Poziom mojej frustracji zamiast
zmniejszać się - zwiększał się. Co było niedorzeczne. Trzy godziny temu
opuściłam Kanadę i w tej chwili znajdowałam się w samolocie nad Oceanem
Atlantyckim. Zgodnie z przeciętnym trwaniem lotu z Montrealu do Lionu powinnam
tam być za około pięć godzin. Później wsiądę w samochód i pojadę do Grenoble.
Rozsiadałam się wygodniej w fotelu. Jakimś cudownym trafem byłam praktycznie
sama w samolocie, z wyjątkiem dwojga starszych ludzi z przodu, ja byłam z tyłu.
Latanie pierwszą klasą była to jedyna akceptowania przeze mnie forma wydawania
kupy pieniędzy. Nie ma to jak wygoda.
Westchnęłam, czeka mnie długi lot.
Starałam się nie myśleć o dniu dzisiejszym, ale same myśli prowadziły na
ten temat. Dzień szósty lipca dwa tysiące sto sześćdziesiątego pierwszego roku,
to póki co najgorszy dzień w tym roku.
Zaraz po drugiej w nocy doleciałam na lotnisko w Montrealu.
Oczywiście musiałam przebyć drogę do zamku pod osłoną nocy. Jakby ktoś
zobaczył, że błyszczę się w słońcu, to po mnie. Wizyta Volturi murowana.
Nie miałam bagażu, z wyjątkiem torebki
podręcznej. Nie zdążyłam się spakować. Jeden telefon i od razu „pa pa” do
Montrealu. I tak cudem złapałam torebkę – musiałam natychmiast wsiąść w
samochód, bo uciekłby mi samolot. Morgan by mnie udusił, że nie przyjechałam, a
ja nie odważyłabym wylądować w świetle słonecznym.
Gdy wyszłam z hali przylotów i doszłam do parkingu, od razu
zauważyłam rzucający się w oczy srebrny samochód. Porsche Carrera GT. Moje
auto. Najpierw się ucieszyłam, że Morgan nie wysłał czarnej limuzyny , co
zawsze robi. Lubi chwalić się swoim bogactwem i pozycją. Uważa, że luksusowe
auta dodają ważności. Przywykłam po latach do jego dziwactw.
Jak już podeszłam bliżej samochodu zauważyłam, że nie było nikogo za
kierownicą, obok auta, czy w pobliżu. Rozglądnęłam się na wszystkie strony.
Nikogo nie było.
Zdenerwowałam
się.
Zawsze,
ale to zawsze ,ktoś po mnie przyjeżdża. Nie muszę się męczyć prowadzeniem auta.
Osobiście wolę motory, można przynajmniej poczuć wiatr we włosach i nie
utknąć w korkach.
Jednak w tej chwili chodziło mi o coś zupełnie innego.Skoro ściągnięto mnie pod
pretekstem bardzo, bardzo ważnej sprawy, to czemu niema gotowego do odjazdu
samochodu , żeby natychmiast znaleźć się w zamku? Jednak ktoś przywiózł auto,
to czemu nie zaczekał?
Prychnęłam i sięgnęłam do mojej torebki. Szybko znalazłam plik kluczy i
odszukałam kluczyki do samochodu. Zawsze mam je przy sobie, choć tym autem
poruszam się tylko, po Alasce, Kanadzie i USA. Z resztą to moje ulubione
auto, więc parę gramów nie zaszkodzi. Nawet jakby ważyły tonę i tak bym tego
nie poczuła.
Wsiadłam za kierownicę i wjechałam na dobrą drogę do zamku.
Ograniczenia prędkości jak zwykle mnie nie obchodziły. Praktycznie nie
spuszczałam nogi z pedału gazu i nawet parę razy przejechałam na czerwonym świetle.Przyjdzie
parę mandatów, zapłaci się.
W końcu już dojechałam do leśnej ścieżki i po chwili widziałam
znajome, czarne pręty ogrodzenia. Zwolniłam trochę, wolałam nie przebić opony
na czymś. Było by trochę zachodu z wymianą koła.
Przeważnie wampiry mają słabość do szybkich samochodów i luksusu.
My Dowson’owie oprócz tych rzeczy mamy fioła na punkcie bezpieczeństwa,
co nie dziwne kiedy ma się wrogów. Z resztą nie wiadomo, czy wampir
kręcący się niedaleko domu , nie jest przypadkiem sługusem Volturi. Którzy
tylko marzą, żebyśmy zginęli. Wysłannik mógł by za dużo zobaczyć, usłyszeć i …
po nas. Przyszli by nocą i wszystkich wy-zabijali.
Technicznie jest to możliwe – praktycznie nie. Co jak co bić to się umiemy. A
jakby było inaczej to czy byśmy żyli do tej pory?
Zamek Nowy Łabędź położony jest na niezbyt wysokim wzniesieniu. Otoczony gęstym
i ciemnym lasem. Nikt z zewnątrz nie powiedziałby , że coś się tam
znajduje.
Jeśli ktoś nie ma od nas zaproszenia nie trafi do niego. Mosiężne,
wysokie i pod napięciem ogrodzenie ciągnie się wzdłuż dziecięciu hektarów
pola. I tylko w jednym miejscu znajduje się brama. Zanim ją ktoś znajdzie
zajmie mu to wiele, wiele czasu nawet dla wampira. Wcześniej się zniechęci.
Zatrzymałam się przed kamienną bramą. Była w kształcie łuku wypełniona prętami.
Na samym czubku widniał herb rodzinny. Smok, gałązka oliwna i znaki chińskie i
oczywiście ogromny napis Dowson. Po prawej stronie pod mini daszkiem chroniącym
przed deszczem, znajdował sie mechanizm otwierający bramę. Średniej
wielkości ekran, klawiatura, dwa przyciski, jeden zielony a drugi
czerwony i migająca dioda.
Wysiadałam z auta i podeszłam do urządzenia. Można było otworzyć bramę na dwa
sposoby. Pierwszy sposób to wpisanie piętnastocyfrowego kodu i przyjście przez
kontrolę soczewki. Jednak w stanie zagrożenia , który teraz obowiązuje, nie
zadziała.
Westchnęłam.
Natomiast drugi sposób jest dziwny i nie do oszukania. Przycisnęłam czerwony
przycisk i od razu wysunęła się obok klawiatury ,szklana,przeźroczysta bryła w
kształcie stożka. Posiadała ostre zakończenie, mające za zadanie przeciąć skórę
i wydobyć kilka kropli krwi. Nie mając wyjścia przesunęłam wskazującym palcem
po zakończeniu stożka i momentalnie kilka kropli spłynęło do podstawy. Na
ekranie od razu pojawił się napis Isabella Dowson.
Brama
się otworzyła, a ja już z zabliźniętym palcem –wampirze ciało szybko się
regeneruje – wsiadłam do auta i pojechałam aż do dziedzica zamku.
Gdy byłam już na miejscu, tuż przy samej fontannie, która jest na
wprost drzwi, zobaczyłam czerwone ferrari. Parsknęłam głośno i zatrzymałam się
tuż za nim. Wiedziałam do kogo to auto należy. Do rodziny Gebertów,
żyjącej niedaleko Montrealu w Winnipeg. Od samego początku są z nami w
przyjaznych stosunkach. Zmartwiłam się trochę, bo co on tu robią? Bardzo
rzadko przyjeżdżają, z reguły to my im składamy wizyty ,czy spotykamy się na
przyjęciach czy bankietach.
Przeszłam niepewnym krokiem przez próg i
podążając za moim bardzo dobrym słuchem poszłam w stronę odgłosów rozmowy. Do
salonu. Pokój był ogromny- największy w całym domu. Wiele foteli, stolików,
sof, narożników, figurek wszystko częściowo lub całkowicie pokryte złotem.
Pokój reprezentacyjny.
Na centralnym miejscu na fotelu z zamyśloną miną siedział Morgan.
Nie zauważył mnie, co jak na niego było, bardzo, bardzo dziwne. Po jego prawej
stronie stała Bridget. Jego prawa ręka jak sam twierdzi. Pierwsza mnie
zauważyła.Uśmiechnęła się ciepło i popatrzyła się na mnie wzrokiem „ Dobrze, że
jesteś”. Odwzajemniłam uśmiech. Rozejrzałam się wokoło. Praktycznie byli
wszyscy, z wyjątkiem Jack’a i Aurory, ale ona pewnie siedzi w Volterze.
Po lewej stronie niedanego Morgana siedziała rodzina Gabert’ów. Victor, blondyn
o prostych sięgających do ramion, włosach uważnie mi się przyglądał. Nie
lubiliśmy się. Był wredny i chamski przynajmniej dla mnie, jednak Morgan go
lubił. Za to płeć przeciwną tej rodziny nawet lubiła. Charlotte, żona Victora,
była długonogą o prostych rudych włosach i ciepłym spojrzeniu wampirzycą. Jest
uważana za jedną z ładniejszych przyjaciółek Morgana. Teraz wyglądała na smutną
i zmartwioną. Ostatni członek rodziny, który powinien tu być, to Paulla.
Dwudziesto latka fizycznie o ściętych na boba czarnych włosach.Niska i zmienna
w nastrojach. Jednego dnia ją lubiła, jednego dnia nie. Jednak gdzie się
podziała?
- Co jest ? – zapytałam bez ogródek. Chciałam
wiedzieć co to za problem. Uwinąć się z nim szybko i wrócić do domu. Chodziło
mi o niedokończoną rozmowę z Edwardem. Mógłby wypytywać Nessi, a tego nie
chciałam.
-O Isabell – zdziwił się Morgan spoglądając
na mnie. Wyglądał jakby się wybrudził z transu – Właściwie to nie wiem.
- Jak to nie wiecie? – syknęłam. Ściągają
mnie, a niewiedzą po co ? - To co się stało ?
- Podpalono nam dom – wyjaśniła z oporami
Charlotte – I nie żyje Paulla.
- Skąd wiecie , że nie żyje ?- wykrztusiłam.
- Nie ma jej. A ona przecież nigdy nie znika.
A jej trop urywa się w waszym lesie. – jęknęła Charlotte i wtuliła się w pierś
Victora,który łupał na mnie groźno. Miałam mu coś odpyskować ale pomyślałam o
Paulli. Faktycznie nigdy sama się nie wybiera i to może świadczyć że….. ale,
żeby zginąć?
Jednak
był jakiś trop. Skoro urywa się w montrealskim lesie. A znamy go jak własną
kieszeń, to trzeba sprawdzić.
Westchnęłam.
- Doris, Andrew, Nick idziemy –
zaproponowała, ale wyszedł mi rozkaz.
Doris pierwsza się ruszyła i znalazła się momentalnie przy mnie. Spojrzałam na
nią przenikliwie. Miała kwaśną minę. Albo Morgan nie pozwolił jej samej
szukać ,albo jej talent tropicielski wygasnął. Chyba to pierwsze. Andrew
ruszył się drugi z lepszą minął. On zawsze woli coś robić, niż siedzieć
bezczynnie. Nick natomiast się nie podniósł i rzekł olewatorskim tonem:
- Mi się nie chce.
Spojrzałam na niego zdziwiona i przekręciłam głowę w stronę Morgana. On tylko
wzruszył ramionami. Nicolas z reguły chętnie wykorzystuje jakąkolwiek możliwość
uwolnienia swojej porywczości i gniewu.
- To ja za niego pójdę – zaproponowała
Bridget.
Uśmiechnęłam
się do niej i pokiwałam twierdząco głową. W czwórkę opuściliśmy salon
odprowadzeni przez spojrzenia pozostałych.
***
Kiedy wróciliśmy do domu miałam ochotę rozerwać wszystkich, ale to
wszystkich na strzępy. Okazuje się, że kochany Morganek ściągnął mnie tylko po
to, żeby zrobić sto kroków i rozejrzeć się w terenie? Każdy to mógł zrobić !
Każdy.
Poszliśmy tropem za Paullą i przeszliśmy kilka
kilometrów dalej, a ona najnormalniej na świecie … siedziała na polanie skubiąc
kwiatki.Najpierw miała ją udusić, ale Bridget mnie powstrzymała. Musieliśmy
sprawdzić czy jest sama. W końcu takie eskapady nie są w stylu Paulli.
Bridget i Andrew poszli na północ, Doris została ze zgubą, a ja poszłam na
południe.
Nic
nie znalazłam. Żaden nowy zapach, trop. Ale będąc tuż nad rzeką św. Wawrzyńca
wydawało mi się, że ktoś lub coś zanurzyło się z niewiarygodną szybkości…
prędkością wampira. Przypatrzyłam się uważnie, ale nic nie zauważyła.
Stawiając
na mój słaby wzrok, wróciłam do reszty.
- Fałszywy alarm- zakomunikowałam na wstępie
do domowników i gości. Doris ciągnęła za sobą Paullę, która nie za bardzo
chciała iść. Bała się Charlotte. I słusznie. Jakby moja siostra zrobiła coś co
nie jest podobne do niej, zamartwiałabym się do granic możliwości.
Bridget i Andrew podeszli do Morgana i szybko
streścili mu wszystko.
- Paulla – rozległ się głos pełen pretensji i
ulgi Charlotte.- Co? Jak ? Ale… - wstała i przytuliła czarnowłosą.
- Zostawiłam kartkę –zbulwersowała się
Paulla, odwzajemniając uścisk.
- Dom spłoną – poinformowała ją rudowłosa,
kiedy ją puściła.
Nie słuchałam ich już, podeszłam bliżej fotela Morgana, który wodził za mną
wzrokiem cały czas. Stanęłam przed nim i podparłam ręce na biodrach, wskazałam
głową spokojniejsze miejsce –boczny salonik. Morgan bez słowa wstał z miejsca i
z maską obojętności udał się pod wskazany kierunek. Gdy zamknęłam zanim
drzwi podeszła bliżej i zapytam:
- Po to mnie tutaj ściągnąłeś ? Żeby … - nie
potrafiłam się wysłowić. – Ty mnie zawsze ściągasz! Nawet gdy chodzi o byle
głupstwo jak to !Nie pomyślałeś, że może mam coś ważniejszego do roboty, niż
latanie na każde twoje wezwanie ? – w końcu wybuchłam . Wiele lat dusiłam to w
sobie, a teraz to powiedziałam. Ileż można wytrzymywać. Wcześniej mnie to
bawiło, parę chwila atrakcji do mojego spokojnego i nadmiar ułożonego życia. A
teraz wszystko się zmieniło. Mam wiele rzeczy niewyjaśnionych z Edwardem….
Morgan
milczał. Jednak po chwili schylił się i mnie pocałowała- właściwe musnął moje
usta. Odepchnęłam go instynktownie, ale nie musiałam sam się cofnął.
-Po t o cię tu ściągnąłem – odparł wydumując
usta.
Teraz
to się jeszcze bardziej wkurzyłam. Jak on mnie śmie całować? Nie wiem ile razy
mam mu tłumaczyć, żeby przestał.
- Wracam do domu ! – zakomunikowałam ostro.
- Tu jest twój dom – powiedział spokojnie – I
ty to wiesz.
- Nie ! Mój dom jest przy Chrisie –
wiedziałam, że go tym wkurzę. Z reguły gdy sprawy przyjmowały taki obrót, z
prędkości ą światła znajdował się przy mnie i brutalnie, wręcz chamsko całował.
Trzymał mocno, bez możliwości wyrwania. Czasami nawet zaciągał do
sypialni. Tym razem bardzo szybko wyszłam i trzasnęłam dziwami.
Przebiegając
przez salon usłyszałam jak krzyknęła za mną ciepło Charlotte.
- Isabello nie musiałaś przyjeżdżać .
No co ty ? Amerykę czy Atlantydę odkryłaś ? Wiem , że nie musiałam, tylko ten
upiór Morgan ….. Ahh szkoda sobie zawracać głowę tym.
Wciągnęłam
głośno powietrze próbując się uspokoić. Wyszłam, a w zasadzie wybiegłam z nikim
się nie żegnając. Popędziłam prosto na lotnisko. Moim największym
marzeniem w tej chwili było, żeby ten dzień się skończył. Wszystko
bym oddałam, żeby być w domu.
***
Gdy
moje stopy dotknęły płyty lotniska w Lionie poczułam ulgę. Wciągnęłam głęboko
świeże, trochę podchodzące pod górskie, powietrze. Byłam tysiące kilometrów od
Morgana , tej psychicznej sytuacji. Wszystkiego.
Kierując
się na parking, gdzie ubiegłej nocy zostawiłam samochód, włączyłam telefon. W
zasadzie chciałam przeczytać jedno słowo, które zawsze Morgan wysyła. Tak, żeby
zakończyć tą sprawę, puścić w niepamięć, jak wiele innych pocałunków.
Jednak
tym razem nie było SMSa.
Zmarłam
z przerażenia.
51nieodebranych
połączeń od Ginny.
Ginny
? Zdumiałam się i jednocześnie przeraziłam jeszcze bardziej.
Ona
nigdy nie wysila się większą liczbą telefonów niż dwa , trzy. Czeka
cierpliwie, aż ktoś oddzwoni. Wie, że niczego nie przyśpieszy. Coś się musiało
stać i to bardzo poważnego. Nagle telefon zadzwonił.
„Ginny”
.
Nie
wahałam się odebrałam momentalnie. Wolałam, znać prawdę, a nie myśleć, bo
póki co moje myśli za różowe nie były.
- Tak ? – zapytałam drżącym głosem. Czułam,
że zaraz coś legnie w gruzach. Mój świat?
- Bella – jęknęła płaczliwie. Mówiła szybko w
wampirzym tempie. Była przerażona. – Nie ma ich… Porwał ich.. Nie wiem jak..
przechytrzył mnie..Przepraszam – nic nie zrozumiałam, ani słowa.
- Ginny! – krzyknęłam. Dalej coś mamrotała
niezrozumiale.– Spokojnie! Ginnuś spokojnie. Weź głęboki oddech. –
słyszałam jak wykonuje moje polecenia. – I spokojnie i wolno mów. Kogo nie ma ?
- C-Cullenów –jęknęła . – Marcus ma ich na
sto procent.
Cullenów
? Powtórzyłam sobie siedem razy Cullenowie, zanim dobiegł do mnie sens tych
słów.
- Co ? – krzyknęłam tak głośno, że ludzie się
na mnie popatrzyli jak na wariatkę. – Co on zrobił? Boże ….Gdzie Nessi ?-
przeraziłam się jeszcze bardziej. Jeśli on chociażby znalazł się w pobliżu
mojej córki,zabiję go nie zwracając na nic uwagi.
- Spokojnie. Nessi cały czas jest w mieście.
– Ginny się chwilowo uspokoiła. Zamknęłam oczy dziękując w duchu. - A cała
ósemka Cullenów zniknęła…
Zniknęła?
Jakoś za dużo razy to słyszę w tym dniu. Paulla też zniknęła i co ?
Znalazła się po dwóch minutach. Ale chwila, Ginny powiedziała Marcus ?
- Ale skąd wiesz, że to Marcus?- zapytałam
podejrzliwie.Wiedziałam, że ten wampir jest do wszystkiego zdolny, ale skąd
wpadł na pomysł porwania.I to akurat ich? Przecież, wszystko co on robi jest po
to , żeby mnie to zabolało. Nikt nie wie, że mam coś wspólnego z
Cullenami. Nikt. Ale Carlisle jest przyjacielem Aro…. Nie wierze,że to jest
porwanie, a już szczególnie, że to z mojej winny. Pewnie pojechali w
odwiedziny.
- Isabello to on. Widziałam jak jakaś grupa
wampirów przekazuje mu ich za około godzinę. – powiedziała stanowczo. Nie
miałam powodu,żeby jej nie wierzyć. Ginny to Ginny. Ona zawsze wie najlepiej.
- Przepraszam miałam na niego uważać, śledzić jego kroki…
- Nie Ginny, to nie twoja winna. – nie
pocieszałam jej,to była prawda. Ten bydlak zawsze jest o krok przed nią.
Czasami malutki a czasami ogromy jak teraz. Ale …… - Ten bydlak posunął
się za daleko. Czas zakończyć ten spór.
Prosty
plan. Zakończyć to raz na zawsze. Nie mówię tu o morderstwie, ale coś na
kształt tego byłoby idealne.
- Bela – przerwała mi – Nie, to zły pomysł.
Wiedziałam,
że się domyśli, że chcę go zabić... I wiem, że to zły pomysł , ale jedyny w tej
chwili.
- Okey. Gdzie Chris ? – zapytałam próbując
trzeźwo myśleć. Nie docierało do mnie, że jedyny mężczyzna, którego kochałam,
ojciec mojego dziecka, został porwany, tylko dlatego, żeby Marcus mógł zobaczyć
ból w moich oczach, albo zaszantażować.
- Za trzy sekundy, za tobą – odpowiedziała
szybko.
Odwróciłam
się i faktycznie szedł ku mnie Christopher. Wymachał mi przed oczami
biletami lotniczymi. Zrozumiałam. Wszystko zaplanował. Podróż do Volterry.
Popatrzyłam w jego złote oczy, w których zawsze znalazłam co potrzebowałam. Ta
chwila była jedną z paru, nie wielu, w których dziękowałam, że go mam. Oparcie,
które nie pyta o wiele. Zawsze stoi murem. Owszem jest nieznośny, ale to można
puścić w nie pamięć.
- Ginny pilnuj Nessi. Ja dobiję Cullenów –
wiedziałam, że to puste słowa. Wolałam, dać jej nadzieje, niż powiedzieć, że
zrobię co mogę, a później oni zginął. Nadzieja umiera ostatnia. - A
widziałaś co jeszcze może? –każdy minimalny szczegół się liczył.
- Tak – wymamrotała. Nie chciała mówić. Nie
wie, praktycznie nic. Jej cudowny talent jest bezużyteczny. A przecież jest tak
pożyteczny, szkoda, że nie w tej chwili. - Nie podjął jeszcze decyzji.
Waha się. Uważa na mnie.
Prychnęłam
. To było oczywiste. Uważa na Ginny. Marcus upiecze dwie pieczenie na jednym
ogniu. Zemści się na mnie. I Aro będzie mógł powiększyć kolekcje swoich
wampirów o Edwarda i Alice. Zamarłam.
Edward
..?
Alice…?
Proszę
nie. Jęknęłam w myślach i oczy mi się zaszkliły.
- W tych możliwościach, których widziałam…
oni.. e-eee…. giną– wyjąkała, z trudem łapiąc powietrze i powstrzymując
potok łez.
Chris mnie przytulił. Słyszał wszystko. Trzymał w obcięciach dodając
otuchy, która była mi strasznie potrzebna. Wszystko co kochałam miałam stracić.
Przez jeden mały błąd. Błąd ? To nie jest mój błąd. ….
Ukryłam twarz w ramieniu Chris’a. Rozłączyłam się. Nie miałam siły mówić,
Ginny, że wszystko będzie dobrze, skoro nie będzie. Akurat zdążę na egzekucję
Cullenów. Zaszlochałam głośno, Chris pogładził mnie po ramieniu i plecach,
szepcząc, że jestem silna i wiele gorszy rzeczy przetrwałam,to i to przetrwam .
Jednak ja nie byłam tego pewna.
Popatrzyłam na swojego męża wzrokiem, z którego oprócz bólu i
cierpienia powinien wyczytać „powiedź mi”. On coś na pewno widział.
Marcus, nie jest aż tak ostrożny z jego osobą. Pokręcił przecząco głową i
szepnął:
- Nie chcesz wiedzieć.
Zmrużyłam oczy i popatrzyłam błagalnie w jego tęczówki. Odpowiedź była
jednoznaczna, nasuwająca się od razu. Ale nie wiem czemu, wolałam ją usłyszeć.
Po to, żeby zalać się łzami? Stracić nadzieje ?
- Zginą- powiedział bezgłośnie, ale i tak
zrozumiałam. Jednak coś na kształt uśmiechu przez milisekundę przebiegło przez
jego twarz. –Jest jedna dziura i jakby podgonić czas, to może….
Nie
wiedziałam, czy daje mi złudną nadzieje, czy mówi prawdę. Wtuliłam się jeszcze
bardziej w niego. Chris objął mnie w pasie i ruszyliśmy w stronę odprawy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz