środa, 17 października 2012

XXIV. Coś na kształt morderstwa



     

              Poziom mojej frustracji zamiast zmniejszać się - zwiększał się. Co było niedorzeczne. Trzy godziny temu opuściłam Kanadę i w tej chwili znajdowałam się w samolocie nad Oceanem Atlantyckim. Zgodnie z przeciętnym trwaniem lotu z Montrealu do Lionu powinnam tam być za około pięć godzin.  Później wsiądę w samochód i pojadę do Grenoble.
      Rozsiadałam się wygodniej w fotelu. Jakimś cudownym trafem byłam praktycznie sama w samolocie, z wyjątkiem dwojga starszych ludzi z przodu, ja byłam z tyłu. Latanie pierwszą klasą była to jedyna akceptowania przeze mnie forma wydawania kupy pieniędzy. Nie ma to jak wygoda.
         Westchnęłam, czeka mnie długi lot.
         Starałam się nie myśleć o dniu dzisiejszym,  ale same myśli prowadziły na ten temat. Dzień szósty lipca dwa tysiące sto sześćdziesiątego pierwszego roku, to póki co najgorszy dzień w tym roku.
      Zaraz po drugiej w nocy doleciałam na lotnisko w Montrealu. Oczywiście musiałam przebyć drogę do zamku pod osłoną nocy. Jakby ktoś zobaczył, że błyszczę się w słońcu, to po mnie. Wizyta Volturi murowana.
     Nie miałam bagażu, z wyjątkiem torebki podręcznej. Nie zdążyłam się spakować. Jeden telefon i od razu „pa pa” do Montrealu. I tak cudem złapałam torebkę – musiałam natychmiast wsiąść w samochód, bo uciekłby mi samolot. Morgan by mnie udusił, że nie przyjechałam, a ja nie odważyłabym wylądować w świetle słonecznym.
      Gdy wyszłam z hali przylotów i doszłam do parkingu, od razu zauważyłam rzucający się w oczy srebrny samochód. Porsche Carrera GT. Moje auto. Najpierw  się ucieszyłam, że Morgan nie wysłał czarnej limuzyny , co zawsze robi. Lubi chwalić się swoim bogactwem i pozycją. Uważa, że luksusowe auta dodają ważności.  Przywykłam po latach do jego dziwactw.
        Jak już podeszłam bliżej samochodu zauważyłam, że nie było nikogo za kierownicą, obok auta, czy w pobliżu. Rozglądnęłam się na wszystkie strony. Nikogo nie było.  
      Zdenerwowałam się.
      Zawsze, ale to zawsze ,ktoś po mnie przyjeżdża. Nie muszę się męczyć prowadzeniem auta.  Osobiście wolę motory, można przynajmniej poczuć wiatr we włosach i nie utknąć w korkach.
        Jednak w tej chwili chodziło mi o coś zupełnie innego.Skoro ściągnięto mnie pod pretekstem bardzo, bardzo ważnej sprawy, to czemu niema gotowego do odjazdu samochodu , żeby natychmiast znaleźć się w zamku? Jednak ktoś przywiózł auto, to czemu nie zaczekał?
      Prychnęłam i sięgnęłam do mojej torebki. Szybko znalazłam plik kluczy i odszukałam kluczyki do samochodu. Zawsze mam je przy sobie, choć tym autem poruszam się tylko, po Alasce, Kanadzie i USA.  Z resztą to moje ulubione auto, więc parę gramów nie zaszkodzi. Nawet jakby ważyły tonę i tak bym tego nie poczuła.
      Wsiadłam za kierownicę i wjechałam na dobrą drogę do zamku. Ograniczenia prędkości jak zwykle mnie nie obchodziły. Praktycznie nie spuszczałam nogi z pedału gazu i nawet parę razy przejechałam na czerwonym świetle.Przyjdzie parę mandatów, zapłaci się.
      W końcu już dojechałam do leśnej ścieżki i po chwili widziałam znajome, czarne pręty ogrodzenia. Zwolniłam trochę, wolałam nie przebić opony na czymś. Było by trochę zachodu z wymianą koła.
      Przeważnie wampiry mają słabość do szybkich samochodów i luksusu. My Dowson’owie  oprócz tych rzeczy mamy fioła na punkcie bezpieczeństwa, co nie dziwne kiedy ma się wrogów. Z resztą nie wiadomo,  czy wampir kręcący się niedaleko domu , nie jest przypadkiem sługusem Volturi. Którzy tylko marzą, żebyśmy zginęli. Wysłannik mógł by za dużo zobaczyć, usłyszeć i … po nas. Przyszli by nocą i wszystkich wy-zabijali.
      Technicznie jest to możliwe – praktycznie nie. Co jak co bić to się umiemy. A jakby było inaczej to czy byśmy żyli do tej pory?
           Zamek Nowy Łabędź położony jest na niezbyt wysokim wzniesieniu. Otoczony gęstym  i ciemnym lasem.  Nikt z zewnątrz nie powiedziałby , że coś się tam znajduje.
         Jeśli ktoś  nie ma od nas zaproszenia nie trafi do niego. Mosiężne, wysokie i pod napięciem  ogrodzenie ciągnie się wzdłuż dziecięciu hektarów pola. I tylko w jednym miejscu znajduje się brama. Zanim ją ktoś znajdzie zajmie mu to wiele, wiele czasu nawet dla wampira. Wcześniej się zniechęci.
         Zatrzymałam się przed kamienną bramą. Była w kształcie łuku wypełniona prętami. Na samym czubku widniał herb rodzinny. Smok, gałązka oliwna i znaki chińskie i oczywiście ogromny napis Dowson. Po prawej stronie pod mini daszkiem chroniącym przed deszczem,  znajdował sie mechanizm  otwierający bramę. Średniej wielkości ekran,  klawiatura, dwa przyciski, jeden zielony a drugi czerwony i migająca dioda.
         Wysiadałam z auta i podeszłam do urządzenia. Można było otworzyć bramę na dwa sposoby. Pierwszy sposób to wpisanie piętnastocyfrowego kodu i przyjście przez kontrolę soczewki. Jednak w stanie zagrożenia , który teraz obowiązuje, nie zadziała.
      Westchnęłam.
      Natomiast drugi sposób jest dziwny i nie do oszukania. Przycisnęłam czerwony przycisk i od razu wysunęła się obok klawiatury ,szklana,przeźroczysta bryła w kształcie stożka. Posiadała ostre zakończenie, mające za zadanie przeciąć skórę i wydobyć kilka kropli krwi. Nie mając wyjścia przesunęłam wskazującym palcem po zakończeniu stożka i momentalnie kilka kropli spłynęło do podstawy. Na ekranie od razu pojawił się napis Isabella Dowson
      Brama się otworzyła, a ja już z zabliźniętym palcem –wampirze ciało szybko się regeneruje – wsiadłam do auta i pojechałam aż do dziedzica zamku.
      Gdy byłam już na miejscu, tuż przy samej fontannie, która jest na wprost drzwi, zobaczyłam czerwone ferrari. Parsknęłam głośno i zatrzymałam się tuż za nim. Wiedziałam do kogo to auto należy. Do rodziny  Gebertów, żyjącej niedaleko Montrealu  w Winnipeg. Od samego początku są z nami w przyjaznych stosunkach.  Zmartwiłam się trochę, bo co on tu robią? Bardzo rzadko przyjeżdżają, z reguły to my im składamy wizyty ,czy spotykamy się na przyjęciach czy bankietach.
      Przeszłam niepewnym krokiem przez próg i podążając za moim bardzo dobrym słuchem poszłam w stronę odgłosów rozmowy. Do salonu. Pokój był ogromny- największy w całym domu. Wiele foteli, stolików, sof, narożników, figurek wszystko częściowo lub całkowicie pokryte złotem. Pokój reprezentacyjny.
      Na centralnym miejscu na fotelu z zamyśloną miną siedział Morgan. Nie zauważył mnie, co jak na niego było, bardzo, bardzo dziwne. Po jego prawej stronie stała Bridget. Jego prawa ręka jak sam twierdzi. Pierwsza mnie zauważyła.Uśmiechnęła się ciepło i popatrzyła się na mnie wzrokiem „ Dobrze, że jesteś”. Odwzajemniłam uśmiech. Rozejrzałam się wokoło. Praktycznie byli wszyscy, z wyjątkiem Jack’a i Aurory, ale ona pewnie siedzi w Volterze.
      Po lewej stronie niedanego Morgana siedziała rodzina Gabert’ów. Victor, blondyn o prostych  sięgających do ramion, włosach uważnie mi się przyglądał. Nie lubiliśmy się. Był wredny i chamski przynajmniej dla mnie, jednak Morgan go lubił. Za to płeć przeciwną tej rodziny nawet lubiła. Charlotte, żona Victora, była długonogą o prostych rudych włosach i ciepłym spojrzeniu wampirzycą. Jest uważana za jedną z ładniejszych przyjaciółek Morgana. Teraz wyglądała na smutną i zmartwioną. Ostatni członek rodziny, który powinien tu być, to Paulla. Dwudziesto latka fizycznie o ściętych na boba czarnych włosach.Niska i zmienna w nastrojach. Jednego dnia ją lubiła, jednego dnia nie. Jednak gdzie się podziała?
- Co jest ? – zapytałam bez ogródek. Chciałam wiedzieć co to za problem. Uwinąć się z nim szybko i wrócić do domu. Chodziło mi o niedokończoną rozmowę z Edwardem. Mógłby wypytywać Nessi, a tego nie chciałam.
-O Isabell – zdziwił się Morgan spoglądając na mnie. Wyglądał jakby się wybrudził z transu – Właściwie to nie wiem.
- Jak to nie wiecie? – syknęłam. Ściągają mnie, a niewiedzą po co ? - To co się stało ?
- Podpalono nam dom – wyjaśniła z oporami Charlotte – I nie żyje Paulla.
- Skąd wiecie , że nie żyje ?- wykrztusiłam.
- Nie ma jej. A ona przecież nigdy nie znika. A jej trop urywa się w waszym lesie. – jęknęła Charlotte i wtuliła się w pierś Victora,który łupał na mnie groźno. Miałam mu coś odpyskować ale pomyślałam o Paulli. Faktycznie nigdy sama się nie wybiera i to może świadczyć że….. ale, żeby zginąć?
       Jednak był jakiś trop. Skoro urywa się w montrealskim lesie. A znamy go jak własną kieszeń, to trzeba sprawdzić.
      Westchnęłam.
- Doris, Andrew, Nick idziemy – zaproponowała, ale wyszedł mi rozkaz.
      Doris pierwsza się ruszyła i znalazła się momentalnie przy mnie. Spojrzałam na nią przenikliwie. Miała kwaśną minę. Albo  Morgan nie pozwolił jej samej szukać ,albo jej talent tropicielski wygasnął.  Chyba to pierwsze. Andrew ruszył się drugi z lepszą minął. On zawsze woli coś robić, niż siedzieć bezczynnie.  Nick natomiast się nie podniósł i rzekł olewatorskim tonem:
- Mi się nie chce.
      Spojrzałam na niego zdziwiona i przekręciłam głowę w stronę Morgana. On tylko wzruszył ramionami. Nicolas z reguły chętnie wykorzystuje jakąkolwiek możliwość uwolnienia swojej porywczości i gniewu.
- To ja za niego pójdę – zaproponowała Bridget.
      Uśmiechnęłam się do niej i pokiwałam twierdząco głową. W czwórkę opuściliśmy salon odprowadzeni przez spojrzenia pozostałych.
***
      Kiedy wróciliśmy do domu miałam ochotę rozerwać wszystkich, ale to wszystkich na strzępy. Okazuje się, że kochany Morganek ściągnął mnie tylko po to, żeby zrobić sto kroków i rozejrzeć się w terenie? Każdy to mógł zrobić ! Każdy.
         Poszliśmy tropem za Paullą i przeszliśmy kilka kilometrów dalej, a ona najnormalniej na świecie … siedziała na polanie skubiąc kwiatki.Najpierw miała ją udusić, ale Bridget mnie powstrzymała. Musieliśmy sprawdzić czy jest sama.  W końcu takie eskapady nie są w stylu Paulli. Bridget i Andrew poszli na północ, Doris została ze zgubą, a ja poszłam na południe.
      Nic nie znalazłam. Żaden nowy zapach, trop. Ale będąc tuż nad rzeką św. Wawrzyńca wydawało mi się, że ktoś lub coś zanurzyło się z niewiarygodną szybkości… prędkością wampira. Przypatrzyłam się uważnie, ale nic nie zauważyła.
      Stawiając na mój słaby wzrok, wróciłam do reszty.

- Fałszywy alarm- zakomunikowałam na wstępie do domowników i gości. Doris ciągnęła za sobą Paullę, która nie za bardzo chciała iść. Bała się Charlotte. I słusznie. Jakby moja siostra zrobiła coś co nie jest podobne do niej, zamartwiałabym się do granic możliwości.
Bridget i Andrew podeszli do Morgana i szybko streścili mu wszystko.
- Paulla – rozległ się głos pełen pretensji i ulgi Charlotte.- Co? Jak ? Ale… - wstała i przytuliła czarnowłosą.
- Zostawiłam kartkę –zbulwersowała się Paulla, odwzajemniając uścisk.
- Dom spłoną – poinformowała ją rudowłosa, kiedy ją puściła.
         Nie słuchałam ich już, podeszłam bliżej fotela Morgana, który wodził za mną wzrokiem cały czas. Stanęłam przed nim i podparłam ręce na biodrach, wskazałam głową spokojniejsze miejsce –boczny salonik. Morgan bez słowa wstał z miejsca i z maską obojętności udał się pod wskazany kierunek. Gdy zamknęłam zanim drzwi  podeszła bliżej  i zapytam:
- Po to mnie tutaj ściągnąłeś ? Żeby … - nie potrafiłam się wysłowić. – Ty mnie zawsze ściągasz! Nawet gdy chodzi o byle głupstwo jak to !Nie pomyślałeś, że może mam coś ważniejszego do roboty, niż latanie na każde twoje wezwanie ? – w końcu wybuchłam . Wiele lat dusiłam to w sobie, a teraz to powiedziałam. Ileż można wytrzymywać. Wcześniej mnie to bawiło, parę chwila atrakcji do mojego spokojnego i nadmiar ułożonego życia. A teraz wszystko się  zmieniło. Mam wiele rzeczy niewyjaśnionych z Edwardem….
      Morgan milczał. Jednak po chwili schylił się i mnie pocałowała- właściwe musnął moje usta. Odepchnęłam go instynktownie, ale nie musiałam sam się cofnął.
-Po t o cię tu ściągnąłem – odparł wydumując usta.
      Teraz to się jeszcze bardziej wkurzyłam. Jak on mnie śmie całować? Nie wiem ile razy mam mu tłumaczyć, żeby przestał. 
- Wracam do domu ! – zakomunikowałam ostro.
- Tu jest twój dom – powiedział spokojnie – I ty to wiesz.
- Nie ! Mój dom jest przy Chrisie – wiedziałam, że go tym wkurzę. Z reguły gdy sprawy przyjmowały taki obrót, z prędkości ą światła znajdował się przy mnie i brutalnie, wręcz chamsko całował.  Trzymał mocno, bez możliwości wyrwania. Czasami nawet zaciągał do sypialni. Tym razem bardzo szybko wyszłam i trzasnęłam dziwami.
      Przebiegając przez salon usłyszałam jak krzyknęła za mną ciepło  Charlotte.
- Isabello nie musiałaś przyjeżdżać .
        No co ty ? Amerykę czy Atlantydę odkryłaś ? Wiem , że nie musiałam, tylko ten upiór Morgan ….. Ahh szkoda sobie zawracać głowę tym.
      Wciągnęłam głośno powietrze próbując się uspokoić. Wyszłam, a w zasadzie wybiegłam z nikim się nie żegnając. Popędziłam prosto na lotnisko. Moim największym  marzeniem  w tej chwili było, żeby ten dzień się skończył. Wszystko bym oddałam, żeby być w domu.
***
      Gdy moje stopy dotknęły płyty lotniska w Lionie poczułam ulgę. Wciągnęłam głęboko świeże, trochę podchodzące pod górskie, powietrze. Byłam tysiące kilometrów od Morgana , tej psychicznej sytuacji.  Wszystkiego.
      Kierując się na parking, gdzie ubiegłej nocy zostawiłam samochód, włączyłam telefon. W zasadzie chciałam przeczytać jedno słowo, które zawsze Morgan wysyła. Tak, żeby zakończyć tą sprawę, puścić w niepamięć, jak wiele innych pocałunków.
      Jednak tym razem nie było SMSa. 
      Zmarłam z przerażenia.
      51nieodebranych połączeń od Ginny.
      Ginny ? Zdumiałam się i jednocześnie przeraziłam jeszcze bardziej.
      Ona  nigdy nie wysila się większą liczbą telefonów niż dwa , trzy.  Czeka cierpliwie, aż ktoś oddzwoni. Wie, że niczego nie przyśpieszy. Coś się musiało stać i to bardzo poważnego. Nagle telefon zadzwonił.
      „Ginny” .
      Nie wahałam się odebrałam momentalnie.  Wolałam, znać prawdę, a nie myśleć, bo póki co moje myśli za różowe nie były.
- Tak ? – zapytałam drżącym głosem. Czułam, że zaraz coś legnie  w gruzach. Mój świat?
- Bella – jęknęła płaczliwie. Mówiła szybko w wampirzym tempie. Była przerażona. – Nie ma ich… Porwał ich.. Nie wiem jak.. przechytrzył mnie..Przepraszam – nic nie zrozumiałam, ani słowa.
- Ginny! – krzyknęłam. Dalej coś mamrotała niezrozumiale.– Spokojnie! Ginnuś  spokojnie. Weź głęboki oddech. – słyszałam jak wykonuje moje polecenia. – I spokojnie i wolno mów. Kogo nie ma ?
- C-Cullenów –jęknęła . – Marcus ma ich na sto procent.
      Cullenów ? Powtórzyłam sobie siedem razy Cullenowie, zanim dobiegł do mnie sens tych słów.
- Co ? – krzyknęłam tak głośno, że ludzie się na mnie popatrzyli jak na wariatkę. – Co on zrobił? Boże ….Gdzie Nessi ?- przeraziłam się jeszcze bardziej. Jeśli on chociażby znalazł się w pobliżu mojej córki,zabiję go nie zwracając na nic uwagi.
- Spokojnie. Nessi cały czas jest w mieście. – Ginny się chwilowo uspokoiła. Zamknęłam oczy dziękując w duchu. - A cała ósemka Cullenów zniknęła…
      Zniknęła?  Jakoś za dużo razy to słyszę w tym dniu. Paulla też zniknęła i co ? Znalazła się po dwóch minutach. Ale chwila, Ginny powiedziała Marcus ?
- Ale skąd wiesz, że to Marcus?- zapytałam podejrzliwie.Wiedziałam, że ten wampir jest do wszystkiego zdolny, ale skąd wpadł na pomysł porwania.I to akurat ich? Przecież, wszystko co on robi jest po to , żeby mnie to zabolało.  Nikt nie wie, że mam coś wspólnego z Cullenami. Nikt. Ale Carlisle jest przyjacielem Aro…. Nie wierze,że to jest porwanie, a już szczególnie, że to z mojej winny. Pewnie pojechali  w odwiedziny.
- Isabello to on. Widziałam jak jakaś grupa wampirów przekazuje mu ich za około godzinę. – powiedziała stanowczo. Nie miałam powodu,żeby jej nie wierzyć. Ginny to Ginny. Ona zawsze wie najlepiej.  - Przepraszam miałam na niego uważać, śledzić jego kroki…
- Nie Ginny, to nie twoja winna. – nie pocieszałam jej,to była prawda. Ten bydlak zawsze jest o krok przed nią. Czasami malutki a czasami ogromy jak teraz. Ale …… -  Ten bydlak posunął się za daleko. Czas zakończyć ten spór.
      Prosty plan. Zakończyć to raz na zawsze. Nie mówię tu o morderstwie, ale  coś na kształt tego byłoby idealne.
- Bela – przerwała mi – Nie, to zły pomysł.
      Wiedziałam, że się domyśli, że chcę go zabić... I wiem, że to zły pomysł , ale jedyny w tej chwili.
- Okey. Gdzie Chris ? – zapytałam próbując trzeźwo myśleć. Nie docierało do mnie, że jedyny mężczyzna, którego kochałam, ojciec mojego dziecka, został porwany, tylko dlatego, żeby Marcus mógł zobaczyć ból w moich oczach, albo zaszantażować.
- Za trzy sekundy, za tobą – odpowiedziała szybko.
      Odwróciłam się  i faktycznie szedł ku mnie Christopher. Wymachał mi przed oczami biletami lotniczymi. Zrozumiałam. Wszystko zaplanował. Podróż do Volterry. Popatrzyłam w jego złote oczy, w których zawsze znalazłam co potrzebowałam. Ta chwila była jedną z paru, nie wielu, w których dziękowałam, że go mam. Oparcie, które nie pyta o wiele. Zawsze stoi murem. Owszem jest nieznośny, ale to można puścić w nie pamięć.
- Ginny pilnuj Nessi. Ja dobiję Cullenów – wiedziałam, że to puste słowa. Wolałam, dać jej nadzieje, niż powiedzieć, że zrobię co mogę, a później oni zginął. Nadzieja umiera ostatnia. - A widziałaś co jeszcze może? –każdy minimalny szczegół się liczył.
- Tak – wymamrotała. Nie chciała mówić. Nie wie, praktycznie nic. Jej cudowny talent jest bezużyteczny. A przecież jest tak pożyteczny, szkoda, że nie w tej chwili. -  Nie podjął jeszcze decyzji. Waha się. Uważa na mnie.
      Prychnęłam . To było oczywiste. Uważa na Ginny. Marcus upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Zemści się na mnie. I Aro będzie mógł powiększyć kolekcje swoich wampirów o Edwarda i Alice. Zamarłam.
      Edward ..?
      Alice…?
      Proszę nie. Jęknęłam w myślach i oczy mi się zaszkliły.
- W tych możliwościach, których widziałam… oni.. e-eee…. giną– wyjąkała,  z trudem łapiąc powietrze i powstrzymując potok łez.
      Chris mnie przytulił.  Słyszał wszystko. Trzymał w obcięciach dodając otuchy, która była mi strasznie potrzebna. Wszystko co kochałam miałam stracić. Przez jeden mały błąd. Błąd ? To nie jest mój błąd. ….
         Ukryłam twarz w ramieniu Chris’a. Rozłączyłam się. Nie miałam siły mówić, Ginny, że wszystko będzie dobrze, skoro nie będzie. Akurat zdążę na egzekucję Cullenów. Zaszlochałam głośno, Chris pogładził mnie po ramieniu i plecach, szepcząc, że jestem silna i wiele gorszy rzeczy przetrwałam,to i to przetrwam . Jednak ja nie byłam tego pewna.
      Popatrzyłam na swojego męża wzrokiem, z którego oprócz bólu i cierpienia powinien wyczytać  „powiedź mi”. On coś na pewno widział. Marcus, nie jest aż tak ostrożny z jego osobą. Pokręcił przecząco głową i szepnął:
- Nie chcesz wiedzieć.
      Zmrużyłam oczy i popatrzyłam błagalnie w jego tęczówki. Odpowiedź była jednoznaczna, nasuwająca się od razu. Ale nie wiem czemu, wolałam ją usłyszeć. Po to, żeby zalać się łzami? Stracić nadzieje ?
- Zginą- powiedział bezgłośnie, ale i tak zrozumiałam. Jednak coś na kształt uśmiechu przez milisekundę przebiegło przez jego twarz. –Jest jedna dziura i jakby podgonić czas, to może….
      Nie wiedziałam, czy daje mi złudną nadzieje, czy mówi prawdę. Wtuliłam się jeszcze bardziej w niego. Chris objął mnie w pasie i ruszyliśmy w stronę odprawy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz