W
jeden deszczowy wieczór kwietnia, oglądałam z tatą filmiki z
najdziwniejszymi domami na świecie, w jednym z bocznych, zachodnich
pokojów dziennych, żółtym. Rozróżnialiśmy pokoje tylko po kolorach,
inaczej się nie dało, bo było ich bardzo, bardzo dużo, a nadawać imiona
pomieszczeniom, to kiepski pomysł. Nie było żadnego powtarzającego się
salonu czy sypialni o tym samym kolorze przewodnim, w jednym z czterech
skrzydeł zamku. Był na przykład żółty salon wschodni, zachodni, północny
i południowy.
Śmialiśmy
się z Edwardem bardzo głośno, ale nie na tyle, żeby Esme nie mogła się
skupić na gazecie, którą czytała w rogu pokoju. Carlisle, który nie
przywykł do siedzenia, po prostu w domu, znalazł pracę w jednym z
montrealskich szpitali. Początkowo, myślałam, że wybuchnie z tego
następna wojna, między Cullenami a Dowsonami i to już nie zimna wojna,
tylko prawdziwa, na śmierć i życie. Jednak, jakoś udało się mu zyskać
aprobatę od Morgana, w co wątpię, żeby Isabell nie maczała placów.
Jasper z Emmettem poszli na polowanie, a dziewczyny na zakupy, ja
wolałam zostać z tatą.
-
Edward, mógłbyś mi pomóc? – usłyszałam z korytarza głos, który w
przeciągu jednej minuty zaczął mnie bardzo denerwować i niemiłosiernie
irytować. Pomyśleć, że kiedyś ją lubiłam! Przewróciłam oczami i
zacisnęłam zęby.
Tata spojrzał na mnie ale nie zauważył, że właśnie mam ochotę zabić ową osobę z korytarza, z lekkim uśmiechem wstał z sofy odłożył laptopa na stolik i wyszedł na korytarz.
Oczywiście
wołała go Phoebe! Ta cicha, spokojna, nieśmiała, była tancerka
wampirzyca, z którą kiedyś można było normalnie porozmawiać. Nawet ją lubiłam! Ale teraz. Pf!
Nie
miałam pojęcia, kiedy to się stało, ale Phoebe zaczęła się kręcić wokół
taty, ba mogę nawet śmiało stwierdzić, że zakochała się w nim. A on,
nie miał nic przeciwko temu. Kiedy go zapytałam o nią, odparł, że ją
lubi. Lubi!? Zaczęli ze sobą rozmawiać i to przez długie godziny, a
nawet czasami on jej pomagał, a ona wcale nie miała skrupułów, żeby go
nie poprosić o pomoc, na przykład jak teraz. Parę razy nie mogłam go
znaleźć w zamku, to się okazało że jest na dole, w pałacu i pomaga
Phoebe w księgowości. Myślałam, że ją tam zabije, poćwiartuję i podpalę.
Nie
wiem kiedy mi umknęło,nagłe zainteresowanie ich sobą nawzajem.
Przynajmniej nie złapałam ich nacałowaniu czy randce. Może się za bardzo
skupiłam na Morganie i mamie? Chociaż,to już przegrana bitwa… Ale wojnę
wygram.
Jak na złość, Phoebe weszła
do salonu, podeszłam do mnie i podała kopertę.Spojrzałam na nią
zdziwiona i miałam już coś ironicznie jej odszczekać typu: „Może ci
pomóc?” Ale się powstrzymałam. Nie chciałam denerwować taty, bo na pewno
odkryłby moją nutkę sarkazmu w głosie.
Od
razu poczułam, że zmieniła perfumy, na bardziej wyrazistsze. A sukienka
z takim dekoltem i tak krótka na pewno nie nadawała się do dźwigania
pudełek z rzeczami Bridget.
Brigdet!
Miałam o niej nie myśleć! Po śmierci Andrew’a wpadła w jakiś obłęd.
Jakby była w hipnozie i jej celem było wy zabijanie wszystkich w około.
Nie
mogłam uwierzyć, że Andrew, był tym, który zdradził nas. Ale po tym,
jak Nicolas znalazł różne notatki na nasz temat, numery, hasła, kopie
dokumentów, listów, a nawet powiązania między osobami. Każdy musiał
uwierzyć, że był zdrajcom, każdy z wyjątkiem jego żony, Bridget. Ta
niemal rzuciła się na mamę. Nie panowała nad sobą. Była wampirzyca w
swojej zwierzęcej naturze. Cudem Morgan
ją osłonił, jakby nie on Bridget na pewno zabiłaby mamę. Krzyczała, że
to jej wina i Cullenów. Co było niedorzeczne. Później zamknęła się w
swoim pokoju i nie chciała z nikim rozmawiać. Po paru godzinach wyszła,
ze spakowaną jedną, dużą walizką i oznajmiwszy, że nigdy nie wrócić i
nie wybaczy, wybiegła z domu. Było mi jej szkoda, ale teraz kiedy
za każdym razem przypominam sobie jej wzrok i wyraz twarzy jak chciała
się rzucić na Isabell,to od razu współczucie mi przechodzi. Przecież to
nie była wina mamy, że Andrew zdecydował się przejść na stronę Volturi.
Jak to powiedział Nicolas: „Cicha woda brzegi rwie”. A właśnie Andrew taki był: cichą wodą.
Mama
bardzo to przeżywała,aż do tego stopnia, że pozwoliła się zabrać
Morganowi na wakacje. Normalnie by mu to się nie udało, nawet jakby ktoś z nimi pojechał. Właściwie to nie wiem gdzie są, ale póki co, nie ma ich już tydzień.
-
Przyszło dziś rano. Na osobności – oznajmiła Phoebe niemal szepcząc.
Wzięłam z niechęcią od niej białą kopertę. Ta się uśmiechnęła ciepło i
wyszła. Odwzajemniłam uśmiech ze sztucznością. Esme chcąc nie chcąc
słyszała to, co mówiła Phoebe i dyskretnie wyszła, zostawiając mnie
samą.
Koperta była klasyczna,biała, z dużym, niestarannym, lekko pochylonym napisem: „Nessi Dowson”
na przodzie. Odwróciłam kopertę, w celu zobaczenia nadawcy, jednak nic
nie znalazłam. Westchnęłam. Nie miałam pojęcia od kogo to i w jakiej
sprawie.Rzadko, kto wysyła mi listy, a w zasadzie w ogóle. Są maile. Ale
jeszcze przez Phoebe, nie miałam zielonego pojęcia, kto mógłby być
nadawcą.
Rozerwałam delikatnie kopertę i wyjęłam z niej kartkę papieru. Rozłożyłam i zaczęłam czytać:
Restauracja Le Chiggeri dziś o 19. Lepiej będzie jak zachowasz dyskrecję.
Nie myśli za dużo,to będzie tylko rozmowa.
Liścik,
bo nie list, był niepodpisany. Pan anonim. Cudownie! Spojrzałam jeszcze
raz na charakter pisma, ale nic mi to nie pomogło. Nie kojarzyłam go z
żadną znaną mi osobą. Choć pismo wydało mi się znajome.
Restauracja Le Chiggeri
znajdowała się w samym centrum Montrealu, jedna z najekskluzywniejszych
na świecie. Przeciętny obywatel nie dostanie tam stolika. Przyjmują tam
tylko rezerwacje od znanych, bogatych i szanowanych osób. A i na sam
termin trzeba chwilę poczekać.
Nawet
jeśli, ten liścik został wysłany od największego wroga, to nie zrobi mi
nic w tłumie ludzi, w samym centrum Montrealu. Więc chyba nic mi nie
grozi. Oczywiście oprócz umarcia z ciekawości do dziewiętnastej, kto
jest nadawcą.
Sama nie wiedziałam czemu, ale nie miałam z tym spotkaniem złych przeczuć.
***
Nie
mając za bardzo wyjścia,o piątej po południu, poszłam do swojego pokoju
i otworzyłam na oścież wszystkie szafy z ubraniami. A było ich trochę,
zajmowały całą ścianę wzdłuż mojej sypialni. Ginny wielokrotnie
nalegała, żeby z mojej ogromnej łazienki, w której zmieściło się nawet
jacuzzi, wydzielić pomieszczenie na garderobę.Jednak ja się nie
zgodziłam. Może nie jestem bardzo zgorzkniałą przeciwniczkę wielkiej,
różnorodnej szafy z ubraniami i dużych kolekcji obuwia, tak jak mama,ale
na pewno nie mam takiego bzika jak Ginny. Na sto procent Ginny
zamieniłaby moją garderobę w jej królestwo. Kupowałaby nowe, w jej stylu
ciuchu,przeglądała w je kółko i wyrzucała to, co jej się nie podoba.
Dlatego mojej ciuchu są bezpieczniejsze w szafach, w mojej sypialni.
Pamiętam, jak byłam mała,Ginny traktowała mnie trochę jak maskotkę,
lalkę, która przebierała w kółko i w kółko. Większość, jak nie wszystkie
rzeczy, z okresu, w którym rosłam,widziałam i miała na sobie tylko raz.
Dlatego lepiej, żeby Ginny, trzymała się z daleka od moich ubrać.
Wyciągnęłam
z tylnej kieszeni spodenek list od pana anonima. Otworzyłam, mając
nadzieje, że źle przeczytałam nazwę restauracji. Niestety pisało
wyraźnie, restauracja Le Chiggeri.
Jakby nie mogłaby być to zwykła restauracja, bez obowiązkowego,eleganckiego stroju.
Podeszłam
do jednej z szaf z sukienkami. Przeglądając każdą sukienkę pomyślałam, o
tych imprezach, na których byłam i je miałam na sobie. Bardzo dawno,
nie byłam na żadnej. Wolałam spędzać czas zaszyta w zamku, z
Cullenami.Możliwe, że mama miała rację, odcięłam się od Dowsonów i miała
mi to za złe,ale w życiu, by mi tego wprost nie powiedziała. Jednak
inni, ją w tym wyręczają.
Dopiero
teraz uświadomiłam sobie, że całe moje życie wywróciło się do góry
nogami. Mama już o tym mówiła, ale czułam wtedy, że to jej życie zagrało
w rosyjską ruletkę, nie moje. Jednak, to nie prawda. Wszystko się
zmieniło, gdy Cullenowie się pojawili. Wszystkich życie się zmieniło,
nawet Doris czy Jacka,na pozór nie mających nic wspólnego z Cullenami.
Muszą z nimi przebywać w jednym zamku, chcąc nie chcąc, trochę czasu
spędzają razem. I choć z dnia nadzień, Cullenowie stają się mniej obcy,
to nadal to nie członkowie rodziny. I nigdy nie będą nimi, nie oszukujmy
się.
Mama
miała rację. Przed Cullenami życie było spokojniejsze,melancholijne
wręcz nudne, przewidywalne do bólu. Tiaaa wszystko się zmieniło.Nie
przypominam sobie, żebym w ogóle była u Dzieci Gwiazd, odkąd wróciliśmy z
Francji, a minęło już sporo ponad pół roku. Nie pamiętam, kiedy ostatni
raz rozmawiałam z Rosalie Kathleen, a przecież byłyśmy najlepszymi
przyjaciółkami,potrafiliśmy przegadać całe wieki. Wszelka moja uwaga
jest skupiona na Cullenach i próbie zejścia się moich rodziców, co mi
kompletnie nie wychodzi.
Nie
wiem, jak bardzo można mieć, takiego pecha. Z mamą, byłam na dobrej
drodze, Chris wyjechał, a Morganem bym się mogła zając, coś bym
wymyśliła… ale kurcze…Phoebe.Jakby ona przestała się kręcić koło taty.
Ale nie! W ogóle nie wychodzi mi to swatanie rodziców. W ogóle!
W
końcu, znalazłam odpowiednią sukienkę. Nie była przesadnie elegancka,
ani za codzienna. Czerwona, delikatnie koronkowa, za kolano i z
niewielkim rękawkiem. Znalazłam do niej dużą, kwiatową broszkę i wzięłam
czerwone, pasując szpilki. Usiadłam przy toaletce i spięłam włosy w
kok. Nie zapomniałam o różu do policzków, żeby wyglądać bardziej ludzko.
Wy tuszowałam jeszcze rzęsy i umalowałam usta lekko czerwonym
błyszczykiem. Znalazłam delikatne kolczyki i podeszłam do ogromnego
lustra. Wyglądałam idealne, prawie jak na spotkanie z ukochany.
Ukochanym…
Wzdrygnęłam się.
W moich myślach zbyt często pojawia się Martin, zdecydowanie. Okay
jest bardzo przystojny i wygląda jak archanioł Gabriel, z tymi
krótkimi, postawionymi na żelu, blond włosami i dużymi zimno-niebieskimi
oczami. Jego uśmiech zwala z nóg. Jest ciepły,serdeczny i życzliwy. Ale
do diaska, to człowiek! Miło
spędziłam czas w jego towarzystwie we Francji, ale to już
koniec.Niepotrzebnie w ogóle się z nim kontaktowałam po powrocie do
Kandy, nie widziałby na własne oczy wampirów i przede wszystkim klanu Suilvanów.Jest bezpieczny, zadbałam o to. Koniec historii.
Chciałabym.
Westchnęłam
i podeszłam do szafy, żeby wyciągnąć jakiś wiosenny płaszcz i małą
kopertówkę. Spojrzałam jeszcze raz w lustro i upewniwszy się, że nikogo
nie było na korytarzu wyszłam z pokoju, w stronę podziemnego przejścia,
łączącego zamek z pałacem, u podnóża góry.
Gdy
znalazłam się w holu pałacu, skierowałam się do pokoju Larrego. Drzwi
były otwarte, a on wypełniał jakieś dokumenty. Stanęłam w drzwiach i zapytałam cicho, żeby nikt nie słyszał, oprócz niego.
- Larry, zawieziesz mnie gdzieś?
-Oczywiście – odparł pogodnie.
Larry podniósł wzrok z nad papierów.Zamknął laptopa i skierowali sie w moją stronę.
***
Larry otworzył przede mną drzwi od srebrnego kabrioletu i pomógł wysiąść. Restauracja Le Chiggeri
nie zmieniła się z zewnątrz, odkąd ostatni raz tu byłam. Ta sama
kremowa elewacja, te same kolumny, te same ogromne szklane okna i te
same ręcznie rzeźbione drzwi.
-Zadzwonię- powiedziałam do Larrego, wsiadającego do samochodu
-Będę w okolicy, panno Dowson- odparł i włączył silnik.
Upewniwszy się, że nikogo znajomego nie ma na ulicy, weszłam do środka.
-
Dobry wieczór, pani Dowson , stoli numer 5 –powiedział życzliwie
kelner, gdy tylko mnie zauważył i wziął mój płaszcz. Czyli na pewno nic
mi się nie stanie. Skoro owa
osoba nawet zaznaczyła moje nazwisko, to na milion procent chodzi tu
tylko o miłą, przyjacielską rozmowę. Nie ważne kto to jest. Może
Brigdet? Choć wolałabym nie.
Poszłam we wskazanym kierunku.
Była
to nieduża wnęka, mieszcząca dwie osoby, odseparowana od pozostałych
stolików. Jak na złość, owa osoba była odwrócona plecami, wiec nie
mogłam jej zobaczyć z daleka. Był to na pewno mężczyzna, nie mogłam
powiedzieć czy człowiek czy wampir, bo jego perfumy kamuflowały
jakikolwiek zapach. Włosy miał krótkie, czarne, kręcone. Garnitur był
porządny, elegancki i czarny. Kiedy przeszłam koło niego, a on odwrócił
głowę w moja stronę, nie wiedziałam co robić. Śmiać się, płakać,
krzyczeć czy nie wiadomo co. Zaczęłam mrugać oczami,przeszło mi przez
myśl, żeby się uszczypnąć, ale się powstrzymałam.
-
Usiądź– powiedział z uśmiechem i wziął łyk jakiegoś trunku, wskazał mi
ruchem głowy miejsce na wprost niego. Wiedząc, że byłam w restauracji
wypchanej po brzegi ludźmi, nie miałam wyjścia, usiadłam.Nie mogłam krzyknąć, spoliczkować go czy cokolwiek. Musiałam być grzeczną panną, a nawet panią Dowson.
-Jednak
Nessi urodę, to ty wzięłaś od rodziców, z nawiązką – zaśmiał się do
kieliszka ze szkarłatny płynem. Jeśli tak stwierdzał, że ładnie
wyglądam, to mógłby sobie darować. Prychnęłam i położyłam łokcie na
stole, zbliżyłam się do niego, żeby inni nie usłyszeli mojego warknięcia
i podniesionego głosu:
-Do jasnej cholery, powiesz mi co to ma być? – spojrzałam na niego ze złością w oczach. - Dobrze się bawisz, Christopher?
Ten się zaśmiał cicho i odłożył kieliszek podając mi kartę dań.Odłożyłam ją na bok i czekałam na odpowiedź.
-Nessi, kto tu mówi o zabawie… - mruknął.– Chciałem, po prostu ,zjeść miłą kolację z moją pasierbicą i przy okazji porozmawiać.
-Tiaaa. Bądź chociaż łaskawy powiedzieć mi czemu mnie TU ściągnąłeś? –warknęłam.
Jeśli
chciał porozmawiać, mógł zadzwonić, przyjechać do domu. Możliwe,że
wiedział, że Isabelli nie ma. Ale zamiast tego, ściągnął mnie tutaj i
wysłał ten liścik: „zachowaj dyskrecje”.
-No wiesz, ukrywam się przed Isabell… - zaczął ale ja weszłam mu w słowo.
-Ukrywasz się? Tutaj? W Montrealu?
To już była przesada. Jak można się ukrywać w tym samym mieście, co mieszka osoba,
która go szuka. Christopher, brawo. Ale najdziwniejsza jest to, że mama
na niego nie wpadła, a bywała w mieście dość często.
-Nessi,
pierwsza zasada, jeśli chcesz coś ukryć, ukryj to na wierzchu. A tak w
ogóle, to nie mieszkam w Montrealu, tylko niedaleko, a to już nie
Montreal.
-Wiesz,
że mama dzwoni do ciebie co najmniej kilka razy dziennie, a ty nie
odbierasz? – zapytałam zjadliwie. Pewnie wiedział. A sądząc po
telefonie, po jego prawej stronie, nie wyrzucił go do oceanu. O co
posądzała go Doris, jak nie odebrał od niej telefonu.
- Oj Nessi, zostaw sprawy dorosłych dorosłym.Przecież się cieszysz, że mnie nie ma. Możesz swój plan realizować.
Mogłam?
No i co z tego? Skoro najpewniejsza cześć, Edward, stał się najmniej
pewny przez Phoebe! Miałam już mu coś powiedzieć, ale widziałam kątem
oka jak kelner podchodzi do nas. Zamilkłam.
-Czym mogę służyć? – zapytał grzecznie i wyciągnął notes z długopisem.
Christopher spojrzał na mnie a później zwrócił się do kelnera:
-Dla mnie kaczkę pieczoną z jabłkami i Houghton z 1999 roku a dla córki sałatkę z kozim serem i karczochami w mgiełce sosu balsamicznego i Couteiro-Mor z 2004roku. Dziękuję.
Christopher wziął obydwie karty dań i oddał je kelnerowi.
- Dziękuję – odparł mężczyzna i ruszył ku kuchni.
Zdziwiłam
się, że Chris pamiętał co lubię. W tej samej chwili, przeszło mi przez
myśl, że może źle zrobiłam oceniając go jako tego najgorszego,
pierwszego do odstrzału, wręcz katalizatora problemów między mamą i
tatą. Może nie był wzorowym ojczymem, w zasadzie zawsze mi powtarzał, że
nim nie jest. W prawdzie. zwracał się do mnie per córko tylko
publicznie, przy ludziach.
- Dalej lubisz to wino, prawda? –Christopher zwrócił się do mnie.
- Tak – przytaknęłam.
Tata
nie miałby pojęcia co lubię, a moje ulubione wino to już w ogóle. Nawet
razem nie byliśmy napolowaniu. Chyba chwilowo poczułam tęsknotę za
starymi czasami, za Christopherem, mamą i Ginny. W małym domku na plaży,
niedaleko morza.
Christopher
się zamyślił,zapewne czekał, aż go zaatakuję, ale chwilowi przeszła mi
na to ochota. Za to ciekawa byłam po co mnie tu ściągnął.
- Zapytałbym cię co u Isabell, ale wiem co się dzieje… - westchnął. - To znaczy twój plan na zejście Isabell i Edwarda nie działa
-
A zadziała? – zapytałam wprost,wiedząc, że zna odpowiedź na to pytanie.
Inaczej by nie wyciągał tego tematu. Chris zawsze był taki, na temat
przyszłości. W ogóle nic nie mówił żeby wszystko się nie popsuło.
Czasami coś mu się wypsnie ale i tak nic to nie mówi.
-
Nie oczekuj odpowiedzi na to pytanie –mruknął i opróżnił do końca
kieliszek. Momentalnie pojawił się kelner z zamówionymi winami i nalał
na. Chris podziękował skinień ciem głowy. Kiedy kelner zniknął, Chris
zmrużył oczy i zaczął spokojnie - Okej,
czas na poważną rozmowę. Po pierwsze ,radzę ci szczerze, żebyś
przestała zgrywać obrażoną do szpiku kości córkę… To się skończy źle. –
mrugnął do mnie porozumiewawczo, za pewnie widział coś, co spowoduje
kataklizm. – Ale głównie, to chodzi mi o to czy naprawdę uważasz, że to z
kim Isabell postanowi spędzić swoje życie, to twój wybór? Naprawdę
uważasz, że to ty powinnaś decydować.
Nie zdążyłam odpowiedzieć bo kelner przyniósł nam zamówienia.
- Smacznego! – powiedział i odszedł.
Chris spojrzał na mnie i nie oczekując odpowiedzi kontynuował:
- Nessi czy ty kiedyś nie pomyślałaś, że może Isabell nie jest sądzone być z Edwardem. Może to nie wypali…
-
Ale oni się kochają – jęknęłam płaczliwie jak małe dziecko mówiące że
chce akurat tą zabawkę w sklepie, a rodzice pokazują mu inną.
- A ty co nagle jesteś sercem Isabell?Nessi proszę cię odpuść sobie. To jest decyzja Belladony.
- Czemu wyjechałeś? – postanowiłam zmienić temat. Tamten był za delikatny, wręcz niepewny. Nie chciałam się z nim kłócić.
Chris połknął kawałek kaczki i przyjrzał mi się uważnie. Zamlaskał i ostrożnie dobierając słowa powiedział:
-Bo nie było sensu, żebym tam tkwił, jak kolejny posąg montrealski.
- Sensu? – powtórzyłam głucho.
Tak czułam, że coś widział.Chris wziął kolejny łyk wina i przywołał kelnera, żeby mu dolał. Ja podziękowałam.
- Dobra
przyznaję się, po części skłamałem ale Nessi, uwierz mi, to ja tu
jestem największym egoista na świecie i nie dam się z tronu ze pchać.
Musze się rozerwać przed jedną rzeczą.
- Ceremonią?
-
Nie to miałem na myśli – mruknął.Zmarszczył brwi. Nie ceremonią? To co
się szykuje tak ciekawego, że Chris musi przed tym zabalować?
- Ale co z nią?
- Nic. Do 14.05.2166 jest jeszcze bardzo dużo czasu.
Więc Chris zna już datę.Powinnam ją w tej chwili zapisać i zobaczyć czy pokryje się z przyszłością.
- Christopher, ty wiesz czy Isabell z Edwardem będą razem? – zapytałam wprost, miałam dosyć tego obwijania w bawełnę.
- Wiem – szepnął. Patrzyłam na niego wyczekująco, ale tyle po odpowiedzi.
- Tak czy nie?- brnęłam dalej. Chris pokręcił głową.
- Dodaj sobie dwa do dwóch. Proszę cię o odpuszczenie… twoich gierek… bo one…hmmm…nie zadziałają.
-
Czy ja jestem, aż tak okropna, że chce,żeby mama i tata byli razem? –
powiedziałam bardziej do siebie niż do niego.Upiłam łyk wina.
- Nie Nessi. Chcesz to co każde normalne dziecko chce. Ale…to nie wypali. Im szybciej to zrozumiesz ty lepiej. Nessi nie chciałabyś mieć szczęśliwych rodziców?
Czułam się jak małe dziecko, które nie rozumiało wielu rzeczy, a na sile uświadamiało rodzicom, ze wie lepiej.
- Oczywiście
- Wiec skoro nie będę szczęśliwi razem,to po co na siłę ich swatasz? Robisz to tylko przez swój własny egoizm, nic więcej.
Egoizm? Kolejna rzecz,która odziedziczyłam po tacie. Tata kocha mamę, a mam kiedyś go kochała, to znowu pokocha.
-
No ale te lata…- miałam na myśli te lata gdy mama płakała, myślała i
unikała Cullenów. Kiedy nie używano przy niej imienia Edward, bo ją to
bolało.
- Nessi każdy sądził, że Isabell kocha Edwarda, każdy… ale prawda jest inna.
Westchnął. Spojrzał na swój zegarek na ręce.
- Śpieszysz się gdzieś? – zapytałam zaciekawiona.
Chris zamlaskał i spojrzał na telefon. Oczywiście odpowiedzi nie uzyskałam.
- Dobra pierwsza rzecz którą musisz zapamiętać powiesz Isabell że to były porachunki z przeszłości z Baptistami
- Co?
-
Oj uwierz mi, będziesz wiedzieć, kiedy to masz powiedzieć. Następna
sprawa… myślę, że powinnaś Martina trzymać z daleka od Isabell, przez
parę miesięcy, jak się pojawi w Montrealu. Weź go na przykład do Anglii
lub coś. Isabell będzie zła… no i powinnaś się wstawić za Morganem u
niej. Facet chyba przejdzie siebie, żeby ciebie udobruchać…
Chwila…Martin. Anglia. Montreal. Chris mówił, tak szybko, że nie zdążyłam nawet pomyśleć.
- Nic nie rozumie.
- Przecież to normalne, jak mówimy o przyszłości- stwierdził. - Musze
się zbierać – powiedział i wyciągnął plik banknotów, żeby zapłacić na
kolację. –Myśli co chcesz, ale ostatnią rzeczą jaką bym chciał widzieć,
to Isabell nieszczęśliwa, a skoro ze mną nie będzie, to po co wychodzi
na wojnę z losem,który i tak wygra… kiedyś. W nieskończoność nie da się
uciekać przed czymś.
Christopher wyszedł,zostawiając mnie zdezorientowaną, jeszcze bardziej, niż była przed tą kolacją.
___________________________
4,5 lat później
Narracja trzecioosobowa
Dzień
czternasty maja, dwa tysiące sto sześćdziesiątego szóstego roku, był
chyba jedynym w roku dniem zgodnym z przewidywaniami meteorologów, jak i
wampirzych jasnowidzów. Była piękna,słoneczna pogoda, na niebie nie
było ani jednej chmurki. Nie dało się odczuć upału, gdyż przyjemny,
zimny wiaterek wiał od strony morza.
Wyspa
Dowsonów dostała idealną okazję do przedstawienia się socjecie
wampirzej, znacznie mniej skrupulatnie wyselekcjonowanej, niż do tej
pory. Wielka, na środku morza Karaibskiego, pełna wzniesień jak i
cudownych złocistych plaż, otoczona szkarłatnymi wodami, z piękną architekturą oraz bujną zielenią.Tak jak ją opisywali architekci Dowsonów piętnaście lat temu.
Sercem wyspy ,na najwyższym wzniesieniu był zamek La Cuesta Encantada.
Znacznie większy niż Nowy Łabędź, w Montrealu oraz inaczej zbudowany.
Zrezygnowano z miłego dla oka, delikatnego, ciepłego, z nutą bajkowości
zamku, nie pasujący do wizerunku mrocznych Dowsonów. Zamiast tego La Cuesta Encantada był surowy, grecki z domieszką nowoczesności, ale równie zapierający dech w piersiach.
Na
dzisiejszą Ceremonię Wiecznej Wymiany Krwi między Isabellą Marie Nadią
Swan Shaft Dowson a Christopherem Luciusem Shaft Dowson wysłano pięćset
podwójnych i trzysta pojedynczych zaproszeń. Na liście, którą trzymali
ochroniarze, na lotnisku niedaleko zamku, pilnując, żeby nikt nie
dostała się tutaj bez zaproszenia, było tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt
pięć osób. Na jednej wyspie, o tej samej porze znajdowała się cała
licząca się dla Dowsonów społeczność wampirza. Jednak, nie wszyscy
dostali zaproszenia, jedni jak Volturi, nie byli mile widziani, innych
nie zaproszono tylko ze względu na potencjalne zachowanie, czy chęć
zrobienia awantury. Polityka Dowsonów zawsze była tajemnicą dla reszty
świata. Ciekawe było tylko to, że z tysiąca trzystu osób, tylko pięć
odrzuciło zaproszenie. Nie będą mieć łatwego życia, w przyszłości.
Dowsonom się nie odmawia. Nigdy.
Ceremonia
byłą jedną z tych rzecz zarezerwowanych tylko dla zwolenników Dowsonów.
Była prosta w założeniu, opierała się tylko na jednej rzeczy, ale
istniała tylko jedna osoba, która mogła ją urzeczywistnić: Aurora
Dowson. Jako wampirzyca posiadająca dar manipulacji umysłami, mogła
zrobić wszystko, co jej się chciało, dlatego żeby móc przy niej
przebywać, żyć bez cienia stresu, trzeba było jej zaufać. A zaufanie
jest tak trudno zdobyć, a tak prosto stracić i to czasami permanentnie.
Ceremonia odbywa się z udziałem pastora, dwójki osób oraz Aurory.
Kluczową i jedyną jej rolą, jest zaszczepienie w umyśle słów przysięgi,z
której można zostać zwolnionym tylko przez współmałżonka. Inaczej całe
życie,nawet po śmierci jednej ze stron, ona obowiązuje. Co się dzieje po
śmierci obu stron, nikt nie wie.
Owy rytuał jest tak samo krytykowany jak i aprobowany przez cała
społeczność. Jedni uważają ją za brak zaufania, niemal siłą zmuszenie do
bycia z drugą osobą i nic nie mającą do czynienia z uczuciami, ale dla
innych jest ona bezpieczeństwem, spokojem i pewnością. Czy jak w wypadku
Isabelli i Christophera ucięciem plotek i widowiskiem, żeby wszyscy zapomnieli o innych sprawach.
Zaproszeni
goście zaczęli się zjawiać dzień przed ceremonią. Pokoje we wschodnimi i
zachodnim skrzydle zamku były przygotowane dla nich. Żeby się
przebrać,zostawić rzeczy, czy porozmawiać z dala od zgiełku przygotowań.
Ceremonia
miała się zacząć o szesnastej, ale już od dwunastej wszyscy zaczęli się
gromadzić wokół Basenu Neptuna, gdzie wszystko miało się odbyć. Miejsce
to było specjalnie zbudowane żeby wszyscy się tam zmieścili i mieli
wystarczająco dużo miejsca, i dobry punkt widzenia. Było to bardzo duże
koło, wyłożone szarą delikatnie błyszczącą się kostką, z basenem
pośrodku. Na dnie były mozaiki przedstawiające herb Dowsonów i pasujące
do niego greckiego wzory. Na wprost głównych schodów, po drugiej strony
basenu, znajdowała się największa altanka,niemal jak jedna ze świątyń
greckich, z tympanonem, freskami i kolumnami. I to właśnie tam miała
zmierzać panna młoda. Za altanki rozciągał się piękny widok na złocistą
plaże i szkarłatne morze.
Wszystko
wokół basenu Neptuna posiadało tylko dwa kolory: biały i fioletowy. W
basenie pływały białe lilie, lekko przyprószone fioletowym sprayem, oraz
płatki różnych kwiatów fioletowo-białych. Do altanki prowadził pół
okrągły dywan, wyłożony świeżymi, białymi i fioletowymi różami. Krzaki,
drzewa i kwiaty wokół basenu również były przemalowane na
biało-fioletowo. Nad głowami rozciągały się serpentyny, a liczne balony,
nawet wznosiły się w powietrze. Przyjemny zapach kwiatów dodawał tylko uroku.
Całość
wyglądała idealnie, jak w bajce i tu tkwił szkopuł. Wszystko było tak
idealne…i nieprawdziwe. Sztuczne jak lalka Barbie mieszająca małym
dziewczynkom w głowach jaka dorosła kobieta jest. Nienaturalnie piękna, z
długimi czarnym rzęsami, różowymi ustami, oczami tak bardzo
niebieskimi, długimi lśniącym blond włosami, idealną figurą, dużymi
piersiami oraz długimi jak do nieba, nogami. A w rzeczywistości, lalka
Barbie nie istnieje. Miałaby za mało tłuszczu, żeby miesiączkować. I oto tu chodziło.Plastik, wszystko tu było sztuczne. Uśmiechy na twarzach każdego z Dowsonów,tony głosów oraz radość.
Wszyscy
zgromadzeni Dowsonowie, wokół basenu Neptuna czyli Dorian, Melanie,
Jack,Doris, Morgan i Luis odwrócili się jak na zawołanie, w stronę
zachodnich schodów i momentalnie zaniemówili. Doris, która była
obserwowana przez większość znajdujących się tutaj mężczyzn, natychmiast
przyjęła złowróżbną minę. I to nie dlatego, że była terroryzowana przez
większość kobiecych spojrzeń, bo była tą która śmiało mogła przyćmić
pannę młodą, choć nikt jej jeszcze nie widział. Włosy miała związany w
elegancki, stylowy kok, a pojedynce pasemka wypuszczone nadawały jej
bardziej naturalnego wyglądu. Oczy wydały się jeszcze ciemniejsze niż
zazwyczaj, niemal jak kota, a jej usta były tak pociągające, że każdy
mężczyzna tylko marzył o skosztowaniu tej czerwieni niemalże jak krwi.
Miała na sobie bardzo, bardzo obcisłą biało-fioletową sukienkę,która
idealnie eksponowała jej długie, zgrabne nogi i kształtne piersi. Jej
niebotycznie wysokie, fioletowe sandały, zaczęły nagle stukać, a reszta
Dowsonów widząc, że Doris zajmie się tym problemem, wróciła do
kontynuowania rozmowy z gośćmi i udawaniem, że wszystko jest w
najlepszym porządku.
Doris
krokiem modelki podeszłą do zmierzającej w dół, po schodach Nessi. Miny
obydwóch były jak odbicia lustrzane. Obydwie złe, wściekłe, smutne i
nie chcące zmienić swojego wyrazu twarzy. Jednak każda miała inny powód,
do tego zachowana.
- Renesmee, co to jest? – syknęła wściekle Doris, gdy niemal na siebie wpadły.
Nessi
nie musiała na nią nawet patrzeć, żeby wiedzieć, że ją rozzłościła. Po
pierwszym słowie, już to rozpoznała. Doris zwraca się pełnym imieniem do
kogoś gdy jest zezłoszczona. Jednak podniosła swój wzrok na twarz
Doris, która była zdecydowanie wyższa od niej. Co było spowodowane
zwykłymi balerinkami zamiast szpilek, które Nessi miała na sobie. Nessi
zaczęła się zastanawiać czy za chwilę nie rozboli ją szyja, od tego
patrzenia w górę. Z kwaśną miną, wiedząc dokładnie o co chodzi Doris,
odwarknęła:
- Odpowiedni strój na dzisiejszą imprezę.
Doris
jeszcze raz prześwietliła ją z góry do dołu, z ustami zaciśniętymi w
jedną linię. Nessi miała na sobie zwykłe, rozpuszczone włosy, nie
umalowaną twarz,bez grama uśmiechu, czarną, krótką, koronkową sukienkę,
na jedno ramię i zwykłe czarne balerinki.
-
Idź natychmiast się przebierz, zanim twoja matka cię zobaczy –
rozkazała Doris widząc,że przyciągają uwagę towarzystwa, początkowo
tylko wokół nich.
- Ani myślę –fuknęła Nessi i spojrzała
jej w oczy z zdeterminowaniem. Katem oka zauważyła Cullenów. Stali w
grupie po lewej stronie i rozmawiali z klanem Denali. Miał w planach do
nich dołączyć.
-
Słuchaj, czy ci się to podoba czy nie, twoja matka powiedziała, żadnej
czerni, więc lepiej idź się do cholery przebierz, umaluj i takie tam,
albo sama się tym zajmę, a nie chciałabyś tego – zagroziła z jadowitym
uśmiechem.Rozglądnęła się na wszystkie strony i uśmiechała serdecznie
się do gości zaniepokojonych tą sytuacją.
- A co? - jęknęła złośliwie Nessi - Psuje ci koncepcję kolorystyczną?
Doris prychnęła.
-
Nawet jeśli, to tu nie o mnie chodzi. Idź się przebrać bo jak nie to ci
obiecuje sama ci pomogę – głos Doris przybrał na mocy, więc więcej osób
się zainteresowało tą sytuacją.
- Nie jesteś moja matką, więc nie muszę cię słuchać – mruknęła Nessi i zaczęła iść w stronę Cullenów. Melanie odwróciła głowę i spojrzała na Doris z wyrzutem. Nie chciała, żeby ceremonia zmieniła się w pole bitwy. A właśnie się na to zanosiło.
Doris podbiegła do Nessi i zatrzymała ją ciągnąc za rękę.
-
Mówiąc o matce, czy ja nie powiedziałam, że Isabell cię udusi, jeśli
zobaczy cię w czerni? Może mam po nią iść, albo cię tam zaciągnąć?
Nessi
spojrzała na nią spod byka. Wiedziała, że czarna sukienka rozzłości
Isabell ale dla niej to była jedyna opcja zademonstrowania tego, że się
nie zgadza z tą ceremonią. Jeśli ulegnie i włoży fioletową sukienkę, to
będzie znaczyło, że zgadza się na tą farsę.
-
Rob co chcesz ale nie przebiorę się. Mam idealny strój do dzisiejszej
imprezy- odwarknęła i pomachała do Lilian i pozostałych Cullenów, którzy
właśnie zorientowali się co się dzieje. Jednak nic nie zrobili.
- Boże, ale ty jesteś egoistyczna! I stałaś się strasznie nieznośna.
Doris
rozgoryczona złapała ją za ramię i siłą pociągnęła w stronę zamku.
Kiedy Nessi próbowała się wyswobodzić, Doris syknęła jadowicie wprost do
jej ucha:
- Nie rób przedstawienia, ostrzegam cię!
Pozostali
Dowsonowie uśmiechnęli się jakby nic się nie stało i zapewniwszy gości,
z którymi właśnie rozmawiali, że wszystko jest w porządku, wrócili do
kontynuowania rozpoczętego tematu rozmowy.
Morgan
kręcił się wszędzie i ze sztucznym uśmiechem, witał nowo przybyłych
gości. Słuchał pochwał pod jego adresem, jak i wyspy. Jednak, gdy
rozmowa z daną osobą trwała więcej, niż minutę, wyłączał się. Nie mógł
się skupić na niczym innym tylko na ogromnym zegarze, na jednej z wież
zamku, który coraz głośniej wybijał poszczególne godziny, ogłaszając
coraz bardziej zbliżający się koniec jego marzeń. Łudził
się, że Isabell po prostu zmieni zdanie, znajdzie go i powie :„Nie mogę
tego zrobić”. Nie prosił o dużo. Nie prosił o deklaracje bycia z nim.Na
to możliwe, że było jeszcze za wcześnie. Prosił, nie, błagał o
stwierdzenie:„Nie mogę wziąć tej ceremonii”. Nie obchodziło by go to, że
na oczach prawie1300 gości, panna młoda ucieknie, że będzie to temat
numer jeden przez wiele lat. Miał to gdzieś, chciał tylko, żeby ona nie
zeszła po głównych schodach,obsypanych biało-fioletowymi kwiatami. Czy
to dużo?
-
Niech zgadnę: Melanie kazała tobie mnie pilnować – rzucił Morgan do
Doriana, który krążył w pobliżu i nie zostawiał go samego nawet na
sekundę. Nietrudno było go odszyfrować.
- Przyznaj Morgan, ktoś musi cię pilnować.
Nie
zdziwiło go to w cale. Melanie na pewno nie chciałby, żeby coś zrobił.
Nie chciała, żeby ta ceremonia znalazła się na językach całego świata.
Jakby już nie była. Morgan prychnął. I tak cały świat,bardzo dobrze
wiedział, do kogo należy serce Morgana. Więc i tak owa cudowna impreza
będzie na językach wszystkich. Czasami wydawało mu się, że niektórzy
patrzą się na niego jak na idiotę, szepcząc, że radzi sobie z całym
światem, z Volturi, z wojnami, a z jedną kobietą sobie nie
poradzi. Jakby był nieudacznikiem. Ale on po prostu zawsze dawał
Isabelli wybór, nie chciał stawiać jej ultimatum, a słowa Ginny, że
wszystko się ułoży, tylko go utwardzały w przekonaniu, że jest im pisane
być razem. Tylko kiedy? Biorąc pod uwagę, że za chwile Isabell sprzeda
swoją duszę osobie, którą traktuje i zawsze będzie traktować, jak
własnego brata.
-
Nie masz co się stresować, Dorian – Morgan poklepał brata po ramieniu.-
Nic nie zrobię. Będę grzecznym bratem dla Isabelli, w cale w niej
niezakochanej… w cale.. Nie zrobię nic. Kompletnie nic. Będę tam stał i
się na nią patrzył, tyle…
Dorian
przyglądnął mu się uważnie i nie wyczuł,że kłamie. Mówił prawdę, on na
prawdę nic nie zrobi. Dorian nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego zawsze
zostawia Isabelli wybór, zawsze i zawsze się z nią zgadza. On by tak nie
mógł.
O
równej szesnastej, orkiestra smyczkowa ustawiona na tarasie, powyżej
basenu, zaczęła grać pierwsze takty marszu Wagnera. Wszyscy skończyli
rozmowy i zaczęli zajmować swoje miejsca. Rodzina,jak i najbliżsi
przyjaciele mieli wydzielone miejsce, po lewej stronie na ławkach. Prawa strona była zarezerwowana dla dalszych znajomy. Dowsonowie
usiedli w pierwszych ławkach, za nimi Nótt Phantomsi, Dzieci Gwiazd i
ich wampirzy przyjaciele w tym Cullenowie, którzy siedzieli po środku, a
obok nich Nessi,która nie chciała usiąść z przodu. Melanie nie robiła
afery z tego.
Christopher wszedł na najwyższy stopień altanki weselnej, poprawił biały garnitur, z fioletowym metalicznym krawatem
i małym bukietem kwiatów w tym samym kolorze, za kieszonką, na
piersiach. Uśmiechnął się do stojącego po środku pastora. Tego samego,
który zawsze odprawia ceremonię. Następnie odwrócił się do Aurory, która
uśmiechnęła się do niego delikatnie. Miał plan, jak zawsze, a za jego
zwykłym uśmiechem, krył się cwany.
Po
głównych schodach, zaczęły schodzić druhny:Delia, Ginny i Martha ubrane
identycznie w długie, zwiewne, fioletowe sukienki,bez ramion, z fałdą
materiału puszczoną do ziemi po lewej stronie, z bukietem biało-fioletowych
kwiatów w dłoniach. Za nimi szła mała Millienne razem z Miguelem sypiąc
kwiatki w powietrze tak, że wiatr rozniósł je na wszystkie strony.
Kiedy
druhny znalazł się na swoich miejscach, a dzieci usiadły obok swojego
ojca, Alexandra, przyszedł czas na pannę młodą.Każdy skupił swój wzrok
na schodach, na których powinna zejść prowadzona przez ojca, Michaela.
Morgan westchnął jeszcze raz i ze sztucznych uśmiechem zwrócił swój
wzrok, tam gdzie pozostali.
Kiedy
odpowiedni takt został zagrany, wszyscy Dowsonowie jak i osoby, biorące
udział w przygotowaniach, uśmiechnęli się wiedząc, że zaraz po raz
pierwszy zobaczą suknię, o której długo będzie się mówić. Jednak, miarę
upływu czasu, czasu którego nie powinno być, momentalnie na twarzach
wszystkich Dowosnów znalazł się
niezręczny uśmiech. A Morgan zaczął mieć nadzieje. Nadzieje, że może
faktycznie nikt nie pojawi się na tych schodach. Orkiestra kończyła grać
piosenkę, a Doris zakłopotana kazała zgrać ją jeszcze raz. Wśród gości
zaczęły krążyć szepty. A na twarzach wszystkich gospodarzy, zaczął
kwitnąc coraz to bardziej zdenerwowany uśmiech.
Nagle
wszyscy odwrócili się w kierunku schodów, bo słyszeli, że ktoś idzie,
niemal biegnie. Ginny i Doris odetchnęły z ulgą, a Morgan odwrócił wzrok
w stronę morza. Nie mógł na to patrzeć. Jednak na odetchnienie z ulgą
było za wcześnie.Po schodach w białym garniturze i bukietem panny młodej
w reku, biegł Michael. Miał
przerażoną zdezorientowaną minę. Wszyscy Dowsonowie wstali i podbiegli
do niego. A Morgan szedł bardzo powoli, hamując swój uśmiech.
Nie pojawiła się – zaśmiał się w duchu Morgan. -Pewnie czeka w pokoju i wysłała Micheala po mnie.
-
Tato co jest? Gdzie jest Isabell? – zapytała zdenerwowana Delia, w tej
chwili pożałowała, że zostawiła ją samą w pokoju. Powinna była przy niej
być i upewnić się że nie zrobić czegoś głupiego, na przykład tego.
- Nie ma jej – odpowiedział z niepokojem w głosie. Starał się mówić cicho, żeby nie wywołać paniki.
Morgan
tylko cudem pohamował uśmiech, podobnie jak Christopher. Z tą różnicą,
że tylko jedna z tych osób faktycznie nic nie zrobiła.
- Jak to nie ma? – prawie krzyknęli wszyscy chórem.
Wszystkie
głowy zostały zwrócone w ich stronę.Melanie zaczęła się zastanawiać, co
zrobi z tym wszystkim. Gośćmi, co im powie i jak uniknąć katastrofy na
wiele lat.
- Normalnie. Szukałem wszędzie. Zniknęła – odparł Michael, przytulając zmartwioną Melanie.
Nagle
Morganowi zaczęło coś świtać w głowie. Niema jej nigdzie? Sama? Nie
uciekłaby sama? Niby jak? Nie dałaby rady w tej sukni i zostać
niezauważona przez nikogo.
- Sama? Nie ma mowy? - wykrzyknął Morgan.
-
Morgan… brakuje tutaj tylko jednej osoby … - zaczął cicho Dorian, żeby
nie spowodować jeszcze większego wybuchu. Na pewno nie takiego końca,
się spodziewali przeciwnicy tej ceremonii.
Wszystkie
oczy zwróciły się w stronę, gdzie patrzył Dorian, na Cullenów. Była tam
Nessi, doprowadzona przez Doris do porządku, w fioletowej sukience, Carlisle, Esme, Lillian, Alice, Jasper, Emmett i Rosalie. Brakowało tylko jednej osoby.
Morgan spojrzał jeszcze raz na Melanie, która nie mogła w to uwierzyć. Nikt nie mógł. Isabell nie mogła uciec z Edwardem!
-
Nie mogłaby! Nie z nim! –krzyknął Morgan i zaczął biec w stronę
zamku.Nie tego się spodziewał. To było jak koszmar, niemal jakby się
topił w głębokiej studni i nikt nie biegł mu na ratunek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz