uśmiechnęły się do niego przesłodko.
   Do już i tak bardzo śmiesznego obrazka warto zaznaczyć, że dziewczyny trzymały po dwie torebki. Ale wiadomo, mężczyzn się zabiera na zakupy, tylko po to, żeby tachali pakunki. Aż się dziwię, że się jeszcze nie zbuntowali.
   Ginny podbiegła do mnie swoim charakterystycznym baletowym krokiem, niemal identycznym jak Alice i z uśmiechem, kręciła się wokół własnej osi. Wyraźnie dając mi do zrozumienia, że powinnam coś zauważyć.
   Naprawdę trzeba być ślepy, żeby tego nie zauważyć.
   Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam, w domu Cullenów w Forks była jednocześnie tak podobna jak i różna do Rosalie. Nie powiedziałabym, że jest siostrą Alice bardziej wyglądała na siostrę Rose. Podobieństwo Ginny do Alice widać w jej charakterze, zachowaniu i sposobie bycia, ale z zewnątrz nie jest do niej podobna. Ginny bez wątpienia była piękna i nie do zapomnienia podobnie jak Rosalie. Ale w miejsce długich blond loków Rose Ginny miała brązowe niemal czekoladowe, ale zupełnie inne niż Alice. A na wiecznie zimnej, ale przepięknej twarzy Rosalie była linia zamiast uśmiechu w przeciwieństwie do Ginny jej uśmiech nie schodził z twarzy.
   Nie dało się wybrać z nich, która jest ta najpiękniejsza. Po latach i kiedy Ginny przefarbowała włosy na blond można było stwierdzić – Ginny.  
   Parę lat po mojej śmierci, długie, idealnie kręcona i czekoladowe włosy Ginny przybrały barwę słońca i stały się proste jak druty. I tak zostało do dnia dzisiejszego.  Uśmiechnęłam się lekko. Jej włosy z powrotem były czekoladowe i kręcone do pasa. Tak ją lubiłam najbardziej. Naturalną.
- W końcu – zaśmiałam się.
   W odpowiedzi dostałam buziaka w policzek.
- No jak możecie tak wykorzystywać chłopców, nie pójdą z wami więcej – zwróciłam się do dziewczyn z udawanymi pretensjami.
- No właśnie – przyznał mi racje Jack, sądząc, że mówię na serio.  Cudem pohamowałam się od śmiechu.  Następnie Jack z wielkim hukiem runą na ziemie, wywołując wybuch głośnego śmiechu wszystkim razem z Jonathanem.
- Moja fontanna – westchnęłam smutno Nessi, patrząc na porozrzucane torebki i rozrzucone elementy szklane czy gliniane.
- Kupię ci drugą – zaoferowałam się.
   Nessi uśmiechnęła się do mnie.
   Jack uniósł głowę i spojrzał na Delię, która posłała mu zimne spojrzenie, a później, kiedy Jack opuścił głowę z zrezygnowaniem na podłogę wybuchła cichym śmiechem.
   Jonathan nie pewnie spojrzał jednym okiem na swoje pakunki, a później na porozrzucane torebki. Powoli schylając się ciągle patrząc na fioletową torebkę na wierzchu, złapał jedną leżącą na podłodze i z uśmiechem zmierzał do kolejnej.
   Niestety nie udało mu się to, gdyż Jack udając, że nie widział podstawił mu nogę i Jonathan powtórzył jego los – upadł na marmurową posadzkę, a jego torby przysypały Jacka.
   Nessi nie wytrzymała ze śmiechu i aż się musiała podeprzeć o Delię. Ginny ze śmiechu omal się nie przewróciła na schodach, cudem ją złapałam. Nasz chór donośnych śmiechów został przerwany przez zrezygnowane westchnięcie Jonathana i uderzenie w jedną z toreb. Jack zaśmiał się i oberwał od brata obrazem, która w zderzeniu z kamiennym ciałem wampira rozerwała się i utknął na szyli Jacka. Miał śliczny naszyjnik z obrazu. Jack spojrzał zaskoczony na Jonathana, który zaniemówił zadowolony ze swojego dobrego cela i roześmiał się, uderzając dłońmi o podłogę.
   Wszyscy zaśmiali się ponownie, a Jack patrzył na wszystkich z ukosa z zniesmaczoną miną.
- Ginny, czy aby za parę dni nie jest takie święto, które według mnie zupełnie niepotrzebnie obchodzimy z tak dużą pompą? – Zapytałam ją. Choć byłam prawie pewna tego.
   Ginny nie zdążyła odpowiedzieć, bo drzwi główne ponownie się otworzyły i zamiast jakiejś osoby przechodzącej przez nie, zobaczyliśmy czubek drzewa pokrytego zielonymi igłami. Od razu poczułam cudowny zapach świerka.
    Następnie obok drzewka prześliznęła się Bridget i idąc tyłem w naszą stronę krzyczała komendy w stylu: „w prawo”, „równo”, „niżej” czy „uwaga”. W drzwiach pojawił się Andrew z Luisem, trzymając za pień zielonego świerka. Nogi im się tak plątały, że aż Jonathan z Jackiem, który próbował się pozbyć obraza ze swojej szyli, wytrzeszczyli oczy. Chłopcy nie słuchając kierunkowskazów dawanych przez Bridget, która wyraźnie mówiła „uwaga na nogi” potknęli się o leżących na ziemi Jonathana i Jacka. Skutkiem tego było nieutrzymanie równowagi i razem z choinką leżeli na Jacku i Jonathanie. W skutek takiej przeszkody Emmett z Jasperem, który także nieśli za nimi choinkę wylądowali na nich.
   Wszyscy zamarli, a później Nessi nie wytrzymała i roześmiała się tak głośno, że byłam pewna, że słyszą ją w centrum Montreala. Bridget patrząc na stosik z sześciu chłopców i Jacka z obrazem wokół szyi złapała się za głowę i jęknęła: „Matko Boska przenajświętsza ratuj”.
   Reszta wybuchła śmiechem, a Ginny tym razem przewróciła się i leżąc na schodach płakała ze śmiechu, Delia również.
   Wiadomo ciężar wampirów jest dość duży, a uderzenie w niego skutkuje odbiciem się od niego. Dwie choinki pękły na paręnaście części, a Emmett wychylił głowę zza gęstych zielonych igieł z łodygami świerku w buzi i na głowie.  
- Aaaaaaa – krzyknęłam Ginny, widząc, jakie były skutki powstania takiej kanapki z chłopców.  – Choinki
- Co choinki? – Zainteresowała się Alice, wchodząc do holu zamku przez drzwi główne tachcząc  gałązki jemioły. Jak zobaczyła chaos panujący na podłodze pisnęłam identycznie jak Ginny.
  Zaśmiałam się. Może właśnie, dlatego że Ginny z Alice są identyczne przez lata nie doskwierała mi, aż tak pustka po Alice. Ginny ją idealnie wypełniała.
- Prezenty – jęknęła Nessi przybierając minę zbitego psa.
   Wszystkie torebki leżały porozrzucane i pogniecione. Na pewno to, co w nich było jest zniszczone.
- O matko święta – krzyknęła Melanie wychodząc razem z Esme i Lilian do holu zainteresowana zbieraniną w holu.
- To się nazywa magia świąt, mamo.  
   Melanie miała chęć mordu w oczach. Zawsze była przeciwniczką chaosu, bałaganu czy afer. Zawsze nas do pionu przywoływała, a tym razem widząc zdemolowany hol nas na pewno udusi.
- Daj im spokój Melanie, dzieci mają zabawę. Raz w roku im odpuść.  –        Wstawił się za nami Michael, który trzymając jakieś pudło zszedł ze schodów i stanął obok mnie. Jednak ktoś był w zamku. - W święta każdy jest dzieckiem Melanie.
- Dokładnie tato – przyznałam mu rację z uśmiechem. Miałam nadzieję, że jak Melanie zobaczy, że i Michael, który się z nią zawsze zgadza i ja również jesteśmy przeciw jej zapewne za chwilowemu wybuchowi, to odpuści.
- No tak. Wszyscy przeciw mnie – westchnęła smętnie.
- Tylko dziś – zaśmiała się Nessi
   Spojrzała na wszystkich i uśmiechnęła się kwaśno. Wywróciła oczami.
- Jeśli zaraz się za coś nie więźniecie to świąt nie będzie – rzekła z wyrzutem i spojrzała karcąco na Jacka, który zdarzył się już przebić ze swoim cudownym naszyjnikiem – obrazem przez gałęzie świerka. Jęknął coś w rodzaju „ratunku” i spojrzał prosząco na Melanie, ona zaśmiała się i spojrzała na mnie.  
    Wzruszyłam ramionami.
- Dla mnie może tak chodzić codziennie – zaśmiałam się.  
Reszta poszła w mojej ślady.
- Potrzeba nam nowej choinki i to dwóch, bo zakładam, że reszty jeszcze nie złamaliście na miliony kawałków – westchnęła Melanie
- Jeszcze nie dotarli z resztą – odpowiedziała Bridget
- Tylko skąd my aż dwie wytrzaśniemy i to wysokie? – zastanowiła się Delia
    Normalne choinki dałoby się w przeciągu paru minut załatwić. Pójść do sklepu i przywieść, ale w końcu jesteśmy Dowson. Westchnęłam. Tak wysokie choinki są specjalnie dla nas ściągane, nie kupisz aż tak wysokiej nigdzie.
- To, co to za problem mieć niższą? – zapytała Lilian
- Tia dobry, tylko połowa z nas dostanie apopleksji – westchnęła smętnie  Nessi.
  Na pewno w Montrealu już takiej się nie kupi. Z resztą my choinki mamy z Rosji.
- Wiem – pisnęła Nessi – Ktoś poleci do Rosji i po prostu je przywiezie.
   Pomysł wydawał się dobry, ale nie było dużo czasu. Praktycznie były nam teraz potrzebne. Nie zdążymy ich ubrać, a trzeba inne rzeczy przygotować.
- Jonathan, Andrew, Luis, Jasper i Emmett po choinki i to już!  - Krzyknęła Ginny
- Ja pojadę z wami – zaoferowała się Delia
- Nie, ja pojadę – pisnęła Alice
   Spojrzały na siebie z ukosa. Alice niechętnie. Delia sceptycznie. Nie ma to jak dwie najważniejsze dziewczyny w moim życiu, nienawidzące się. Jednak mam nadzieję, że kiedyś się polubią. Szczególnie, że Alice nie ma najmniejszego powodu, żeby drzeć z Delią koty i to jeszcze o Jaspera!
- Nie. Bridget, proszę bardzo – zwróciła się do Bridget Ginny.
   Chłopcy z Bridget wyszli z zamku i udali się do samolotu. A ja patrząc na porozrzucane torby rzekłam:
- Lilian, Alice, Nessi, co powiecie na zakupy?
   Nie wierzę, że to powiedziałam. A na wszystkich twarzach malował się zaskoczenie.
***
   Po długich narzekaniach Ginny i Alice udało im się wcisnąć mnie w krótką, zdecydowanie za krótką i obcisłą kremową sukienkę bez ramion. Normalnie bym się nie zgodziła, ale widząc ile radości im zrobiłam jak się w nią ubrałam odpuściłam.
  Było mi w niej trochę nie wygodniej, ale trudno.  Czego nie robi się dla kochanej siostry i jej siostry?
   Nasza wampirza kolacja rozpoczyna się wraz z pierwszą gwiazdką, czyli około osiemnastej.  Nessi od zmroku siedzi na fotelu przy ogromnym, sięgającym ziemi oknie, w głównym salonie wpatruje się w niebo. Poznać, że to już czas na kolację można po głośnym okrzyku: „Jest” z ust Nessi, który odbija się głośnym echem od wszystkich ścian zamku. Pewnie w tym roku usłyszę dwa głosy, Nessi i Liliann.
   Wyszłam ze swojego pokoju wcześniej niż zwykle uprzednio stojąc na rzęsach, żeby Ginny i Alice poszły do siebie. Nie wiadomo czy nie wynalazłyby jeszcze krótszej sukienki i kazały się w nią ubrać, lub Bóg wie jeden, co inszego mogły wymyślić.
   Wzięłam czerwony płaszcz i wybiegłam na zewnątrz.  Od razu poczułam zimne płatki śniegu na swoim ciele. Moje zamszowe, fioletowe szpilki przybrały ciemniejszy kolor i przemokły. Oparłam się o bramę główną i wtopiłam się w otoczenie. Słyszałam tylko zwierzynę w lesie, a ja tak bardzo chciałam usłyszysz pocieranie opon o żwir.
   Wyciągnęłam z płaszcza telefon komórkowy i wybrałam jedynkę. Po raz kolejny łudziłam się, że Christopher odbierze. Ale jak robi to od trzech miesięcy, nie odebrał telefonu.
   Westchnęłam. Właśnie w taki dzień jak dziś – Wigilię bardzo chciałam, żeby był tu Chris. Boże Narodzenie pomimo tej całej paplaniny w Boga, jest przede wszystkim czasem spotkania.  Całej rodzinny. Całej, nie fragmentu. Jeśli dziś się nie pojawi to będzie oznaczało tylko jedno – ma to gdzieś.
   Niestety, Christopher woli spędzać święta daleko ode mnie. Ma takie prawo.   
   Ale im dłużej go nie ma, to on na tym traci, nauczę się żyć bez niego, a odwrotu od tego nie ma. Morgan idealnie go zastępuje, choć wołałabym Chrisa.
   Odwróciłam wzrok zaciekawiona nagłą falą światła za moimi plecami. Cały zamek zaświecił w kolorach tęczy. Został ubrany w światełka, lampiony i przyozdobiony łańcuchami i gałązkami świerków i jodeł. Fontana na placu głównym zaświeciła w zielonym kolorze. Wróciłam do zamku z nadzieją, że moje przypuszczenia, że Chris nie przyjedzie okażą się błędne.
   Wszędzie w całym zamku można było znaleźć figurki ubranego w czerwony płaszcz lub inny kolor starca z tą samą rzeczą – workiem na prezenty. Były też bałwanki i anioły. Z sufitów zwisały gałązki jemioły, światełka i lamety. Na ścianach były poprzyklejane kokardki na zmianę z gwiazdami. Ogromne cztery anioły broniły wejścia na pierwsze piętro. Każda roślina zaświeciła w innym kolorze i przybrana była w różne kolory łańcuchów. Widziałam, że nie tylko jeden karton sztucznego śniegu został zużyty, ale co najmniej dwa.     Patrząc na to od razu uśmiech się pojawiał na twarzy.
   Kiedy usłyszałam charakterystyczny krzyk wydany przez Nessi i Lilian weszłam do salonu, który po prostu toną w ozdobach i prezentach. Szopki bożonarodzeniowe, renifery, bałwanki, anioły i święty mikołaj. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach świeżych gałązek, które były poustawiane gdzie się dało. Z sufitu zwiały jemioły i miliony mieniących się światełek czy łańcuchów. W oknach sztucznym śniegiem narysowane były świąteczne obrazki, zapewne przez Nessi i Lilian, bo w ich włosach można był znaleźć ślady śniegu, a zapewne nie był to prawdziwy.  Uroku dodawał zapalony kominek i białe świeczki.
   Na stoliku przy kominku znajdowały się kieliszki z krwią i naczynia, z których można było ją nalać. Nikt nie był głodny, wszyscy zapolowali przed. Jednak w naczyniach nie była czysta zwierzęca krew. Melanie z Delią od pewnego czasu eksperymentują z krwią. Dodają różnych ziół czy roślin. Początkowo byliśmy sceptycznie do tego nastawieni jednak to naprawdę okazywało się dobre. I nawet miało właściwości uspokajając, pobudzające czy po prostu smakowe.
   Wszystko wyglądało jak z bajki, tylko był jeden problem: nie było choinki.
   Rozejrzałam się w około upewniając się, że nikt nie wyskoczy zza mnie i krzyknie niespodzianka trzymając choinkę w ręku.
  Jednak nie.  
Ginny wchodząc do salonu cała w złocie, które tak pięknie podkreślało jej czekoladowe włosy krzyknęła zrezygnowana.
-Odwołujemy święta. Nie ma choinki.
   Westchnęłam smętnie i usiadłam na jednej z sof.
 Ginny ma racje, co to za święta bez choinki? To jest podstawa jak dwanaście potraw na wigilii można sobie podarować, bo tyle się nie da zjeść, to choinki nie. Podstawowy element świąt. Pod czym będę leżeć prezenty?
Nessi usiadła smutna obok mnie. Pogłaskałam ją po głowie, co spowodował jej zrezygnowany jęk: „Mamo”. Nessi widząc, że Edward wchodzi do salonu podbiegła do niego i ciągnąc za rękę usadowiła go koło mnie siadając po jego lewej stronie.
   Uśmiechnęłam się lekko. Nessi najwyraźniej wdrążyła w życie plan, zejścia się jej rodziców.  Zobaczymy czy jej się uda. Póki, co na pewno sądzi, że jej wychodzi, bo pozbyła się Chrisa.
   W wigilię jest dzień tylko dla najbliższej rodziny. Spotykamy się w siedemnastkę i spędzamy czas na zabawach i rozmowie. W tym roku do siedemnastki dołączą Cullenowie. I nie będzie Christophera.
   Moja pierwsza wampirza wigilia bez Christophera. Ciekawe, komu pierwszemu złożę życzenia.
   Natomiast w Boże Narodzenie zjeżdżają się do nas nasi przyjaciele. I czasami zostają aż do płowy stycznia. Wiadomo Sylwester i Nowy Rok. Zabawy i zabawy.
   Cała rodzina, oczywiście bez części, która pojechała po choinki wyglądała olśniewająco, każdy w złocie od dołu go góry. Taka rodzinna tradycja, że na wigilię wybiera się złoto. Tylko Cullenowie byli różnokolorowi.  Najwyraźniej nikt im nie powiedział.
   Nie wiem, czemu ale pierwszy raz pustkę, którą odczuwałam w Wigilię stała się większa. Może i ta pustka po Cullenach się wypełniła, kiedy mam ich koło siebie, ale zamiast tego mam ogromną pustkę po Chrisie. Chyba teraz czuję, że to taka sama dziura w sercu, jaką miałam zaraz po odejściu Edwarda.   Mojej oczy zaszkliły się, co nie uszło uwadze Edwardowi.
- Bella, co jest? – Zapytał z troską.
- Nic tylko za dużą cenę zapłaciłam za wasz powrót – westchnęłam smutno.
   Odejście Chrisa to za dużo. On nie wróci, wiem to. Jeśli dziś się nie pojawi to koniec. Nie wróci nigdy.
   Jack wszedł do salonu wywołując niepohamowany śmiech u wszystkich.   Pozbył się tej cudownej ozdoby z szyi, ale mógł jeszcze zostać w niej.
  Wstałam z sofy i podeszłam do Morgana, stojącego z Delią.
- Chłopcy dzwonili? – Zapytałam
- No właśnie nie – powiedziała kwaśno Delia.
   Jednak nasze uszy usłyszały krzyki Bridget. Wrócili.
    Po chwili ukazała się na ogromna, zielona choinka trzymana przez Emmett i Jaspera. Pokierowani przez Bridget ustawili ją w prawym rogu.
Nessi z Lilian pisnęły uradowane. Czym prędzej pognały po bańki, łańcuchy i światełka.
   W ekspresowym tempie została ubrana choinka w salonie przez Ginny, Alice, Nessi, Lilian, Delię i  Jacka. Dominowały dwa kolory- żółty i czerwony takie jak barwy pokoju. Reszta beze mnie i Morgana ubrała drugą równie ogromną choinkę w holu, tym razem srebrno niebieską.
   My z Morganem rozmawialiśmy na temat jutrzejszych gości. Założyliśmy się nawet z iloma dziewczynami Jack się prześpi. Morgan stawiał na pięć, a ja na ani jedną pod warunkiem, że przyjedzie klan Denalli.
    Kiedy wszystko było gotowe, stanęliśmy w kręgu z lampką krwistego szampana w dłoni i zaczęliśmy wigilię z lekkim opóźnieniem.
   Morgan, jako przywódca klanu zaczął pierwszy:
- Spotykamy się w tym samym gronie, co roku. Co każde trzysta sześćdziesiąt sześć lub pięć dni. Nawet na twarzach naszych kobiet tego nie widać, jaki to szmat czasu.
   Wywołał śmiech u wszystkich.
- Niektórych z was niekiedy miałem ochotę rozszarpać, a czasem nawet zabić, ale również są takie osoby, które nie wypuściłbym z ramion lub mógłbym z nimi przebywać na okrągło. Cóż wszyscy jesteśmy jedną rodziną – uśmiechnął się. - I mam nadzieje, że jako jedna rodzina spotkamy się w przyszłym roku.
   Nie trudno było zgadnąć, że obecność Cullenów zostanie pominięta przez niego, ale nie spodziewałam się, że zapomni o Chrisie. Jednak jemu najbardziej zależało na zniknięciu Chrisa, ma wolne pole gry o moje serce.
- No i oczywiście wszystkiego dobrego dla Cullenów i życzę wam, żebyśmy się spotkali tu za rok o ile Isabell będzie tego chciała.
   Uśmiechnęłam się lekko. Będę chciała. Już zawsze będę ich w jakiś sposób kochała i czuła, że są rodziną.
   Rozległy się oklaski, każdy upił łyk wampirzego szampana, czyli odpowiedniej do preferencji gatunku krwi.
   Nie potrzebowaliśmy żadnych opłatków do dzielenia się, po prostu składaliśmy sobie życzenia.
   Po złożeniu sobie życzeń przyszedł czas na prezenty. Każdy usiadł wygodnie na sofie lub fotelu. Oczywiście ja znalazłam się blisko Morgana.
   Nagle usłyszałam jak drzwi trzaskają. Odwróciłam głowę i bez wahania wybiegłam z salonu, mając nadzieje, że to Chris.
    Nie uszło mi uwadze zrezygnowane warknięcie Morgana.
 Uśmiechnęłam się. Wcześniej miałam Chrisa sprać na kwaśne jabłko jak tylko się pojawi, ale zmieniłam zdanie. Wybaczam mu wszystko. Teraz wszystko wróci do normy. Wyjedziemy do jakiegoś miasta. Zaczniemy żyć jak ludzie. Moje sumienie będzie uspokojone. Cullenowie będą bezpieczni w zamku, jeśli Nessi będzie chciała zostać pozwolę jej. Ale ja wyjeżdżam z Chrisem.
Za dwa trzy lata więźniemy ceremonię i wszystko się ułoży.
    Jednak moje oczy zamiast zobaczyć idealny obraz, jaki moja wyobraźnia właśnie stworzył – uśmiechniętego Chrisa z moimi ulubionymi białymi różami szeptającego „przepraszam, nie powinienem cię zostawiać” zobaczyły coś innego, a raczej kogoś.
    Alexandra z Millienne na rękach i trzymającego za malutką rączkę Miguela.
    Westchnęłam smutno. Miałam nadzieję, że to Christopher, jednak się pomyliłam. Wszystko stało się jasne, brak Chrisa zaczyna sprawiać mi ból fizyczny i powtarza się scenariusz z Edwardem. Christopher właśnie zaczął mnie ranić.
- Nie cieszysz się na widok brata? – zapytał Alex widząc mój smutek w oczach.
- Jasne, że się cieszę – rzekłam zakłopotana - Tylko myślałam, że to… Nieważne
   Alexander zrozumiał od razu, co miałam na myśli. Spojrzał na mnie współczująco.
- Ciocia Isabell – rozległ się donośny, radosny dziecięcy śmiech.  Pięcioletni blondyn z burzą loków na główne i z ślicznymi niebieskimi oczami wyrwał się ojcu i rzucił się na mnie. Jego siostra również pięcioletnia z długimi kręconymi blond włosami oraz niebieskim oczami wyrwała się Alexowi, który kładąc ją na ziemi, zaśmiał się. Mała pobiegła do mnie.
- Miło was widzieć Millienne i Miguel, tylko mnie zaraz udusicie – jęknęłam czując, że uciskają mi za mocno gardło.
- To nie możliwe – zaśmiał się słodko Miguel i zawołał – Wujek Morgan- pobiegł prosto do salonu.
   Wzięłam Millenne na ręce, gdyż nie chciała mnie puścić i weszłam do salonu. Alexander stwierdził, że zaraz przyjdzie, tylko pójdzie po prezenty.  
- Jaka ładna choinka – zawołała Millienne na jej widok     
- Oj mała były z nią problemy - stwierdziła Nessi i podeszła do mnie zabierając Millienne. Dziewczyny się uściskały i Nessi podeszła z nią do choinki, pokazując ją jej z innej perspektywy.
   Poczułam wzrok Rosalie na sobie, spojrzałam na nią. Patrzyła na mnie pełna zazdrości i bólu, trochę zrobiło mi się jej szkoda. Zawsze chciała mieć dzieci, ale nigdy nie zachowywała się fer w stosunku do mnie. Czułam, że obecność dzieci Alexandra jeszcze bardziej pogorszy nasze stosunki.
- O prezenty nierozpakowane – zdziwiła się Millienne i podbiegła do mnie z prośbą w oczach.
- No jak się dogadasz z Nessi to może da ci czapkę mikołaja – zaśmiałam się.
    Kolejny zwyczaj u nas w rodzinie to ten, kto ma czapkę mikołaja rozdaje prezenty. Od paru lat Nessi się tym zajmuje. Usiadłam na sofie koło Morgana
Alexander wszedł do pokoju i położył stos prezentów pod choinką i zaczął się witać ze wszystkimi, a następnie usiadł koło mnie.
Millienne razem z Miguelem obskoczyli Nessi, żeby pozwoliła im rozdawać prezenty. Dziewczyna nie widząc innego wyjścia zgodził się. Usiadła przy Edwardzie.
   Miguel wyciągnął największy prezent spod choinki z dużą trudnością.    Spojrzałam na córkę znacząco, żeby mu pomogła. Nessi zaśmiała się
- Nie dasz rady mały
Nessi wstała uklękła przy choince i pomogła mu z prezentem.
       Millenne po paru godzinach wydawania prezentów wdrapała się na moje kolana i przytuliła. Później zaczęła bawić się moimi długim lokami, które wcześniej udało się wymusić na mnie Alice.
   Kiedy prezenty były rozdane zaczął się czas zabaw.
   Naszą ulubioną grą były kalambury. Na pierwszy ogień poszedł Jonathan, który zaprezentował Jacka z głową w obrazie. Odgadliśmy po paru chwilach.
   Następna gra była ciuciubabką. Dorian z zawiązanymi oczami miał znaleźć figurkę bałwanka. Do kierowania miał Bridget i Delię. Jedna z nich dawała mu fałszywe wskazówki, druga dobre. On sam musiał zadecydować, którą posłuchać.  
    Zabawy trwały do następnego dnia, kiedy Phoebe przyszła powiadomić nas, że pierwsi goście przyjechali.

1 komentarz:

  1. I love it soooooo much! That story is Brilliant!II can't wait to read more.
    Please update soon! :)

    OdpowiedzUsuń