niedziela, 21 października 2012

XXXIX. To nie może być prawda!



             

              Rodzina Dowsonów zdołała się zamknąć w szczelnym, nie przepuszczającym ani jednego niechcianego słowa, do wścibskich uszów gości salonie, w zamku La Cuesta Encantada, na ich wyspie. Ceremonia miała być piękna, subtelna i zapadająca w pamięć na kilkanaście lat. Niestety, wizja spełni się tylko w ostatnim punkcie i to do tego będzie miała negatywny wydźwięk.
            Najgorsze wizje tego wydarzenia właśnie się odbywały, które były jednocześnie jak marzenie dla Volturi oraz pozostałych wrogów. Robiąc to, co się uważa za słuszne, zawsze na drodze do celu, często wyboistej, pełnej poświęceń znajdzie się ktoś, kto nas znienawidzi, czysto przez zazdrość lub sprzeczność z jego ideałami. I tak było z Dowsonami, oni dążąc do urzeczywistnienia ich wizji o świecie wampirów bardziej otwartym na inne stworzenia nocne, czy brak podziałów w społeczeństwie i pomoc innym, spotkało się to z dysaprobatą  ze strony Volturi, a za nimi podążyli ich zwolennicy, ślepo zapatrzeni w ich ideały czy po prostu ogarnięci paraliżującym strachem.
            Melanie udało się uspokoić gości i uśpić ich czujność, na jak najdłużej było to możliwe. Wmówiła ponad tysiącu osób, że nie ma powodu do paniki, że ceremonią się opóźnia na prośbę panny młodej i cudownej wizji uroczystości skąpanej w blasku zachodzącego słońca. Uwierzyli. Ale w tej samej chwili matka Dowsonów zaczęła się zastanawiać czemu to kłamstwo przyszło jej tak łatwo i wszyscy w nie uwierzyli. Może dlatego, że sama chciała w nie uwierzyć, a nie w to, co wszystkie istniejące dowody na tej wyspie wskazywały. Isabell zniknęła. I co gorsze uciekła z Edwardem, zostawiając całej rodzinie sytuację bez wyjścia.
             Ktoś musi wziąć dziś ślub. To było pewne, niemal jak fakt, że jeśli naprawdę jej ukochana córka uciekła z człowiekiem, który ją zniszczył, pokonał, uczynił z niej papierek z batonika, który się wyrzuca, niekoniecznie do kosza na śmieci, tak po prostu na ulice, żeby ktoś mógł go zdeptać i następny, i jeszcze pół miliona ludzi, zanim śmieciarz go podniesie i wyrzuci. Zostawił ją z namacalnym dowodem jego istnienia i chodź bardzo kochała swoją jedyną wnuczkę, Nessi, wiedziała, że właśnie ona jest jedynym powodem, dla którego Isabell nie zgniotła i wyrzuciła Edwarda z jej życia, raz na zawsze i to jeszcze będąc człowiekiem. A tak miało być. Miała zamknąć księgę z tytułem Edward w chwili jej śmierci.  Miała zapomnieć i pozwolić jej sercu pokochać kogoś innego i zaakceptować tą miłość bez obawy o zranienie. To właśnie przez Nessi tak się stało, że w jej życiu żyje ktoś, kto powinien dawno umrzeć, ktoś kto powinien być pogrzebany niemal żywcem, pod warstwą wielu ton piasku, kamieni i betonu.
            Melanie była pewna, że jeśli Isabell w tej chwili była z Edwardem, to czyjeś serce właśnie zmieni się w kamień, otuli się najgrubszym na świecie murem, uczucioodporną powłoką. I tym kimś będzie Morgan, ten który kocha ją najbardziej, tego była pewna. Część jej zaczęła powoli płonąć płomień złości na Isabell, że zrobiła coś tak okrutnego.
            Fakt ceremonii był z góry przesądzony. Melanie była pewna, że Isabell nie pojawi się na tym perfekcyjnie ułożonym, z białych kwiatów dywanie, kończącym się w miejscu, gdzie dozgonnie przysięgłaby miłość własnemu bratu i sztucznie by go pokochała. Doris uważała to za dobry eksperyment, niemal jak jakieś doświadczenie chemiczne, poznawanie czegoś nowego. To była prawda. Nikt nie wiedziałby co się z nim stanie, czy ich serce będzie czuło to co umysł, czy to właśnie serce będzie kazało im żyć jak mąż i żona zakochani w sobie do szaleństwa, czy może będą rozdarci, na pół, serce mówiłoby co innego, a umysł jeszcze co innego. Ale to umysł ma władzę nad ciałem. Melanie musiała jej przyznać rację, to byłby dobry eksperyment, ale na złych osobach. 
            Jako prawdziwa matka, dla wszystkich kochająca tak samo, może troszeczkę bardziej Isabell i Morgana, chciała, żeby jej dzieci były szczęśliwe. I choć lubiła Cullenów, Esme, Carlisle i Alice musiała przyznać przed sobą i Morganem, że ich pojawianie zniszczyło wszystko. Ich idealną rodzinę, pełną miłości, życzliwości i zrozumienia. Może Morgan nie był do końca szczęśliwy, tak jak Isabell, ale każdy w tym domu wiedział, że ta dwójka nie tyle powinna, co musi być razem i tak się nawet stanie. Nawet Christopher wielokrotnie powtarzał, że on tu jest tylko dla zabawy i choć nie wie jakby chciał Isabell nie jest jego i pozwoli jej odejść, kiedy będzie chciała. Jednak życie pokazało, że to Christopher pierwszy odszedł i nie chciał wracać. Pozwolił się jej znowu posłużyć sobą, tak jak za pierwszym razem, gdy brali ślub. On był jak marionetka w jej rękach. Postanowiła i tak zrobiła. Wszystko tylko po to, żeby uciec. Znowu.
            Melanie westchnęła smętnie nad smutnymi minami rodziny. Wszyscy nie byli weseli, nawet Doris, która pomimo, faktu, że nie była za ceremonią, choć ją prawie całą zorganizowała była zmartwiona. Serce matki podpowiadało, że niechęć do zawarcia ceremonii przez Chrisa i Isabell był fakt, że coś czuła do Christophera. Choć nigdy nic z tym nie zrobiła, to nigdy też nie uważała, że małżeństwo z Isabell czy najbardziej zażyłe z nią stosunki to problem. Po prostu nigdy nie zrobiła z tym porządku, nie wyjaśniła spraw. Melanie przypuszczała, że w głębi siebie wiedziała, że on już serce komuś oddał i nie będzie w stanie zrobić to ponownie, bo go po prostu nie ma. Zostało przy jego narzeczonej - Didymę. A ona nie chciała namiastki, tego co powinna dostać jako wielka Doris Dowson w jej mniemaniu.
            Michaelowi udało się wysłać Doriana i Jacka, żeby poszukali Edwarda. Nikt nie śpieszył się z szukaniem Isabell. Każdy przypuszczał, że ona uciekła i z nią wszystko w najlepszym porządku. Wróci po miesiącu, może dłużej, jak sprawa ucichnie. Zdała sobie sprawę, że zrobiła najgłupszą głupotę na świecie i jedyną, a za razem najłatwiejszą rzecz jaką mogła zrobić - uciekła.
            Christopher nie wyglądał na przejętego. Miał twarz poważną, ale bardziej nie chciał zdradzać swych emocji, a one nie był smutne, tylko radosne. Wiedział, od samego początku, że Isabell nie dojdzie do końca ścieżki kwiatowej, do niego. Nie był pewien jak miał interpretować swoje wizje, ale w końcu po wielu latach doszedł do konkluzji. Jak na złość stało się to, w tym jedynym momencie, kiedy nadarzyła się jedyna okazała, żeby zostawić Isabell, a ona nie będzie go gonić, pozwoli mu odejść. Z perspektywy czasu to był kiepski moment. Edward pojawił się w jej życiu i zaczął rosnąć na sile jak niemowlak na mleku z super mocami. Odszedł od niej bo był zmęczony. Byciem tym kim nie jest, tym w kim ona go zmieniła. Nie chciał powstrzymywać się każdego dnia, gdy widział Edwarda przed chęcią zabicia go.  W jego sercu wykształciła się taka troska, opiekuńczość, niemal instynkt ochronny, żeby Isabell nie została skrzywdzona. Później przypomniał sobie, że ją kiedyś zostawi, że spędzi cudowne parę lat i nadejdzie jego czas.
            Chris zdawał sobie doskonale sprawę gdzie jest Isabell i co się z nią dzieje. Miał wszystko pod kontrolą. Gdyby się dowiedziała o tym, że to właśnie on to zrobił, prawdopodobnie znienawidziła by go. Odesłała i kontakt by się urwał. Byłby właśnie tym zimnym, bez serca egoistą i starym durniem, który jedynie co dobrze zrobił to wyciągnął ją z samego dna, na powierzchnie. A tak to, będzie tym ukochanym pierwszym mężem, dzięki któremu jest tu gdzie jest.
            Morgan przypominał upiora rodem z najstraszniejszych horrorów. Był jak duch człowieka, który popełnił samobójstwo z powodu miłości. Niemal można było widzieć sztylet zatopiony w jego sercu. Siedział nieruchomo na jego fotelu, który zdążył już stać się jego ulubiony miejscem. Jego oczy były puste, zimne, jakby jego dusza umierała i przybierała ciemność, wszechogarniający mrok. Na jego niemal silnych ustach zamarło zdanie: "To nie może  być prawa". Doris starała się go pocieszyć, ale pod wpływem jej dotyku odsuwał się. Morgan byłby w stanie teraz zrobić wszystko, żeby umrzeć.
- Ta miłość mnie zabija...- wyszeptał do podłogi. Nikt się nie odzywał, każdy był zatopiony w swoich myślach i zmieszaniu.
            Nagle wzrok Morgana powędrował ku Melanie. Jego widok w takim stanie dałby jego wrogom zapasł sił na najbliższe milion lat. Jego mama od razu wiedziała, o co chciał poprosić. Przywykła do tego, że jak niektórzy widzą trochę trudności w okiełznaniu miłości przychodzą do niej, po dar zapomnienia. Była go skłonna użyć na jednym członku rodzinny - Isabell, ale ona się nie zgodziła. Zresztą nie miałoby to sensu. Nawet jeśli jej miłość by nagle przestała istnieć, zapomniałaby o niej, to istnieje jeszcze Nessi, co wystarczająco by uniemożliwiało powodzenie misji. Jednak widok Morgana rozrywające kochające serce matki na pół, tak bolał, że Melanie była skłonna to rozważyć. Skoro Isabell wybrała najgorzej jak umiała, to czemu nie ulżyć mu w cierpieniu? Wycierpiał wystaraszająco przez pierwszy ślub Isabell, później jej wyprowadzkę, później Edwarda no i teraz znowu Edwarda. Ulżyłaby mu w cierpieniu, miałaby szanse być szczęśliwy.
            Kiedy wszyscy podpisali wyrok na Isabellę, a jedyną osobą cieszącą się z tego wydawała się być Nessi, cały wszechświat zaśmiał się z nich.
            Jack z Dorianem ze sztucznymi uśmiechami wprowadzili całego, definitywnie ciałem i duchem Edwarda Cullena do pokoju.
- Morgan...chyba jest problem...- zaczął Jack, ale kiedy zobaczył w jakim stanie jest brat, zwrócił się do Michaela, wskazując na całego i w tym miejscu, Edwarda, który był zaskoczony i zmieszany.
-Nie! Nie! Nie!- Nessi krzyknęła niepohamowanym piskiem. Melanie natychmiast ją uciszyła.
            Morgan na półprzytomnie podniósł wzrok na osobę, która w jego myślach zaczynała całować Isabell, jego Isabell i wybierała garnitur do ślub z nią, który mieli wziąć potajemnie. Ale kiedy zorientował się co widzi, kiedy wszystkie jego zmysły wróciły na miejsce, a jego umysł znowu zapanował nad ciałem zdał sobie sprawę co widzi.
            Przed nim stoi Edward! On! On z którym powinna uciec Isabell! On stoi tutaj!
            Fala radości zaczęła go ogarniać, a jego wnętrzności chciały tańczyć sambę i to do białego świtu. Isabell nie uciekła z nim! Nie wybrała go! Morgan miał ochotę teraz podejść i ucałować Edwarda.
- Ale tak w ogóle to o co chodzi? - zapytał zdezorientowany Edward. Na wszystkich twarzach rysowała się ulga, oczywiście z wyjątkiem Nessi, która przypomniała bardziej buraka, była zła. Martin próbował ją uspokoić, szepcząc jej, że złość i krzyki nic nie rozwiązały. Po niedługim czasie jakim spędził wśród swojej nowej rodziny Dowsonów wyraźnie obstawał przy związku Morgana i Isabell.
            Jednak fala radości ustąpiła i Morgan z otwartym umysłem zaczął przyswajać fakty. Jeśli Isabell nie jest w drodze do Las Vegas, z Edwardem, żeby wziąć szybki ślub, a Christopher z roześmianą twarzą stoi przy oknie, a on jest tutaj...To gdzie jest Isabell?
- Jack, Dorian przeszukajcie zamek. Isabell musi gdzieś tu być... - zaczął z lekkim przerażeniem w głosie Morgan.
- Właściwie to już go przeszukaliśmy... i tak jakby jej nie ma... - powiedział niepewnie Jack.
- Co? To nie prawda! Idźcie sprawdzić jeszcze raz. A ty Nessi wołaj Cullenów, lepiej żeby coś wiedzieli, bo na prawdę ich zabiję, a ty Martin idź po Heidi, ona się przyda... - krzyknął przerażony Morgan.
            Wizja, że coś złego mogło się stać Isabell była jeszcze bardziej bolesna,  niż jej ucieczka.
            Nikt nie zdążył nawet krzywo spojrzeć na Morgana, za szybko wysuniętą groźbę o zabiciu Cullenów. Każdy zdał sobie sprawę, że jeśli Isabelli nie ma w zamku, a na to właśnie się zanosiło, to ucieczka z Edwardem wyda się tak błaha, niemal jak problemy małego dziecka, żeby nie zsikać się w majtki.
- Czy ktoś mi powie o co tu chodzi? - zaczął się denerwować Edward.
- Cóż - zaczął niepewnie Luis, spoglądając na Ginny. Ona szybko zrozumiała o co mu chodzi i kontynuowała za niego:
- Tak jakby Isabell zapadła się pod ziemię... - nie skończyła, gdyż w drzwiach pojawiła się Heidi. Jak tylko Morgan ją zobaczył z największą szybkością jaką mógł rozciągnąć przyszpilił wampirzycę do ściany. Zaczął uciskać jej gardło, tak, że nie mogła nawet krzyknąć.
- Ty już dobrze wiesz, co się z nią stało! Powiesz od razu czy ci pomóc - zaczął ją dusić.
- Morgan! - krzyknęła przerażona Melanie. Każdy wiedział, że jeśli w sprawę zamieszana jest Isabell, Morgan traci rozum i swoją najcenniejszą cechę przywódczą - brak chęci rozwiązywania konfliktu na tle przemocy. - Puść ją. Zabicie jej nic ci nie da! Tylko stworzy większe kłopoty.
            Morgan wydawał się jej nie słyszeć, jakby zaczął czerpać nową przyjemność z widoku tej wampirzycy na skraju śmierci, jakby jej cierpienia były jak czekolada dla podniebienia.
-Powtórz to Aro, że jeśli choćby ją tknął i jakimś cudem ją porwał, to przysięgam mam gdzieś wszystkie pakty i będzie wojna. Największa na całym świecie. Zabiję każdego, kto stanie po waszej stronie i znikniecie z powierzchni ziemi. Zrozumiałaś? - puścił ją, a jej niemal nieprzytomne ciało zsunęło się bezwiednie na podłogę.
- Jak śmiesz twierdzić, że to nasza sprawka? - warknęła z trudem łapiąc oddech, splunęła krwią na dywan, nie przejmując się morderczym wzrokiem nadmiar uporządkowanej w jej mniemaniu, Melanie.
- Ja to wiem, Heidi. Wybraliście sobie złą osobą do zagrania z klanem i poniesiecie tego konsekwencje. W jedyny dniu będzie ślub i wojna, czyż to nie piękne? - krzyknął Morgan. Mówiła takim dziwnym głosem, przepełnionym nienawiści, odrazy, niemal szaleństwa.
- Morgan uspokój się, nie masz pewności, że oni porwali Isabell. Zabijesz Volturi i co? Możesz jej nigdy nie odzyskać - zaczęła spokojnie Delia, widząc, co się z nim dzieje. Była skłonna nawet biec teraz do Jaspera, żeby go uspokoił. Pierwszy raz w życiu po prostu się go bała. Był jak obca osoba, na wzór krwiożerczych bestii, z którymi tak usilnie walczył przez tyle lat.
- Ale ty ją kochasz, co?- zapytała z trudem Heidi. Jej niegasnące namiętne uczucie okazało się tylko pociągiem fizycznym, który był jak ogień podsycający przez każdą wzmiankę o Isabell przez Morgana. 
- Wszyscy ją kochamy, to się nazywa rodzina, coś, co nigdy ty nie będziesz mieć z tymi Volturi... - warknął do niej jak do karalucha, którego trzeba zdeptać.
- Myślmy logicznie...kto ostatni z nią rozmawiał...? - zaczęła Melanie patrząc niepewnie na Morgana. Był teraz do wszystkiego zdolny.
- Zostawiłyśmy ją z Ginny w jej pokoju, jak prosiła - odparła spokojnie Delia.
- Nikt nie widział jej później? - zapytał Michael.
            Edward milczał. Stał obok sofy i patrzył na całą jej rodzinę i w końcu zrozumiał. Ona nigdy by jej nie opuściła. Kochającej matki, która sprzedałaby duszę za nią, opiekuńczego ojca i rodzeństwo, oddane, przejmujące się. Wszyscy byli powiązani jakąś niewidoczną nicią, jak jedno się wyłamywało, to cała nić darła się na strzępy. To była prawdziwa rodzina, tak mocna, tak oddana i kochająca. Każdy oddałby życie za każdego, nie ma w niej miejsca na nienawiść, zazdrość czy pychę. Są najsilniejsi jako grupa, jako jednostka nie znaczą nic.
            Dalej milczał i przysłuchiwał się dyskusji. Byli w tym samym pomieszczeniu, tuż obok siebie, a dzieliła ich przepaść. Choć byli ulepieni z tej samej gliny.
            Edward nie mógł tylko jednego znieść - widoku Morgana.  Przyprawiał go o dreszcze. W chwili kiedy ujrzał Isabell na schodach unoszącą ślubną sukienkę i biegnącą, wiedział, wiedział, że ucieka. W głębi duszy nie wierzył, że weźmie ceremonię z Chrisem, nie po tym co przez prawie pięć lat rozgrywało się na jego oczach.
            Kiedy ją ujrzał w takiej sukni, z tym wyrazem oczu i determinacją w głosie, zdał sobie sprawę z oczywistej rzeczy, której nie mógł przyjąć do wniosku od wielu lat.
            Nie ma Belli, ona umarła. Zginęła z bólu za utraconą miłością. Za jego miłością. Zostawiając ją, wbił jej nóż w samo serce. Zginęła śmiercią męczeńską. Nie ma jej. Nie żyje. Na jej miejsce narodziła się Isabell, kobieta, która potrafi przetrwać wszystko. Bezgranicznie piękna, o oczach ciemnych, nikczemnych, włosach koloru kaka. Wystrojona, podążająca za wyznacznikami mody. Z duszą ukrytą, chowającą tragedie serca pod warstwą zimna, opanowania i władzy. Nauczyła się trzymać emocje na wodzy. I przede wszystkim Ona była jego. Należeli do siebie, tak jakby byli stworzeni z tej samej gliny, ulepieni do kompletu tylko i wyłącznie dla siebie.
            Wiedział, to że on ją kocha, że na nią zasługuje. On jej nigdy nie skrzywdził, on był idealny. Kiedy nagle pojawiały się kłopoty on jakby dostawał jeszcze większej chęci przetrwania i pewności, że nic i nikt ich nie zniszczy.
            Ale w głębi duszy coś się paliło, chęć jej dla siebie. Mieć ją, żeby była jego. Jego. I nikogo więcej. Wyjechać z nią do małego pochmurnego miasteczka wziąć Nessi i egzystować do końca świata.
            Jednakże był jeden problem, ona zaczęła coś czuć do kogoś innego. Edward nie mógł zrozumieć czemu Morgan. Co on ma takiego czego on nie? Zawsze powtarzała, że Morgan przypomina jej właśnie niego. Że są podobni. Przecież ona kocha mnie. Zawsze kochała. Nasza miłość była nieśmiertelna. A definicji ona po prostu nie może umrzeć.
            Edward milczał, o tym, że biegła do Morgana, że zdała sobie sprawę, że go kocha. Milczał, że ją widział. Część w nim pełna egoizmu odrodziła się. Nie dostaniesz jej. Nigdy się nie dowiesz, że ona zaczęła coś do ciebie czuć. Zakochała się szybko, to i odkocha. Sam ją znajdę i zajmę się nami. Ona wróci, moja Bellą, odkopię ją.
- Volturi....zabiję! - krzyczał bez pamięci Morgan.
- Morgan uspokój się! Musimy się zająć gośćmi - jęknęła przestraszona Melanie, że ktoś usłyszy. Na pewno, nie dowiedzą się prawdy o uprowadzeniu Isabell. Na pewno.
- To kto na ochotnika idzie do ołtarza? - zapytał roześmiany Christopher, który jakby czytał w myślach Melanie.
            Każdy spojrzał na niego jak na idiotę, jednocześnie wiedząc, że tak stać się musi. Ale on był jedynym, który był w stanie powiedzieć to na głos.
- No co, przecież ktoś dziś musi wziąć ślub, nie mam racji? - jęknął odchodząc od okna.
- Volturi przesadzili. Śmierć to będzie za mało! - krzyczała jak opętany Morgan, kompletnie ignorując fakt, że zaraz ktoś pójdzie do ołtarza i to nie koniecznie z własnej chęci, ale dla dobra ogółu rodziny.

***


            Isabell bardzo powoli podnosiła ociężałe powieki i zamrugała kilkakrotnie. Raził ją pojedynczy, mały promień światła wpadający przez nieszczelne zasłony, w małym oknie tuż na wprost niej.  Jej tęczówki skupiły się na wyostrzaniu zamglonego obrazu, który obejmował wszystko. Miała przed oczami gęstą, białą, wszechogarniającą mgłę.  
            W miarę upływu minut obrazy stawały się wyraźniejsze. Nad jej głową widniał betonowy sufit. Okno na wprost niej było jedyne w tym małym pomieszczeniu. Bez wątpienia leżała na czymś twardym, zimnym i chropowatym. Przewróciła się na bok z jękiem. Wszystko ją bolało, czuła się jak sparaliżowana. Jakby nie miała władzy nad ciałem.
            Zobaczyła metalowe, zajmującą całą jedną ścianę regały.  Wypchane różnymi ciuchami, gazetami, środkami chemicznymi, oponami, taśmami, wężami ogrodniczymi. O regał oparte były dwa rowery i wózek dziecięcy. Za nią stał stary, zużyty fotel i poukładane w stos drzewo na opał. Po jej drugiej stronie znajdowały się drewniane schody do góry.  Bez wątpienia znajdowała się w piwnicy. Nie dużej, z odpadającym tynkiem na ścianie, zimnej i zabałaganionej.
            Zamknęła oczy w nadziei, że to wszystko jej się śni. Że jakimś cudem znów jest człowiekiem  i ma koszmary, których doświadczyła nie jednokrotnie. Z lekkim uśmiechem otworzyła oczy. Natychmiast jej usta wykrzywiły się, a z jej gardła wydostał się jęk. To była prawda. Leżała na kamienistej podłodze w jakiejś obskurnej piwnicy.
            Złapała się dwoma palcami za skroń, w celu przypomnienia sobie wszystkiego, co się stało i jakim cudem się tu znalazła.
            Pamiętała jak wybiegła ze swojego pokoju, pewna swej decyzji, pewna o zaprzestaniu ucieczki od uczucia, które znajdywała wszędzie: w jej słowach, czynach, myślach, żyłach czy oddechu. Nigdy tego nie planowała. Nigdy nie chciała, żeby jej istnieniu nadawał ono sens. Broniła się jak mogła...
            Jednak nie udało się jej do niego dobiec. Nagle te wspomnienia zaczęły palić od wewnątrz. Przypomniała sobie jak została złapana i ten okropny ból po zastrzyku. Instynktownie spojrzała na swoje ramie. Sukienka była rozerwana, a na ramieniu ogromny czerwono-siny ślad po wkuciu, z sporej rany lała się ropa i krew. Isabell była pewna, że musi się znaleźć natychmiast w rękach Deli, żeby ją uzdrowiła. Nigdy nie widziała jeszcze nikogo z jadem wilkołaka w krwi. Często Dowsonowie straszyli nim, ale nigdy nie ośmielili się go użyć. A teraz ona sama stała się królikiem doświadczalnym. Nie ma to jak wojować mieczem i od niego zginąć - westchnęła.  
            Od tej chwili była pewna, została uwięziona. Porwana przez ludzi, których widziała pierwszy raz na oczy. Wywieziona nie wiadomo gdzie i zamknięta w norze. Nie wiedziała kim oni byli, czego chcieli i co zamierzali. Nurtowało ją wiele  pytań, na które na pewno szybko nie dostanie odpowiedzi. Jak dostali się do tak pilnie strzeżonej wyspy? Co się stanie z tą raną na ramieniu? Skąd tamci mieli jad wilkołaka? Bardzo trudno go zdobyć, wręcz sięga to do granic niemożliwości. Dowsonowie mają go od Dzieci Gwiazd, po prostu im go dali. Posiadają zamrażarkę wypchaną fiolkami z żółtym płynem, głęboko w piwnicach zamku Nowy Łabędź.
            Automatycznie pomyślała o Volturi, ale też wiedziała, że Aro nie zaryzykowałby jej życia, z jadem wilkołaka, przecież nie ma pojęcia jak wampiry na niego reagują. Chciał ją mieć w swojej kolekcji. W zasadzie jej tarcze, ostatnią na ziemi.
            Isabell postanowiła się podnieść i podejść do tych schodów. Podparła się na zdrowej ręce, żeby podnieść się do pozycji siedzącej. Wszystko ją bolało. Czułą się jakby jakikolwiek ruch rozrywał jej nerwy na szczątki. Nie mogła utrzymać równowagi, ledwo wstała, zaraz upadła na ziemie. Jej sukienka ślubna była pobrudzona od krwi cieknącej z rany i brudu na podłodze, poszarpana i pognieciona. Jej artystyczna fryzura zmieniła się w jeden wielki bałagan, makijaż spływał z łzami, brudząc suknie, jej buty zsunęły się prawdopodobnie w transporcie.  
            Zaczęła wspinać się po schodach, które kończyły drzwi. Szarpnęła za klamkę. Były zamknięte, stanowiły przeszkodę nawet dla silnego wampira, a co dopiero dla ledwo żywej Isabell. Kiedy klamka nie chciała puścić, zaczęła krzyczeć ochrypłym głosem. Jednak i to nie pomogło, nie usłyszała nic, nawet szmeru na zewnątrz. Nie zdziwiłaby się gdy była na środku pustego pola. Do jej oczu zaczęły napływać jeszcze większe łzy, czuła, że jej ręka bezwiednie opada na ostatni schodek, choć umysł każe jej walić w drzwi. Jej ciało zjechało w dół, po schodach i upadła na bolące ramie. Krzyknęła ledwo ruszając się, żeby położyć się na plecach
            Była pewna, że zaraz umrze. Z bólu, niegojącej się rany, niepewności, niewiedzy i przerażenia. Jedynie myśli o rodzinie bolały ją jeszcze bardziej. Nie wiedzą gdzie jest, co się  z nią dzieje. Pewnie odchodzą od zmysłów.
            Morgan...
            Rozpłakała się gorzko. Nie powiedziała mu, co do niego czuje. Raniła go wielokrotnie, zachowywała się jak Edward w stosunku do niego. Nie przeprosiła go. I pewnie on myśli, że jakby nie to porwanie, to by wyszła za Christophera. Tyle razy ją błagał, żeby nie robiła niczego, czego nie jest pewna. Żeby przestała się bać, żeby mu zaufała, żeby pozwoliła być kochana. I kiedy czuła się tak zagubiona i jedyne czego była pewna to on i postanowiła mu zaufać, to, to się stało...
            Czuła się jakby chciała płakać przez wiele miesięcy, jakby tylko to powinna teraz robić. Jej serce rozrywało się teraz z przerażenia i rzeczy, których nie zrobiła przed śmiercią. Zginie, z wyrzutami sumienia i rozpaczą spowodowaną rzeczami, którymi miała zrobić w przyszłości.
            Zemdlała.
            Odzyskała przytomność dopiero jak usłyszała hałas za drzwiami. Do jej uszu dobiegł dźwięk kroków, ciężkich, szybkich i stanowczych. Wampirzych. Otworzyła szybko oczy i ujrzała jakiegoś mężczyznę, stojącego nad nią. Był wysoki, wysportowany, umięśniony i o wyrazistych rysach twarzy. Miał krwiste oczy, krótkie brązowe włosy i złośliwy, złowrogi uśmiech. Ubrany był jak zwykły człowiek, ucywilizowany. Isabell nie rozpoznała go, nigdy go nie widziała na oczy, jedynie była pewna, że nie był to jeden z tych co ją porwali. W prawej rękę trzymał szklankę, a przez drugą rękę przewieszony miał kawałek materiału. Ukląkł przy Isabell. Ona nagle znajdując resztki sił odsunęła się jak najdalej mogła.  Mężczyzna zaśmiał się.
- Isabell, Isabell.
            Położył szklankę na ziemi. Isabell natychmiast wyczuła co to jest. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że jest głodna. Nagle jakiś nieokiełznany, palący ogień zapalił się w jej gardle.  Jednak szybo poczuła, że coś jest nie tak. Musiała się opanować. Nie pozwolić pragnieniu zapanować nad jej umysłem.
- Jest ludzka, zabierz ją ode mnie - powiedziała z wstrętem.
            Jej podświadomość zaczęła wyobrażać sobie martwego niewinnego, bezbronnego człowieka z raną, z której cieknie krew, na podłodze w jakimś pomieszczeniu, prawdopodobnie podobny jak to tutaj.
            Mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem. Spodziewał się oporu.  
- Isa jesteś wampirem i musisz się odżywiać jak on. Przyzwyczaj się, to twoja dieta od teraz, nic innego nie dostaniesz, no chyba, że to i mięso i ciało.
            Bella spojrzała przerażona na niego. Zmusi ją, żeby to wypiła? Wleje jej to do gardła? Czy po prostu zostawi to tutaj, żeby jej pragnienie ogarnęło jej umysł i zapanowało nad ciałem?
- Jak śmiesz sie tak do mnie zwracać, dla ciebie jestem pani Dowson! - krzyknęła oburzona. Znalazła resztki sił na walkę z nim, nie dałaby rady fizycznie, to zostało jej słowo.  "Isa" nikt jej tak nie nazywał. Jak on śmie.
            Mężczyzna zaśmiał się gorzko.
- Isabell, Isabell, nazwisko to nie jedyna rzecz, która w niedługim czasie się zmieni. - rzucił we nią kawałkiem materiału - Masz, sukienka, możesz się przebrać, bo raczej to co masz na sobie, to niezbyt dobry pomysł.
- Nie dotknę niczego, co jest wasze - rzekła hardo.
            Wolała zostać w tej sukni ślubnej, która przypominała jej o jej własnej głupocie, niż włożyć coś co należało do nich.
            Zaśmiał się znowu.
- Jak będziesz grzeczna, to może dostaniesz pokój, z oknami - poruszył charakterystycznie brwiami i wyszedł.
***
 
            Jack, Dorian i Jonathan wtargnęli do wielkiej sali tronowej, w pałacu Volturi kompletnie ignorując groźby i krzyki Gianny.  Nie obchodziło ich nic oprócz znalezienie Isabell. Może nie byli tak pewni jak Morgan, że ją tu znajdą, ale woleli oni sami to sprawdzić, niż miałby to zrobić Morgan. Wątpili, że Volturi posunęli się aż tak daleko. Znali konsekwencje takiego czynu, wiedzieli, że by zginęli, pomimo ich jakże zapewne gorących starań, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Nie ośmieliliby  się.
- Radze ci szczerze, żeby jej tu nie było, bo nie zdążysz powiedzieć nawet jednej litery przed swoją śmiercią - krzyknął do Aro zezłoszczony Jack.
            Cała trójka najważniejszych wampirów odwróciła się w ich stronę. Byli zajęci, pracowali z największą uwagą nad jakąś mapą i papierami urzędowymi ze Stanów Zjednoczonych. Dowsonowie bezbłędnie rozpoznali godło. Casius i Marcus pośpiesznym ruchem zebrali wszystkie papiery na jeden stos i zasłonili je innymi. Dowsonowie jakby nie kierowali sie tylko i wyłącznie dobrem ich siostry zainteresowaliby się tymi, jakże ukrywanymi informacjami. Jednak Isabell stawiła priorytet.
- Cudowni i jak zawsze cisi Dowsonowie, coś nie tak? - zapytał swoim charakterystycznym ucieszonym tonem Aro idąc w ich stronę.
- Jakimś cudem Isabell zniknęła i sądzimy że jest u was. - prychnął zdenerwowany Dorian.
            Cała trójka popatrzyła na siebie zaskoczona.
-O mój Boże, moja Isabell, co się stało? - pytał przejęty Aro.
            Dowsonom wydawało się to szczere. Tak jakby Aro o niczym nie wiedział. Jednak postanowili nie dać się zwieść. Swoje aktorstwo ćwiczył przez wiele stuleci.
- Nie wydurniaj się Aro i nam ją oddaj, to może jakoś pohamujemy wściekłość Morgana - powiedział Jack, uderzając w największą obawę Volturi - gniew Morgana.
- Ale dlaczego uważacie, że mógłbym ją mieć. - jęknął z pretensjami w głosie - Co mi z Isabell, która nie będzie ze mną współpracować?
- Rozejrzymy się tutaj - rzekł rzeczowo Dorian. Nie prosili nawet o pozwolenie, wiedzieli, że jeśli Volturi powiedzą nie, to będzie to znaczył że coś ukrywają. A to już coś.
- Ach proszę bardzo - westchnął Marcus.
- Moja Isabell, moja piękna Isabell, została porwana... - jęczał Aro.
            Dowsonowie przeczesali każdy, nawet najmniejszy fragment pałacu w Volterze i nic. Zaglądali wszędzie, nawet do tajemnych pokoi, których lokalizacje nagle znalazł Jonathan. Każdy pokój, każdy schowek na miotły, podziemia, piwnice, strychy, ogród. Nic. Nie było tam niczego. Ani jej zapachu, ani żadnej jej rzeczy, a już tym bardziej niej. Isabell nie było w pałacu, co oznaczało, że  prawdopodobnie nic oni jej nie zrobili. Byli tu wszyscy, więc nawet jeśli by ją przetrzymywali gdzieś to na pewno ktoś by z nimi pojechał.
            Dowsonowie pomimo, że nie wierzyli, że Volturi mają ich siostrę, zmartwili się. Jeśli nie ma jej u nich, to nie ma drugiej opcji, którą by rozważali. Nie mieli, żadnego punktu zaczepienia. Nie podejrzewali nikogo. Tylko Volturi. Po za nimi nie było innej możliwości. Inni są za mało odważni czy za mądrzy, żeby to zrobić. To był ich jedyny i pewny strzał.
            Jack nie widząc innego wyjścia, niechętnie wyciągnął telefon i wybrał numer do Morgana. Musiał mu powiedzieć, nie mógł go oszukiwać.
- Mów - odebrał po pierwszym sygnale. Na pewno czekał na telefon i tylko tym się przejmował.
- Eee, przeszukaliśmy cały pałac i jej nie ma. - powiedział szybko w obawie, że stchórzy i skłamie. - Volturi jej nie porwali.
- To nie może być prawda! - krzyknął płaczliwie Morgan. Jego złość na porywaczy zastąpiła troska i zamartwianie się o ukochaną. Czy coś się jej stało? Czy cierpi? Czy ż..żyje?
- Morgan spokojnie, to dobry znak. - powiedział szybko, jakby wiedział o czym jego bart myśli. - Jest gdzieś niedaleko, pewnie ktoś potrzebuje trochę władzy, pieniędzy i zwrócenia czyjeś uwagi...uspokój się będzie dobrze.  -  zaczął go uspokajać, ale wiedział, że walczy z wiatrakami. Nagle Dorian wyrwał mu telefon z ręki i zapytał Morgana z ciekawością w głosie:
-A jak tam ślub?
- Zaraz się zaczyna, wracajcie! - warknął rozdrażniony i rozłączył się, a Dowsonowie popatrzyli na siebie z przerażeniem.  Muszą odzyskać siostrę, choćby nie wiadomo co. 

___________________________
Komentujcie! ;)
Mam prośbę:  napiszcie kto chce być poinformowany o nn ;D
Całuje Anaelis z nowego bloga, oby blogspot nie wariował jak onet ;))

środa, 17 października 2012

XXXVIII. Only love will guide you home

There’s still time
close your eyes
only love will guide you home
Tear down the walls and free your soul
Till we crash we’re forever spiraling down, down, down, down


- Nie mogłaby! Nie z nim! –krzyknął Morgan i zaczął biec w stronę zamku. Nietego się spodziewał. To było jak koszmar, niemal jakby się topił w głębokiejstudni i nikt nie biegł mu na ratunek.

4 godziny wcześniej
             [muzyka]
-Delia, Ginny, zostawcie mnie samą – poprosiłam, siadając na brzegu królewskiego łóżka.
Znajdowałyśmy się w moim, dopiero courządzonym pokoju, w zamku, na wyspie Dowsonów. Wszystko było tu nowe. Ledwo co,wystawione na światło słoneczne. Nieskazitelnie czyste, błyszczące i fabrycznienowe. Nigdy nie używane fotele, pościele, ani jedna stopa nie stanęła napuszystych, ręcznie tkanych dywanach. Żadne oczy nie zetknęły się z portretamina ścianach. Mogłam czuć jeszcze unoszącą się w powietrzu delikatną mgiełkę zapachufarby, co było niemożliwe dla ludzi, a dla nas nie stanowiło żadnego problemu. Pomieszczeniabyły ogromne, znacznie większe, niż przeciętne pokoje w Montrealu. Tym razempierwsze skrzypce grała w całym zamku przestrzeń, nieograniczona, wolnaprzestrzeń, a nie użyteczność jak Nowy Łabędź.
Mój pokój był podzielony na dwie, główne części.Drzwi z korytarza prowadziły do salonu, pełnego sof, foteli, regałów czysprzętów multimedialnych. Za nim, odgrodzone łukiem, na niewielkimpodwyższeniu, jakby schowane, stało królewskie łoże z baldachimem i z szafkaminocnymi po obu stronach. Po prawej stronie były drzwi do łazienki, a po lewejdo garderoby, na wprost znajdowała się wygodna kanapa, skierowana na kominek iduży telewizor nad nim. 
Wyspa była taka, jak ją zaplanowali nasi architekci,piętnaście lat temu. Melanie poprawiła parę szczegółów i oto jest. Wyspa Dowsonówz dużym zamkiem,  ogromnymi ogrodami i  otoczona szkarłatnymi wodami. Wszystko sięzgadzało,  tylko z wyjątkiem położenia.Pierwsza wyspę która kupił Morgan, blisko osiem lat temu,  znajdowała się na Alasce. Budowa ruszyła sześćlat temu, jednak po dwóch latach, zmienił jej położenie. Wykupił inną, niedalekoPanamy pod pretekstem lepszych warunków dla roślin. Oczywiście, wszyscy dobrzewiedzieli jaki był prawdziwy powód tej decyzji.
J A.
Morgan chciał opóźnić ceremonię jak najbardziej mógł. A kupienie innej wyspy i rozpoczęcie budowy od nowa, to gwarantowany sukces. I mu się udało.  Ceremonia przesunęłam się o trzy lata. Jednak nic mu to nie dało. Ja nie zmieniłam zdania. Nadal chce… żyć z Christopherem.Nie zmieniłam zdania, ale nie jestem już tego tak pewna, jak pięć lat temu.Wątpliwości są okropne.
Ginny i Delia spojrzały na siebie podejrzliwie, a ja na nie, ze ciepłym, sztucznym uśmiechem, który miałam nadzieje, że nie odszyfrują. Delia mojej dziwne zachowanie zrzucała na nerwy. Uważała,że musiałam się denerwować. Najważniejsze w przeciągu stulecia wydarzenie,przed całą  wampirzą socjetą. Powinnam się denerwować i może bardzo, bardzo głęboko we mnie tak się działo. Ale bycie w centrum uwagi, panną młodą, tą na której spoczną wszystkie co do joty spojrzenia nie nastręczało mnie najbardziej.
Uśmiechnęłam się do dziewczyn jeszcze raz. Włożyłam w to więcej mojego aktorstwa, które się polepszyło w ostatnim czasie. Chyba mi uwierzyły, że nie zrobię nic głupiego: na przykład wybiegnę stąd czy podrę sukienkę. Co właściwie chciałabym zrobić.
Ginny posłałam mi spojrzenie. T O  spojrzenie, którym obdarowywała kogoś gdy widzi że zaraz coś zrobi, coś co widziała, coś co zmieni wszystko. Ten jej stanowczy wzrok i zadziorny uśmiech. Nim zdążyłam zareagować, wyszła tanecznym krokiem z pokoju. Widziałam tylko jak sukienka tańczy w jej baletowym rytmie. Jak przystało na druhny, wszystkie były ubrane identycznie. Tym razem wybrałam trzy,nie dwie jak ostatnio: Delia jako pierwsza, Ginny i Martha. Ostatnią wybrałam czysto przez wzgląd na Alexandra, choć ją cenię sobie jak przyjaciółkę na równi z Ginny. Doszłam do wniosku, że skoro Alex będzie się koło mnie kręcił, to Martha jako druhna będzie musiała robić to samo, a im więcej tak dwójka spędza czasu razem, tym większa nadzieja, że się zejdą. Choć termin ślubu Mathy z Matthewem jest już wyznaczony.
Suknie druhen były w kolorze dojrzałej śliwki, zwiewne i długie, do samej ziemi z niewielkim trenem, zwężone w tali,żeby ją podkreślić, bez ramiączek i z fałdą materiału puszczoną po lewej stronie. Ich srebrnych szpilek, wysadzanych prawdziwymi diamentami nie było widać, a szkoda bo mi się nawet podobały, jak na wybór Doris. Dziewczyny trzymały w rękach bukiety prawie identyczne, jak mój, ale mniejsze. Jako że istniały tutaj tylko dwa kolory, biel i fiolet, a ja nie zgodziłam się na fioletowy element w sukni, to dziewczyny przehandlowały fioletowe kolczyki i bukiet z fioletowych kwiatów, z trzema białym różami.
Delia wychodząc z pokoju zawahała się i zawróciła.Westchnęła i spojrzała na długi welon położony na łóżku. Nie chciałam go jeszcze zakładać, był czas.
 - Kochanie wybacz ale ja cię nigdy nie zrozumiem.Wiele osób szuka miłości, rozpaczliwie jej szuka, wśród płomieni, powodzi, zawiei,ale szuka, bo chce ją znaleźć, ale nie ty. Ty pomimo że znalazłaś miłość i co gorsze ,w twoim przypadku,  odwzajemnioną , romantyczną, faceta, który zrobi dla ciebie wszystko. Ty decydujesz się wyjść za brata, wstąpić w związek,który zawsze będzie braterski, zawsze, zawsze Chris będzie dla ciebie bratem –Delia uśmiechnęła się krzywo. Czekała na moją odpowiedź i pewnie parę lat temu by ją otrzymała, ale nie dziś. Ta odległa mi dziś osoba, która pięć lat temu pojechała do Forks, zaszyła się w lesie, usiadła na polanie i podjęła decyzję o ceremonii,była jakby innym wcieleniem, bo na pewno nie mną. Jakby hinduską reinkarnacją mnie. Nie tą która siedzi w kosmicznie drogiej sukni ślubnej i stara się nie rozsypać na miliony kawałeczków, z bezradności i głupoty. - Morgan ma taki uroczy garnitur – zaśmiała się Delia i podeszła do mnie. Spojrzała mi ostrzegawczo w oczy. Jak matka karcąca pięcioletnie dziecko.  - Nawet nie waż się wybierać Edwarda! Wyjdź lepiej za Chrisa. Wszystko tylko nie Edward!
Tylko cudem jego imię przeszło jej przez gardło. Normalnie nazwałaby go durniem, kretynem, idiotą, debilem lub jak uwielbiała bagnem. Kiedy ją zapytałam skąd jej to przyszło na myśl to stwierdziła, że Edward jest bagnem. Wpadłam do niego za pierwszym razem i nie mogę się wydostać, wsysa mnie ciągle do środka, choć nie wiem jakbym się chciała wydostać na powierzchnie. Bardziej pasowałby tu ruchome piaski ale ona wolała bagno.
Delia spojrzała na mnie stanowczo i wyszła.
A mój wzrok skupił się na moim odbiciu w dużym lustrze, obok łóżka. Było jak oczyszczająca z brudu woda, ukazująca prawdziwe oblicze. To co ukryte pod grubą warstwą fałszu, ale również odkrywa najmniejszą rysę czy pękniecie, które byłoby zakryte gdyby nie ona. Nie zobaczyłam tego co chciałam, tego co się spodziewałam zobaczyć, nie zobaczyłam tego co pięć lat temu zdecydowałam się zobaczyć. To nie było to, czego się spodziewałam. Zobaczyłam kobietę, o skulonej postawie, niemal obronnej, pustych, zimnych i smutnych oczach. Wyrazu twarzy w prawdzie nie było, ale jednak kąciki ust chyliły się ku dołowi, a po zaróżowionym policzku, dzięki różowi spłynęła jedna krystaliczna łza. Złapałam ją i spojrzałam na nią jak na dowód w sprawie.
Co ja robię? Czułam się jakby ktoś wbijał mi gwoździe do trumny z moim ciałem wewnątrz. Mocno, pewnym ruchem, głęboko, aż tak, że gwóźdź uszkadza skórę. Co gorszą, to ja trzymałam ten młotek. Ja sama wbijałam sobie gwoździe do trumny.
Zgodziłam się wyjść za kogoś, kogo owszem potrzebuje do życia, ale to w końcu tylko brat. Zawdzięczam Chrisowi wiele ,może nawet wszystko. Potrzebuje go to też jest fakt, ale przecież do tego nie muszę za niego wychodzić.
W zasadzie to komu i co chce udowodnić?Chce pokazać światu, że jestem przykładną panią Dowson i nie mam romansu z Edwardem, żeby sprawa Nessi nie wyszła na jaw? Co jest jedynym warunkiem, który zażądali Volturi w zamian za niezabicie jej.  
Nie. To mógłby być powód, ale tylko na samym początku. Może wtedy był. Czułam się jakby ktoś wymazał mi pamięć, tak subtelnie, delikatnie, malutkim pędzelkiem. Tylko to wspomnienie, kiedy zadecydowałam, że dziś wezmę udział w ceremonii. Nie pamiętałam czemu się zgodziłam. Decyzja w afekcie? Może. Ale dlaczego, dlaczego ja się zgodziłam wtedy? A teraz? Dlaczego nie przerwałam tej farsy wrzucając wszystkie zaproszenia do ognia?  Owszem nie chce żeby świat się dowiedział o Nessi, o tym że ją urodziłam, ale nawet jeśli by to się stało to przecież poradzimy sobie z Volturi. Wiele się pozmieniało na świecie. Jakby doszło do walki to nie wiem czy aby to my Dowsonowie nie mielibyśmy większej armii. To chyba za nami cały świat by się wstawił. To tylko przypuszczenia ale na pewno nie chce ich sprawdzać. Wojna to paskudna sprawa, ale… na pewno nie wmówię sobie, że biorę ceremonię żeby nie wybuchła wojna!
               Właściwie,czemu ja do cholery biorę tą ceremonię?
            Przecież nie przez wzgląd na Christophera. Może po części sądzę, że jak ją będziemy mieć,to Chris zostanie i nie zrobi takiego numeru jak ostatnio. W ostateczności to było zabawne. Nie odzywał się przez  pięć długich lat. Nie odpowiadał na maile, telefony, smsy czy jakąkolwiek próbę kontaktu. Jednak wczoraj wysiadł z motorówki, w krótkich spodenkach, z rozpiętą koszulą, słomkowym kapeluszem, z jedną torbą, najnormalniej w świecie wszedł do salonu gdzie byli prawie wszyscy z rodziny i zapytał się, jak gdyby nigdy nic:„Gdzie jest mój pokój”. Bałam się o niego. Przez ten podział świata. A Chrisa nie da się zamknąć w jednym kraju, nawet w USA. On jak czuje, że coś lub ktoś go ogranicza, ucieka, odlatuje jak ptak, żeby poczuć wolność. Ja jak go tylko zobaczyłam, to po prostu odetchnęłam z ulgą, że jest cały i zdrowy, oczywiście podeszłam do niego i go uderzyłam, na co mi pozwoli i zapytał z uśmiechem: „Lepiej ci?”. Przytaknęłam. Od razu mi ulżyło. Tęskniłam za nim, ale nie aż tak bardzo jak sądziłam, że będę. Było mi smutno i brakowało mi tego, że wiedział dokładnie, o co mi chodzi. Może nawet brakowało mi tych kłótni z nim. Brakowało mi go, na pewno. Ale Chris nie jest powietrzem, mogę bez niego żyć. Kiedyś uważałam, że to niemożliwe, że to dzięki niemu istnieje. Że bez niego, jak odejdzie choćby na kilka metrów rozsypię się na drobny pył. Jakby był moimi filarami, fundamentami, aparatem podtrzymującym życie. Jednak się pomyliłam.Dam radę bez niego żyć, dawałam przez pięć lat. Czasami mi się wydawało, że dzwoniłam do niego tylko przez zasadę, bo właśnie tego ode mnie oczekiwano. Chyba nawet w miarę upływu miesięcy, lat popierałam jego decyzję, nie wiem czy jakbym była nim, nie zrobiłabym tego samego. Rzuciła to wszystko. Nie uciekła, bo ucieczka jest czym co kiedyś musi się skończyć, to nieuniknione, nie da się uciekać w nieskończoność, w szczególności gdy jest się wampirem. Nie. W ucieczkę jest wpisany przymusowo powrót , a w zostawieniu za sobą, rzuceniu wszystkiego niema. Jest możliwość powrotu, ale nie przymus.
Chciałabym go mieć zawsze niedaleko, ale to nie pasuje do Chrisa… Nie da się zmienić kształtu sinusoidy, Chrisa zmienić też się nie da. Z nim się żyje według jego zasad, ignorując jakby w ogóle istniały wady. Bo on nikogo nie potrzebuję, tylko lubi z kimś przebywać, tak jak ze mną i najgorsze jest to, że to ty go potrzebujesz, nie on ciebie, ale w pełni to akceptujesz. Pewnego dnia to mu się nudzi, tak jak ostatnio i odchodzi. Nikt nigdy nie zagłębił się w jego psychikę i nikt go nigdy nie odszyfrował. Chris to Chris. Nieprzewidywalny, samowystarczalny i nieobliczalny. Nie zmienia to fakty, że naprawdę chciałabym go mieć w pobliżu, niestety to się nie stanie. Szczerze powiedziawszy, nie sądziłam, że przyjedzie na ceremonię. Może nawet liczyłam na to, miałam nadzieje, że się nie pojawi. Może to by coś zmieniło.
Westchnęłam i odgarnęłam pojedyncze pasma włosów do tyłu. Ginny pokręciła mi włosy niemal jak sprężynki i rozpuściła. Jedynie z włosów na czubku głowy związała mały kok, w niego miała wpiąć welon, w delikatną fioletową koronkę z brzegu.
Zegar w salonie wybił dwa uderzenia. Była druga po południu, zostały mi dwie godziny. Nie wiedziałam czy chce, żeby wybiła już szesnasta czy nie. Nie wiedziałam czy ten wolny czas na myślenie powoduje więcej szkód czy pożytku. Przecież od tygodnia nie mogę znaleźć żadnego sensownego powodu dlaczego do cholery jestem dziś ubrana w białą suknie i właśnie Chris jest panem młodym.
Nie widziałam żadnego powodu, dlaczego miałbym zejść po schodach do Basenu Neptuna, gdzie będzie rozgrywać się ceremonią, ale również nie widziałam, żadnego powodu, żeby tego nie robić.
No dobra,  może był jeden.
Morgan zawsze był kimś ważnym. To prawda broniłam się przed nim, jak mogłam. Nie mieszkałam w zamku. Jeździłam po całym świecie, grałam siedemnastoletnią uczennice liceum. Uciekałam, gdy byliśmy sami, unikałam z nim wypraw, przyjęć czy spotkań. Robiłam wszystko, żeby udawać, że Morgan, to taki władca klany, jak Aro. Nikt więcej. Ale nie udało się. Od momentu, kiedy Cullenowie przekroczyli próg zamku w Kandzie, Chris odszedł, zostałam z nim sama.
Ostatnie pięć lat… Przegryzłam wargę na samą myśl o tym.
Morgan przeszedł sam siebie, bo wiedział,że ma tylko jedną, tą, szanse. Nie oszukujmy się był ciągle obok, nie zostawiał mnie nawet na chwilę samą.
Chorwacja, gdzie mnie zabrał,  po tej aferze z Andrew’em. Nie wiem czemu uważał że właśnie to miejsce będzie właściwe. Wziął klucze, nawet o tym nie wiedziałam, do mojej willi na wyspie Hvar, godzinę promem od Splitu, gdzie mieszka Alexnader z dziećmi. Willa jest w górach, otoczona lasami, z wydzieloną piaszczystą plażą. Daleko od kurortów nadmorskich. Morgan chciał, żebym odpoczęła, zrelaksowała się. Odpoczęłam i nabrałam sił, to było pewne.Spacerowaliśmy wzdłuż morza, pływaliśmy, nawet bawiliśmy się z Millienne i Miguelem. Zwiedziliśmy najważniejsze miasta na wyspie. Nawet nie próbował mnie wtedy pocałować. Na pewno wiele go to kosztowało. Czułam się w jego towarzystwie po prostu dobrze, właściwe jakbym była na swoim miejscu. Raz samoczynnie moja ręka wplatała się w jego. Morgan spojrzał na mnie zaskoczony,ale wzmocnił uścisk. Było mi tak dobrze, moje serce napełniło się ciepłem.
W jeden ciepły wieczór, gdy oglądaliśmy zachód słońca, z balkonu chciałam, żeby ta chwila trwała. Chciała, żebyśmy zastygli w tej chwili, gdy patrzyliśmy jak słońce topi się w morzu, zasypia.Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie. Nie przytulaliśmy się, nie całowaliśmy się, Morgan tylko położył swoją rękę na mojej, a ja ją po chwili złapałam, jakbym nigdy nie chciała jej puścić, jakby tu właśnie było jej miejsce. Uśmiechnęliśmy się do siebie i odwróciliśmy wzrok ku ciemniejącego z każdą sekundą niebu.
Krystaliczna łza spłynęła mi po policzku.Łza tęsknoty za utraconą chwilą.
Chciałabym moc pojechać z nim tam, teraz.Z Morganem stanąć na kamiennym balkonie, usiąść na balustradzie, wdycha cudowny zapach lawendy i patrzeć na zachodzące słońce z Morganem obok. Ze zlepionym i rekami. Zatracić się w chwili.
Nie mogłam powstrzymać łez. Zaczęły płynąć swoim tempem a ja nie mogłam ich powstrzymać.
Morgan mnie kochał, to było pewne,wiedziała to od wielu lat. Jego miłość była pewna. Niemal jak stała w matematyce. Był ja miejsce do którego się wraca, nie wiedząc czemu. Oddycha się tam inaczej, patrzy inaczej. Nigdy się nie poddał, zawsze wierzył, że kiedyś coś we mnie pęknie, że inne uczucia przeważą nad strachem przed zranieniem.Chyba się  w końcu doczekał. Myślę, że zawsze byłam jego, od przemiany w wampira. Ciałem na pewno, sercem też. Chyba je zgłaszałam rozsądkiem. Poświęcił dla mnie tyle, a ja mu miliony razy łamałam serce.


Nie mogę tak żyć lecz nie mogę wrócić tam skąd przybyłam.
Dlaczego nie spróbować?
Zawsze mogę tu wrócić. Do okropię drogiej,ślubnej sukni, do ceremonii. Otarłam łzy z policzków. Wstałam z łóżka delikatnie starając się nie zaplątać w fałdy materiału sukni, czy zaczepić jej.Otworzyłam drzwi i chwyciłam za jej brzeg. Zaczęłam biec wzdłuż długiego pełnego portretów i przepychu korytarza, do klatki schodowej, żeby dostać się na piętro wyżej,  do pokoju Morgana.Wątpiłam, że tam będzie. Zachowałaby się jak prawdziwy, zraniony kochanek,który nie zdołałby patrzeć, jak jego sens życia umiera. Jak jego ukochana przystrojona w biel, idzie wolnym, stanowczym krokiem z niezachwianym spokojem,do końca swej  samotnej ścieżki, do innego.Po to, żeby z wąskiej, pojedynczej drogi stała się szersza dla dwójki osób. Nie wytrzymałby, że to się rozgrywa się na jego oczach. Widziałby jak się oddała i nigdy nie wróci. Jak idzie w stronę bez powrotu. Nie wytrzymałby jak nie krzyknąć,płakać czy zrobić cokolwiek. Nie byłby wstanie stać jak posąg z kamienia, z uśmiechem i nic nie dać po sobie poznać.
Ale nie Morgan. Nie on. On nie czekałby w sypialni. On poszedłby  na ślub. Stanąłby w pierwszym rzędzie i patrzył na, to co się dzieje, bez mrugnięcia okiem. Jak jego życie traci sens i usilnie  by każdemu uświadamiał, że on ma się dobrze. Patrzyłby z szeroko otwartymi oczami i kamienną, bez wyrazu twarzą, jak jedyna osoba, którą ceni ponad wszystko,rani go odchodząc na zawsze. Ale tak byłoby. Nie zrobiłby, żadnej sceny, nic.Stałby i patrzył. Jedynie ściągałby mnie swoim wzrokiem łudząc się, że widok w jego oczach całej duszy zmieni wszystko. Że powiem „nie” zamiast „tak”.
Jednak biegłam starając się nie połamać obcasów, czy zaczepić tej delikatnej koronki. Szanowałam prace jaką włożyli wszyscy w tą suknię. Była ładna, ale oczywiście nie dla mnie. Przypominała sukienkę jakieś księżniczki z bajek dla dzieci. Była cała w delikatnej koronce.Miała niewielki dekolt, a rękawy kończyły się na łokciach, na szczęście niebyła wycięta z tyłu, w pasie była przepasana satynowym materiałem, związanym z tyłu w obszerną kokardę. Posiadała znaczący tren. Szpilki były za to proste,klasyczne, jedynie obcasy były wyłożone prawdziwymi diamentami.
Nie zdziwiłam się, że nie wpadłam na nikogo, na korytarzach. Wszyscy znajdowali się na zewnątrz. Nie chciała wpaść na moje druhny czy Alexa. Nie miałabym pojęcia co powiedzieć. Nie myślałam, że Morgan mógłby mi powiedzieć, żebym wyszła za Chrisa, albo dziewczyny. To byłby dobre politycznie, a nie uczuciowo. Musiałam się znaleźć przy Morganie, potrzebowałam tego. Czułam jak moje serce zaczyna bić, bić coraz szybciej z każdym krokiem do jego pokoju.
-Morgan! – krzyknęłam z nadzieją, gdy wbiegłam do jego pokoju. Było ciemno,złowróżbnie ciemno, jak w jaskini wysoko w górach, wszystkie okna były pozasłaniane, a słowo bałagan nie odzwierciedlało, tego co panowało tutaj. Pokój wyglądało jakby przeszedł w nim huragan i to całkiem silny. Powywracane meble,rozrzucone gazety, ciuchy, rozmiecione w pył różne dekoracje czy kwiaty. Można była jasno stwierdzić, że Morgan znalazła sposób, żeby dać upust emocjom. Wyżył się na pokoju.
Pustka. Nie było nikogo. Tak jak się spodziewałam. Morgan odgrywa swój popis przed gośćmi, że  nic się nie dzieje.  Że jest za ceremonią.
Zamknęłam drzwi od jego pokoju i skierowałam się ponowie na klatkę schodową. Musiałam go znaleźć. Ale tak, żeby nikt mnie nie zobaczył, co było nie możliwe. Jedynym wyjściem było ukryć się gdzieś w pobliżu gości i poczekać, aż ktoś z rodzimy przejdzie obok, żeby mogła go wysłać po Morgana. Nie pasowało mi, żeby wciągać w to osobę trzecią, ale nie było wyjścia. 

-Isabell… - zawołał ktoś za moimi plecami. Niechętnie się zatrzymałam i odwróciłam.
Zmarszczyłam brwi. Tego się nie spodziewałam. Kiedy spojrzałam na niego, od razu zdałam sobie sprawę, że zapomniałam o jego istnieniu. Jakbym nigdy go nie spotkała, albo jakby ktoś wymazał mi pamięć, a jego w szczególności. Był tuż obok, w zasięgu mojego wzroku, a ja go nie zauważałam. Nawet o nim nie myślałam. Jakby nie brał udziału w moich rozterkach. Jakby go nie było. Jakby go nie było w moim sercu.
-Zdajesz sobie sprawę, że pierwszy raz mnie tak nazwałeś? – zapytałam z lekkim uśmiechem.
Wielokrotnie go prosiłam, żeby używał mojego pełnego imienia, ale nie. Do tej pory nazywał mnie Bellą. Edward uśmiechnął się delikatnie i zrobił krok w moja stronę. Nie wyglądał na zaskoczonego, bardziej na rozbawionego lub zaciekawionego.
-Chyba właśnie widząc cię taką, zdałem sobie sprawę, że stoi przede mną Isabell, nie Bella.
Spojrzałam na niego przenikliwie.Nieustannie twierdził, że widzi różnice między Isabellą i Bellą. Twierdził, że Bella gdzieś jest. Choć ja nie. Byłam Isabell. I na szczęście w końcu to zauważył. Chciałam już iść ale nagle zainteresowało mnie co on tu robi.
-Co ty tu robisz? – zapytałam po chwili ciszy. Sądziłam, że jest w ogrodzie zresztą gości. Nie spodziewałam się nikogo w zamku. Skoro nawet Morgan odgrywa rolę przed gości, to nie sądziłam, ze ktoś zostanie w zamku. No chyba, że Edward udaje zranionego kochanka.
Znowu się zaśmiał.
-Chyba istnieje lepsze pytanie: Co ty tu robisz?
-Eeee – za jąkałam się. Nie wiedziałam co mam mu odpowiedzieć. Że biegnę do Morgana? Że próbuje uciec? Co jeśli nadal mnie kocha? Nie chce go zranić! Nie jestem nim. A powiedzieć mu, że odchodzę do kogoś, kto nie jest nim i do tego,zrobić to, na jego oczach, to by mu serce złamało, o ile mnie kocha. A wołałabym żeby nie.  – Zadałam pierwsza pytanie – obruszyłam się.
-A co to jesteśmy w przedszkolu? – zapytał drwiąco.
            Zamilkłam.Nie mogłam mu powiedzieć prawdy.
-Chcesz uciec z nim, prawda? – zawiesił głos. – Z Morganem…
Nagle wzór na marmurowej posadce wydał mi się namiar interesujący. Zdziwiłam się, że od razu odgadł. Równie dobrze mogłabym iść po jakąś rzecz, a nie od razu uciekać. Ale jeśli nawet on zauważył to coś między mną a Morganem…
Edward przyjął moje milczenie jako potwierdzenie.
-Kochasz go?-  zapytał bezpośrednio
Podniosłam wzrok na niego. Czy ja kocham Morgana? To za dużo jak na jeden dzień! Postanowiłam dać mu szanse. Zobaczyć co z tego wyniknie. Ale nie mam pojęcia czy moje serce nie utraciło czucia,zdolności do kochania. Czy jestem w stanie kogoś pokochać tak bezgranicznie…Oddać mu moje serce i wręczyć wycelowany w nie pistolet i zaufać, że nigdy nie strzeli i mnie nie zabije.
-Nie wiem…- odparłam płaczliwie.
Edward westchnął. Miał oczy pełne smutku. Nadal mnie kochał. Choć łudziłam się, że się wyleczył. Ostatnio nawet często przebywa z Phoebe. Ale ze mną… drogi się rozeszły. Edward się zamyślił i zaczął szeptem, jakby nie wiedział, że mówi to na głos.
-Wiesz, myślałem kiedyś o nas… jakby to było jakbyś do mnie wróciła i wiesz co,nie mogłem sobie tego wyobrazić… My Cullenowie, na pewno byśmy tu nie zostali, parę osób by tego nie zniosło. A ty nie przeprowadziłabyś się gdzie na koniec Stanów… No bo jak? Wzięłabyś Chrisa? Nie… On by się nie zgodził. Co byś zrobiła ze swoimi rodzicami, Melanie i Michaelem, jesteś ich ulubioną córką, zauważyłem to. Zabrałabyś Delię? Nie. Jej mąż nie nadaje się do ludzi, wiesz to. Ma najwięcej zwierzęcych odruchów z was wszystkich. A co z Dziećmi Gwiazd? Twoim bratem i jego dziećmi? No i co z Morganem? Nie zostawiłabyś ich.
Zabrzmiało to jak wyrzut. Jakby miałby mi za złe to. Ale ja mu nie mówiła, że do niego wrócę. Nigdy. Oparłam się o balustradę schodów. Musiałam się o coś oprzeć, bo czułam, ze moje nogi są jak z waty.
-Masz racje, Edward. Nie zostawiłabym ich. Są moją rodziną. Zawsze nią byli i będą.
-Więc to już koniec? – podniósł na mnie pełne goryczy spojrzenie.
-Myślę, że koniec już był: w lesie w Forks. Tylko ty  próbujesz na siłę sprawić, żeby trwało coś co się skończyło. Przyznaje się, nie jestem bez winy w tym. Rozbudziłam twoje nadzieje, które od początku były fałszywe. Bańka mydlana. Przepraszam cię, za to. Ale sam widziałeś, jak tu jest, w moim świecie, każdy wie lepiej co dla drugiego najlepsze i co czuje. Najwyraźniej im dłużej słuchasz ich paplania to zaczynasz w nią wierzyć.
Przypomniałam sobie tą głupotę jaką zrobiłam wracając do niego, gdy mnie w końcu znalazł. I jeszcze powiedziałam mu, że go kocham. Nie, to nie to było najgorsze, ja w to uwierzyłam. Co było nie prawdą. Moja miłość do niego umarła w dniu mojej przemiany. Znikła jak moje brązowe tęczówki.
-Mogę cię o coś zapytać? – zapytał nieśmiało.
-Jasne.
-Kochałaś mnie?
Wzdrygnęłam się. Jak on może o to pytać?Przecież to oczywiste!
-Tak, Edwardzie. Nawet masz na to namacalny dowód – Nessi.
Spojrzeliśmy po sobie. Edward wiedział,że mam rację.
-Dziękuję ci za nią. – powiedział nagle.
Uśmiechnęłam się. To było jak docenienie tego, co przeszłam z małą. Nie musiał tego robić. Wiedziałam co wtedy robię i nawet jakby nikt nie był po mojej stronie i tak bym ją urodziła.
-I ja tobie – mruknęłam. -  Myślę, że dostaliśmy dość ładne zakończenie od losu.
-Mając na myśli Nessi, to masz racje – ciągnął.- Co teraz będzie?
-Spróbujemy być przyjaciółmi. Nie wykreślę was Cullenów z mojego życia, nawet tego nie chce. Pewnie minie wiele czasu zanim Alice przymnie do wiadomości tą nową sytuację ale… Edward nie chce żebyśmy zaczynali od nowa, udawali, że się nie znamy… Mamy razem dziecko, które w ostatnim czasie jest bardzo niesforne… I Martin – wzdrygnęłam się.
Edward się zaśmiał, wiedział, że mam rację. Nessi stała się tak nie znośna, że ja z nią nie mogę wytrzymać.
-Zajmę się nią i nim.
-Nie będę was trzymać siłą przy mnie… Volturi już dawno o was wiedzą. Ukryć coś przed Heidi jest niemożliwe, niemal jak zwrócenie jakiejś rzeczy, która kupiła Doris.
Zaśmialiśmy się razem. Edward przybywał już chwilę z moją rodziną i zdążył się nauczyć o niej wystarczająco dużo. Skupił swój wzrok na mojej suknie i zaczął rozbawiony:
-Ta suknie jest naprawdę śliczna ale…
-Nie w moim stylu. Wiem.
          Roześmialiśmy się razem. Chyba jest jeszcze nadzieja dla nas jako przyjaciół. Chyba będziemy mogli przebywać w jednym pokoju. I przede wszystkim zaakceptować nowe związki.
-Chyba będzie lepiej jak znajdziesz szybko Morgana, oszczędzisz sobie gardła na„nie”.
Uśmiechnęłam się. Miał rację. Odwróciłam się w stronę schodów, jednak zawahałam się i powiedziałam do niego przez ramię:
-Powinieneś dać szanse Phoebe, ze starej miłości najlepiej wyleczyć się nową.
-Skąd… - zaczął nie dowierzając. Owszem byłam zajęta w ostatnim czasie ale widziałam wszystko.  
-Mam oczy i uszy, z resztą Nessi zaczęła układać plan jak ją poćwiartować.
Odwróciłam się i zbiegłam schodami na parter, byłam spokojna. Dziwnie spokojna. Nie złamałam mu serca, bo chyba sam dobrze wiedział, że nie możemy być razem. Może nawet zaakceptowałam Morgana.
 Ale kiedy znalazłam się w holu, a moje oczy spoczęły na zegarze. Zaczęłam biec w stronę bocznych drzwi na końcu długiego, krętego korytarza po lewej stronie.Było piętnaście po trzeciej. Na pewno za chwilę przyjdą dziewczyny, żeby ubrać mi welon razem z tatą, który poprowadzi mnie do ołtarza.
Jednak, na jednym z zakrętów, wpadłam na coś, niemal kamienną ścianę, która wyrosła z ziemi. Podniosłam oczy i wcale tonie była ściana, ale osoba, z nadprzyrodzoną siłą. Ubrana w ciemną, do ziemni pelerynę z kapturem na głowie. Nie widziałam twarzy, tylko złośliwy, chytry uśmiech.  Nie miała pojęcia, kto to jest i co chce. Byłam pewna, że Morgan nie wynajął by, aż tak mało subtelnych ochroniarzy. Owy mężczyzna złapał mnie mocno za ramiona, a jakby zza jego pleców wyrośli następni, każdy bardziej mroczniejszy od drugiego.
Byłam przerażona. Instynktownie zaczęłam się wyrywać i szarpać. Głos ugrzązł mi w gardle, nie potrafiłam wydać żadnego dźwięku.
Mężczyzna, który mnie trzymał wzmocnił uścisk, jakby to w ogóle było możliwe.
-Złapać cię Isabell to jak zapolować na jelenia, bardzo prosto - zaśmiał się gorzko, a jego towarzysze zawtórowali mu donośnym śmiechem. Nagle wewnętrzny głos kazał mi uciekać. Uderzyłam oprawcę, tak mocno, że przewrócił się na ziemię i  wyrywałam się. Momentalnie przypomniałam sobie, że umiem mówić. Zaczęłam krzyczeć jak najgłośniej umiałam:
-Pomo…
Niestety wpadłam w pułapkę innym ramion,które oplotły mnie tak mocno, że zbrakło mi tchu, a ręka zasłoniła mu buzie,żebym nie krzyczała.
-Oj oj nie ładnie! Zostaliśmy uprzedzeni, że będziesz się stawiać, więc mamy słodycze – zaśmiał się mężczyzna, którego uderzyłam, podnosząc się z podłogi.  – Przytrzymajcie ją. – polecił pozostałym towarzyszom stojących z tyłu.
Z peleryny wyciągnął strzykawkę z przeźroczystym  płynem. Wiedziałam co to jest. Sześć lat temu tym samym groziłam Marcusowi. Jad wilkołaka.
Pozostała dwójka podeszła do mnie i złapała za ręce. Jeden gwałtownie odsłonił mi ramię niszcząc sukienkę. Nim się zorientowałam wbił mi strzykawkę w ramię.
Przestałam się wyrywać, powoli opuszczały mnie wszystkie siły. Moje ciało bezwiednie opadło na ziemie Katem oka zobaczyłam, jak za rogiem chowa się Heidi, tak żeby jej nie zauważyli.Wiedziałam, że ona prędzej mnie dobije, niż pomoże. Ostatnie co zobaczyłam to jak wyciąga swój telefon, a później nie wiedziałam nic poza ciemnością.
 __________
Sukienka Isabelli I zdjęcie i II zdjęcie ;)