środa, 17 października 2012

XXXVII. Posąg montrealski

[muzyka]
W jeden deszczowy wieczór kwietnia, oglądałam z tatą filmiki z najdziwniejszymi domami na świecie, w jednym z bocznych, zachodnich pokojów dziennych, żółtym. Rozróżnialiśmy pokoje tylko po kolorach, inaczej się nie dało, bo było ich bardzo, bardzo dużo, a nadawać imiona pomieszczeniom, to kiepski pomysł. Nie było żadnego powtarzającego się salonu czy sypialni o tym samym kolorze przewodnim, w jednym z czterech skrzydeł zamku. Był na przykład żółty salon wschodni, zachodni, północny i południowy.
Śmialiśmy się z Edwardem bardzo głośno, ale nie na tyle, żeby Esme nie mogła się skupić na gazecie, którą czytała w rogu pokoju. Carlisle, który nie przywykł do siedzenia, po prostu w domu, znalazł pracę w jednym z montrealskich szpitali. Początkowo, myślałam, że wybuchnie z tego następna wojna, między Cullenami a Dowsonami i to już nie zimna wojna, tylko prawdziwa, na śmierć i życie. Jednak, jakoś udało się mu zyskać aprobatę od Morgana, w co wątpię, żeby Isabell nie maczała placów. Jasper z Emmettem poszli na polowanie, a dziewczyny na zakupy, ja wolałam zostać z tatą.
- Edward, mógłbyś mi pomóc? – usłyszałam z korytarza głos, który w przeciągu jednej minuty zaczął mnie bardzo denerwować i niemiłosiernie irytować. Pomyśleć, że kiedyś ją lubiłam! Przewróciłam oczami i zacisnęłam zęby.
Tata spojrzał na mnie ale nie zauważył, że właśnie mam ochotę zabić ową osobę z korytarza,  z lekkim uśmiechem wstał z sofy odłożył laptopa na stolik i wyszedł na korytarz.
Oczywiście wołała go Phoebe! Ta cicha, spokojna, nieśmiała, była tancerka wampirzyca, z którą kiedyś można było normalnie porozmawiać. Nawet ją lubiłam! Ale teraz. Pf!
Nie miałam pojęcia, kiedy to się stało, ale Phoebe zaczęła się kręcić wokół taty, ba mogę nawet śmiało stwierdzić, że zakochała się w nim. A on, nie miał nic przeciwko temu. Kiedy go zapytałam o nią, odparł, że ją lubi. Lubi!? Zaczęli ze sobą rozmawiać i to przez długie godziny, a nawet czasami on jej pomagał, a ona wcale nie miała skrupułów, żeby go nie poprosić o pomoc, na przykład jak teraz. Parę razy nie mogłam go znaleźć w zamku, to się okazało że jest na dole, w pałacu i pomaga Phoebe w księgowości. Myślałam, że ją tam zabije, poćwiartuję i podpalę.
Nie wiem kiedy mi umknęło,nagłe zainteresowanie ich sobą nawzajem. Przynajmniej nie złapałam ich nacałowaniu czy randce. Może się za bardzo skupiłam na Morganie i mamie? Chociaż,to już przegrana bitwa… Ale wojnę wygram.
Jak na złość,  Phoebe  weszła do salonu, podeszłam do mnie i podała kopertę.Spojrzałam na nią zdziwiona i miałam już coś ironicznie jej odszczekać typu: „Może ci pomóc?” Ale się powstrzymałam. Nie chciałam denerwować taty, bo na pewno odkryłby moją nutkę sarkazmu w głosie.
Od razu poczułam, że zmieniła perfumy, na bardziej wyrazistsze. A sukienka z takim dekoltem i tak krótka na pewno nie nadawała się do dźwigania pudełek z rzeczami Bridget.
Brigdet! Miałam o niej nie myśleć! Po śmierci Andrew’a wpadła w jakiś obłęd. Jakby była w hipnozie i jej celem było wy zabijanie wszystkich w około.
Nie mogłam uwierzyć, że Andrew, był tym, który zdradził nas. Ale po tym, jak Nicolas znalazł różne notatki na nasz temat, numery, hasła, kopie dokumentów, listów, a nawet powiązania między osobami. Każdy musiał uwierzyć, że był zdrajcom, każdy z wyjątkiem jego żony, Bridget. Ta niemal rzuciła się na mamę. Nie panowała nad sobą. Była wampirzyca w swojej zwierzęcej naturze. Cudem  Morgan ją osłonił, jakby nie on Bridget na pewno zabiłaby mamę. Krzyczała, że to jej wina i Cullenów. Co było niedorzeczne. Później zamknęła się w swoim pokoju i nie chciała z nikim rozmawiać. Po paru godzinach wyszła, ze spakowaną jedną, dużą walizką i oznajmiwszy, że nigdy nie wrócić i nie wybaczy, wybiegła z domu. Było mi jej szkoda, ale teraz  kiedy za każdym razem przypominam sobie jej wzrok i wyraz twarzy jak chciała się rzucić na Isabell,to od razu współczucie mi przechodzi. Przecież to nie była wina mamy, że Andrew zdecydował się przejść na stronę Volturi.
Jak to powiedział Nicolas: „Cicha woda brzegi rwie”. A właśnie Andrew taki był: cichą wodą.
Mama bardzo to przeżywała,aż do tego stopnia, że pozwoliła się zabrać Morganowi na wakacje. Normalnie by mu to się nie udało, nawet  jakby ktoś z nimi pojechał. Właściwie to nie wiem gdzie są, ale póki co, nie ma ich już tydzień.
- Przyszło dziś rano. Na osobności – oznajmiła Phoebe niemal szepcząc. Wzięłam z niechęcią od niej białą kopertę. Ta się uśmiechnęła ciepło i wyszła. Odwzajemniłam uśmiech ze sztucznością. Esme chcąc nie chcąc słyszała to, co mówiła Phoebe i dyskretnie wyszła, zostawiając mnie samą.
Koperta była klasyczna,biała, z dużym, niestarannym, lekko pochylonym napisem: „Nessi Dowson” na przodzie. Odwróciłam kopertę, w celu zobaczenia nadawcy, jednak nic nie znalazłam. Westchnęłam. Nie miałam pojęcia od kogo to i w jakiej sprawie.Rzadko, kto wysyła mi listy, a w zasadzie w ogóle. Są maile. Ale jeszcze przez Phoebe, nie miałam zielonego pojęcia, kto mógłby być nadawcą.
Rozerwałam delikatnie kopertę i wyjęłam z niej kartkę papieru. Rozłożyłam i zaczęłam czytać:

Restauracja Le Chiggeri dziś o 19. Lepiej będzie jak zachowasz dyskrecję.
Nie myśli za dużo,to będzie tylko rozmowa.

Liścik, bo nie list, był niepodpisany. Pan anonim. Cudownie! Spojrzałam jeszcze raz na charakter pisma, ale nic mi to nie pomogło. Nie kojarzyłam go z żadną znaną mi osobą. Choć pismo wydało mi się znajome.
Restauracja Le Chiggeri znajdowała się w samym centrum Montrealu, jedna z najekskluzywniejszych na świecie. Przeciętny obywatel nie dostanie tam stolika. Przyjmują tam tylko rezerwacje od znanych, bogatych i szanowanych osób. A i na sam termin trzeba chwilę poczekać.
Nawet jeśli, ten liścik został wysłany od największego wroga, to nie zrobi mi nic w tłumie ludzi, w samym centrum Montrealu. Więc chyba nic mi nie grozi. Oczywiście oprócz umarcia z ciekawości do dziewiętnastej, kto jest nadawcą.
Sama nie wiedziałam czemu, ale nie miałam z tym spotkaniem złych przeczuć.
***
Nie mając za bardzo wyjścia,o piątej po południu, poszłam do swojego pokoju i otworzyłam na oścież wszystkie szafy z ubraniami. A było ich trochę, zajmowały całą ścianę wzdłuż mojej sypialni. Ginny wielokrotnie nalegała, żeby z mojej ogromnej łazienki, w której zmieściło się nawet jacuzzi, wydzielić pomieszczenie na garderobę.Jednak ja się nie zgodziłam. Może nie jestem bardzo zgorzkniałą przeciwniczkę wielkiej, różnorodnej szafy z ubraniami i dużych kolekcji obuwia, tak jak mama,ale na pewno nie mam takiego bzika jak Ginny. Na sto procent Ginny zamieniłaby moją garderobę w jej królestwo. Kupowałaby nowe, w jej stylu ciuchu,przeglądała w je kółko i wyrzucała to, co jej się nie podoba. Dlatego mojej ciuchu są bezpieczniejsze w szafach, w mojej sypialni. Pamiętam, jak byłam mała,Ginny traktowała mnie trochę jak maskotkę, lalkę, która przebierała w kółko i w kółko. Większość, jak nie wszystkie rzeczy, z okresu, w którym rosłam,widziałam i miała na sobie tylko raz. Dlatego lepiej, żeby Ginny, trzymała się z daleka od moich ubrać.
Wyciągnęłam z tylnej kieszeni spodenek list od pana anonima. Otworzyłam, mając nadzieje, że źle przeczytałam nazwę restauracji. Niestety pisało wyraźnie, restauracja Le Chiggeri.
Jakby nie mogłaby być to zwykła restauracja, bez obowiązkowego,eleganckiego stroju.
Podeszłam do jednej z szaf z sukienkami. Przeglądając każdą sukienkę pomyślałam, o tych imprezach, na których byłam i je miałam na sobie. Bardzo dawno, nie byłam na żadnej. Wolałam spędzać czas zaszyta w zamku, z Cullenami.Możliwe, że mama miała rację, odcięłam się od Dowsonów i miała mi to za złe,ale w życiu, by mi tego wprost nie powiedziała. Jednak inni, ją w tym wyręczają.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że całe moje życie wywróciło się do góry nogami. Mama już o tym mówiła, ale czułam wtedy, że to jej życie zagrało w rosyjską ruletkę, nie moje. Jednak, to nie prawda. Wszystko się zmieniło, gdy Cullenowie się pojawili. Wszystkich życie się zmieniło, nawet Doris czy Jacka,na pozór nie mających nic wspólnego z Cullenami. Muszą z nimi przebywać w jednym zamku, chcąc nie chcąc, trochę czasu spędzają razem. I choć z dnia nadzień, Cullenowie stają się mniej obcy, to nadal to nie członkowie rodziny. I nigdy nie będą nimi, nie oszukujmy się.
Mama miała rację. Przed Cullenami życie było spokojniejsze,melancholijne wręcz nudne, przewidywalne do bólu. Tiaaa wszystko się zmieniło.Nie przypominam sobie, żebym w ogóle była u Dzieci Gwiazd, odkąd wróciliśmy z Francji, a minęło już sporo ponad pół roku. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz rozmawiałam z Rosalie Kathleen, a przecież byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami,potrafiliśmy przegadać całe wieki. Wszelka moja uwaga jest skupiona na Cullenach i próbie zejścia się moich rodziców, co mi kompletnie nie wychodzi.
Nie wiem, jak bardzo można mieć, takiego pecha. Z mamą, byłam na dobrej drodze, Chris wyjechał, a Morganem bym się mogła zając, coś bym wymyśliła… ale kurcze…Phoebe.Jakby ona przestała się kręcić koło taty. Ale nie! W ogóle nie wychodzi mi to swatanie rodziców. W ogóle!
W końcu, znalazłam odpowiednią sukienkę. Nie była przesadnie elegancka, ani za codzienna. Czerwona, delikatnie koronkowa, za kolano i z niewielkim rękawkiem. Znalazłam do niej dużą, kwiatową broszkę i wzięłam czerwone, pasując szpilki. Usiadłam przy toaletce i spięłam włosy w kok. Nie zapomniałam o różu do policzków, żeby wyglądać bardziej ludzko. Wy tuszowałam jeszcze rzęsy i umalowałam usta lekko czerwonym błyszczykiem. Znalazłam delikatne kolczyki i podeszłam do ogromnego lustra. Wyglądałam idealne, prawie jak na spotkanie z ukochany.
Ukochanym…
Wzdrygnęłam się.
W moich myślach zbyt często pojawia się Martin, zdecydowanie.  Okay jest bardzo przystojny i wygląda jak archanioł Gabriel, z tymi krótkimi, postawionymi na żelu, blond włosami i dużymi zimno-niebieskimi oczami. Jego uśmiech zwala z nóg. Jest ciepły,serdeczny i życzliwy. Ale do diaska, to człowiek! Miło spędziłam czas w jego towarzystwie we Francji, ale to już koniec.Niepotrzebnie w ogóle się z nim kontaktowałam po powrocie do Kandy, nie widziałby na własne oczy wampirów i przede wszystkim klanu Suilvanów.Jest bezpieczny, zadbałam o to. Koniec historii.
Chciałabym.
Westchnęłam i podeszłam do szafy, żeby wyciągnąć jakiś wiosenny płaszcz i małą kopertówkę. Spojrzałam jeszcze raz w lustro i upewniwszy się, że nikogo nie było na korytarzu wyszłam z pokoju, w stronę podziemnego przejścia, łączącego zamek z pałacem, u podnóża góry.
Gdy znalazłam się w holu pałacu, skierowałam się do pokoju Larrego. Drzwi były otwarte, a on wypełniał jakieś dokumenty. Stanęłam w drzwiach  i  zapytałam cicho, żeby nikt nie słyszał, oprócz niego.
- Larry, zawieziesz mnie gdzieś?
 -Oczywiście – odparł pogodnie.
Larry podniósł wzrok z nad papierów.Zamknął laptopa i skierowali sie w  moją stronę.
***
Larry otworzył przede mną drzwi od srebrnego kabrioletu i pomógł wysiąść. Restauracja Le Chiggeri nie zmieniła się z zewnątrz, odkąd ostatni raz tu byłam. Ta sama kremowa elewacja, te same kolumny, te same ogromne szklane okna i te same ręcznie rzeźbione drzwi.
-Zadzwonię- powiedziałam do Larrego, wsiadającego do samochodu
-Będę w okolicy, panno Dowson- odparł i włączył silnik.
Upewniwszy się, że nikogo znajomego nie ma na ulicy, weszłam do środka.
 - Dobry wieczór, pani Dowson , stoli numer 5 –powiedział życzliwie kelner, gdy tylko mnie zauważył i wziął mój płaszcz. Czyli na pewno nic mi się nie stanie.  Skoro owa osoba nawet zaznaczyła moje nazwisko, to na milion procent chodzi tu tylko o miłą, przyjacielską rozmowę. Nie ważne kto to jest. Może Brigdet? Choć wolałabym nie.
Poszłam we wskazanym kierunku.
Była to nieduża wnęka, mieszcząca dwie osoby, odseparowana od pozostałych stolików. Jak na złość, owa osoba była odwrócona plecami, wiec nie mogłam jej zobaczyć z daleka. Był to na pewno mężczyzna, nie mogłam powiedzieć czy człowiek czy wampir, bo jego perfumy kamuflowały jakikolwiek zapach. Włosy miał krótkie, czarne, kręcone. Garnitur był porządny, elegancki i czarny. Kiedy przeszłam koło niego, a on odwrócił głowę w moja stronę, nie wiedziałam co robić. Śmiać się, płakać, krzyczeć czy nie wiadomo co. Zaczęłam mrugać oczami,przeszło mi przez myśl, żeby się uszczypnąć, ale się powstrzymałam.
- Usiądź– powiedział z uśmiechem i wziął łyk jakiegoś trunku, wskazał mi ruchem głowy miejsce na wprost niego. Wiedząc, że byłam w restauracji wypchanej po brzegi ludźmi, nie miałam wyjścia,  usiadłam.Nie mogłam krzyknąć, spoliczkować go czy cokolwiek. Musiałam być grzeczną panną, a nawet panią Dowson.
-Jednak Nessi urodę, to ty wzięłaś od rodziców, z nawiązką – zaśmiał się do kieliszka ze szkarłatny płynem. Jeśli tak stwierdzał, że ładnie wyglądam, to mógłby sobie darować. Prychnęłam i położyłam łokcie na stole, zbliżyłam się do niego, żeby inni nie usłyszeli mojego warknięcia i podniesionego głosu:
-Do jasnej cholery, powiesz mi co to ma być? – spojrzałam na niego ze złością w oczach. - Dobrze się bawisz, Christopher?
Ten się zaśmiał cicho i odłożył kieliszek podając mi kartę dań.Odłożyłam ją na bok i czekałam na odpowiedź.
-Nessi, kto tu mówi o zabawie…  - mruknął.– Chciałem, po prostu ,zjeść miłą kolację z moją pasierbicą i przy okazji porozmawiać.
-Tiaaa. Bądź chociaż łaskawy powiedzieć mi czemu mnie TU ściągnąłeś? –warknęłam.
Jeśli chciał porozmawiać, mógł zadzwonić, przyjechać do domu. Możliwe,że wiedział, że Isabelli nie ma. Ale zamiast tego, ściągnął mnie tutaj i wysłał ten liścik: „zachowaj dyskrecje”.
-No wiesz, ukrywam się przed Isabell… - zaczął ale ja weszłam mu w słowo.
-Ukrywasz się? Tutaj? W Montrealu?
To już była przesada. Jak można się ukrywać w tym samym mieście,  co mieszka  osoba, która go szuka. Christopher, brawo. Ale najdziwniejsza jest to, że mama na niego nie wpadła, a bywała w mieście dość często.
-Nessi, pierwsza zasada, jeśli chcesz coś ukryć, ukryj to na wierzchu. A tak w ogóle, to nie mieszkam w Montrealu, tylko niedaleko, a to już nie Montreal.
-Wiesz, że mama dzwoni do ciebie co najmniej kilka razy dziennie, a ty nie odbierasz? – zapytałam zjadliwie. Pewnie wiedział. A sądząc po telefonie, po jego prawej stronie, nie wyrzucił go do oceanu. O co posądzała go Doris, jak nie odebrał od niej telefonu.
-  Oj Nessi, zostaw sprawy dorosłych dorosłym.Przecież się cieszysz, że mnie nie ma. Możesz swój plan realizować.
Mogłam? No i co z tego? Skoro najpewniejsza cześć, Edward, stał się najmniej pewny przez Phoebe! Miałam już mu coś powiedzieć, ale widziałam kątem oka jak kelner podchodzi do nas. Zamilkłam.
-Czym mogę służyć? – zapytał grzecznie i wyciągnął notes z długopisem.
Christopher spojrzał na mnie a później zwrócił się do kelnera:
-Dla mnie kaczkę pieczoną z jabłkami i Houghton z 1999 roku a dla córki sałatkę z kozim serem i karczochami w mgiełce sosu balsamicznego i Couteiro-Mor z 2004roku. Dziękuję.
Christopher wziął obydwie karty dań i oddał je kelnerowi.
- Dziękuję – odparł mężczyzna i ruszył ku kuchni.
Zdziwiłam się, że Chris pamiętał co lubię. W tej samej chwili, przeszło mi przez myśl, że może źle zrobiłam oceniając go jako tego najgorszego, pierwszego do odstrzału, wręcz katalizatora problemów między mamą i tatą. Może nie był wzorowym ojczymem, w zasadzie zawsze mi powtarzał, że nim nie jest. W prawdzie. zwracał się do mnie per córko tylko publicznie, przy ludziach.
- Dalej lubisz to wino, prawda? –Christopher zwrócił się do mnie.
- Tak – przytaknęłam.
Tata nie miałby pojęcia co lubię, a moje ulubione wino to już w ogóle. Nawet razem nie byliśmy napolowaniu. Chyba chwilowo poczułam tęsknotę za starymi czasami, za Christopherem, mamą i Ginny. W małym domku na plaży, niedaleko morza.
Christopher się zamyślił,zapewne czekał, aż go zaatakuję, ale chwilowi przeszła mi na to ochota. Za to ciekawa byłam po co mnie tu ściągnął.
- Zapytałbym cię co u Isabell, ale wiem co się dzieje… -  westchnął. - To znaczy twój plan na zejście Isabell i Edwarda nie działa
- A zadziała? – zapytałam wprost,wiedząc, że zna odpowiedź na to pytanie. Inaczej by nie wyciągał tego tematu. Chris zawsze był taki, na temat przyszłości. W ogóle nic nie mówił żeby wszystko się nie popsuło. Czasami coś mu się wypsnie ale i tak nic to nie mówi.
- Nie oczekuj odpowiedzi na to pytanie –mruknął i opróżnił do końca kieliszek. Momentalnie pojawił się kelner z zamówionymi winami i nalał na. Chris podziękował skinień ciem głowy. Kiedy kelner zniknął, Chris zmrużył oczy i zaczął spokojnie -  Okej, czas na poważną rozmowę. Po pierwsze ,radzę ci szczerze, żebyś przestała zgrywać obrażoną do szpiku kości córkę… To się skończy źle. – mrugnął do mnie porozumiewawczo, za pewnie widział coś, co spowoduje kataklizm. – Ale głównie, to chodzi mi o to czy naprawdę uważasz, że to z kim Isabell postanowi spędzić swoje życie, to twój wybór? Naprawdę uważasz, że to ty powinnaś decydować.
Nie zdążyłam odpowiedzieć bo kelner przyniósł nam zamówienia.
- Smacznego! – powiedział i odszedł.
Chris spojrzał na mnie i nie oczekując odpowiedzi kontynuował:
- Nessi czy ty kiedyś nie pomyślałaś, że może Isabell nie jest sądzone być z Edwardem. Może to nie wypali…
- Ale oni się kochają – jęknęłam płaczliwie jak małe dziecko mówiące że chce akurat tą zabawkę w sklepie, a rodzice pokazują mu inną.
- A ty co nagle jesteś sercem Isabell?Nessi proszę cię odpuść sobie. To jest decyzja Belladony.
- Czemu wyjechałeś? – postanowiłam zmienić temat. Tamten był za delikatny, wręcz niepewny. Nie chciałam się z nim kłócić.
Chris połknął kawałek kaczki i przyjrzał mi się uważnie. Zamlaskał i ostrożnie dobierając słowa powiedział: 
-Bo nie było sensu, żebym tam tkwił, jak kolejny posąg montrealski.
- Sensu? – powtórzyłam głucho.
Tak czułam, że coś widział.Chris wziął kolejny łyk wina i przywołał kelnera, żeby mu dolał. Ja podziękowałam.
-  Dobra przyznaję się, po części skłamałem ale Nessi, uwierz mi, to ja tu jestem największym egoista na świecie i nie dam się z tronu ze pchać. Musze się rozerwać przed jedną rzeczą.
- Ceremonią?
- Nie to miałem na myśli – mruknął.Zmarszczył brwi. Nie ceremonią? To co się szykuje tak ciekawego, że Chris musi przed tym zabalować?
- Ale co z nią?
- Nic. Do 14.05.2166 jest jeszcze bardzo dużo czasu.
Więc Chris zna już datę.Powinnam ją w tej chwili zapisać i zobaczyć czy pokryje się z przyszłością.
- Christopher, ty wiesz czy Isabell z Edwardem będą razem? – zapytałam wprost, miałam dosyć tego obwijania w bawełnę.
- Wiem – szepnął. Patrzyłam na niego wyczekująco, ale tyle po odpowiedzi.
- Tak czy nie?- brnęłam dalej. Chris pokręcił głową.
- Dodaj sobie dwa do dwóch. Proszę cię o odpuszczenie… twoich gierek… bo one…hmmm…nie zadziałają.
- Czy ja jestem, aż tak okropna, że chce,żeby mama i tata byli razem? – powiedziałam bardziej do siebie niż do niego.Upiłam łyk wina.
- Nie Nessi. Chcesz to co każde  normalne dziecko chce. Ale…to nie wypali. Im szybciej to zrozumiesz ty lepiej. Nessi nie chciałabyś mieć szczęśliwych rodziców?
Czułam się jak małe dziecko, które nie rozumiało wielu rzeczy, a  na sile uświadamiało rodzicom, ze wie lepiej.
- Oczywiście
- Wiec skoro nie będę szczęśliwi razem,to po co na siłę ich swatasz? Robisz to tylko przez swój własny egoizm, nic więcej.
Egoizm? Kolejna rzecz,która odziedziczyłam po tacie. Tata kocha mamę, a mam kiedyś go kochała, to znowu pokocha.
- No ale te lata…- miałam na myśli te lata gdy mama płakała, myślała i unikała Cullenów. Kiedy nie używano przy niej imienia Edward, bo ją to bolało.
- Nessi każdy sądził, że Isabell kocha Edwarda, każdy… ale prawda jest inna.
Westchnął. Spojrzał na swój zegarek na ręce.
- Śpieszysz się gdzieś? – zapytałam zaciekawiona.
Chris zamlaskał  i spojrzał na telefon. Oczywiście odpowiedzi nie uzyskałam.
- Dobra pierwsza rzecz którą musisz zapamiętać powiesz Isabell że to były porachunki z przeszłości z Baptistami
- Co?
- Oj uwierz mi, będziesz wiedzieć, kiedy to masz powiedzieć. Następna sprawa… myślę, że powinnaś Martina trzymać z daleka od Isabell, przez parę miesięcy, jak się pojawi w Montrealu. Weź go na przykład do Anglii lub coś. Isabell będzie zła… no i powinnaś się wstawić za Morganem u niej. Facet chyba przejdzie siebie, żeby ciebie udobruchać…
Chwila…Martin. Anglia. Montreal. Chris mówił, tak szybko, że nie zdążyłam nawet pomyśleć.
- Nic nie rozumie.
- Przecież to normalne, jak mówimy o przyszłości- stwierdził. -  Musze się zbierać – powiedział i wyciągnął plik banknotów, żeby zapłacić na kolację. –Myśli co chcesz, ale ostatnią rzeczą jaką bym chciał widzieć, to Isabell nieszczęśliwa, a skoro ze mną nie będzie, to po co wychodzi na wojnę z losem,który i tak wygra… kiedyś. W nieskończoność nie da się uciekać przed czymś.
Christopher wyszedł,zostawiając mnie zdezorientowaną, jeszcze bardziej, niż była przed tą kolacją.
                                 ___________________________
                                                      4,5 lat później

Narracja trzecioosobowa
Dzień czternasty maja, dwa tysiące sto sześćdziesiątego szóstego roku, był chyba jedynym w roku dniem zgodnym z przewidywaniami meteorologów, jak i wampirzych jasnowidzów. Była piękna,słoneczna pogoda, na niebie nie było ani jednej chmurki. Nie dało się odczuć upału, gdyż przyjemny, zimny wiaterek wiał od strony morza.
Wyspa Dowsonów dostała idealną okazję do przedstawienia się socjecie wampirzej, znacznie mniej skrupulatnie wyselekcjonowanej, niż do tej pory. Wielka, na środku morza Karaibskiego, pełna wzniesień jak i cudownych złocistych plaż, otoczona szkarłatnymi wodami,  z piękną architekturą oraz bujną zielenią.Tak jak ją opisywali architekci Dowsonów piętnaście lat temu.
 Sercem wyspy ,na najwyższym wzniesieniu był zamek La Cuesta Encantada. Znacznie większy niż Nowy Łabędź, w Montrealu oraz inaczej zbudowany. Zrezygnowano z miłego dla oka, delikatnego, ciepłego, z nutą bajkowości zamku, nie pasujący do wizerunku mrocznych Dowsonów. Zamiast tego La Cuesta Encantada był surowy, grecki z domieszką nowoczesności, ale równie zapierający dech w piersiach.
Na dzisiejszą Ceremonię Wiecznej Wymiany Krwi między Isabellą Marie Nadią Swan Shaft Dowson a Christopherem Luciusem Shaft Dowson wysłano pięćset podwójnych i trzysta pojedynczych zaproszeń. Na liście, którą trzymali ochroniarze, na lotnisku niedaleko zamku, pilnując, żeby nikt nie dostała się tutaj bez zaproszenia, było tysiąc dwieście dziewięćdziesiąt pięć osób. Na jednej wyspie, o tej samej porze znajdowała się cała licząca się dla Dowsonów społeczność wampirza. Jednak, nie wszyscy dostali zaproszenia, jedni jak Volturi, nie byli mile widziani, innych nie zaproszono tylko ze względu na potencjalne zachowanie, czy chęć zrobienia awantury. Polityka Dowsonów zawsze była tajemnicą dla reszty świata. Ciekawe było tylko to, że z tysiąca trzystu osób, tylko pięć odrzuciło zaproszenie. Nie będą mieć łatwego życia, w przyszłości. Dowsonom się nie odmawia. Nigdy.
Ceremonia byłą jedną z tych rzecz zarezerwowanych tylko dla zwolenników Dowsonów. Była prosta w założeniu, opierała się tylko na jednej rzeczy, ale istniała tylko jedna osoba, która mogła ją urzeczywistnić: Aurora Dowson. Jako wampirzyca posiadająca dar manipulacji umysłami, mogła zrobić wszystko, co jej się chciało, dlatego żeby móc przy niej przebywać, żyć bez cienia stresu, trzeba było jej zaufać. A zaufanie jest tak trudno zdobyć, a tak prosto stracić i to czasami permanentnie. Ceremonia odbywa się z udziałem pastora, dwójki osób oraz Aurory. Kluczową i jedyną jej rolą, jest zaszczepienie w umyśle słów przysięgi,z której można zostać zwolnionym tylko przez współmałżonka. Inaczej całe życie,nawet po śmierci jednej ze stron, ona obowiązuje. Co się dzieje po śmierci obu stron,  nikt nie wie. Owy rytuał jest tak samo krytykowany jak i aprobowany przez cała społeczność. Jedni uważają ją za brak zaufania, niemal siłą zmuszenie do bycia z drugą osobą i nic nie mającą do czynienia z uczuciami, ale dla innych jest ona bezpieczeństwem, spokojem i pewnością. Czy jak w wypadku Isabelli i Christophera ucięciem plotek i  widowiskiem, żeby wszyscy zapomnieli o innych sprawach.
Zaproszeni goście zaczęli się zjawiać dzień przed ceremonią. Pokoje we wschodnimi i zachodnim skrzydle zamku były przygotowane dla nich. Żeby się przebrać,zostawić rzeczy, czy porozmawiać z dala od zgiełku przygotowań.
Ceremonia miała się zacząć o szesnastej, ale już od dwunastej wszyscy zaczęli się gromadzić wokół Basenu Neptuna, gdzie wszystko miało się odbyć. Miejsce to było specjalnie zbudowane żeby wszyscy się tam zmieścili i mieli wystarczająco dużo miejsca, i dobry punkt widzenia. Było to bardzo duże koło, wyłożone szarą delikatnie błyszczącą się kostką, z basenem pośrodku. Na dnie były mozaiki przedstawiające herb Dowsonów i pasujące do niego greckiego wzory. Na wprost głównych schodów, po drugiej strony basenu, znajdowała się największa altanka,niemal jak jedna ze świątyń greckich, z tympanonem, freskami i kolumnami. I to właśnie tam miała zmierzać panna młoda. Za altanki rozciągał się piękny widok na złocistą plaże i szkarłatne morze.
Wszystko wokół basenu Neptuna posiadało tylko dwa kolory: biały i fioletowy. W basenie pływały białe lilie, lekko przyprószone fioletowym sprayem, oraz płatki różnych kwiatów fioletowo-białych. Do altanki prowadził pół okrągły dywan, wyłożony świeżymi, białymi i fioletowymi różami. Krzaki, drzewa i kwiaty wokół basenu również były przemalowane na biało-fioletowo. Nad głowami rozciągały się serpentyny, a liczne balony, nawet wznosiły się w powietrze. Przyjemny zapach kwiatów  dodawał tylko uroku.
Całość wyglądała idealnie, jak w bajce i tu tkwił szkopuł. Wszystko było tak idealne…i nieprawdziwe. Sztuczne jak lalka Barbie mieszająca małym dziewczynkom w głowach jaka dorosła kobieta jest. Nienaturalnie piękna, z długimi czarnym rzęsami, różowymi ustami, oczami tak bardzo niebieskimi, długimi lśniącym blond włosami, idealną figurą, dużymi piersiami oraz długimi jak do nieba, nogami. A w rzeczywistości, lalka Barbie nie istnieje. Miałaby za mało tłuszczu, żeby miesiączkować.  I oto tu chodziło.Plastik, wszystko tu było sztuczne. Uśmiechy na twarzach każdego z Dowsonów,tony głosów oraz radość.
Wszyscy zgromadzeni Dowsonowie, wokół basenu Neptuna czyli Dorian, Melanie, Jack,Doris, Morgan i Luis odwrócili się jak na zawołanie, w stronę zachodnich schodów i momentalnie zaniemówili. Doris, która była obserwowana przez większość znajdujących się tutaj mężczyzn, natychmiast przyjęła złowróżbną minę. I to nie dlatego, że była terroryzowana przez większość kobiecych spojrzeń, bo była tą która śmiało mogła przyćmić pannę młodą, choć nikt jej jeszcze nie widział. Włosy miała związany w elegancki, stylowy kok, a pojedynce pasemka wypuszczone nadawały jej bardziej naturalnego wyglądu. Oczy wydały się jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj, niemal jak kota, a jej usta były tak pociągające, że każdy mężczyzna tylko marzył o skosztowaniu tej czerwieni niemalże jak krwi. Miała na sobie bardzo, bardzo obcisłą biało-fioletową sukienkę,która idealnie eksponowała jej długie, zgrabne nogi i kształtne piersi. Jej niebotycznie wysokie, fioletowe sandały, zaczęły nagle stukać, a reszta Dowsonów widząc, że Doris zajmie się tym problemem, wróciła do kontynuowania rozmowy z gośćmi i udawaniem, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Doris krokiem modelki podeszłą do zmierzającej w dół, po schodach Nessi. Miny obydwóch były jak odbicia lustrzane. Obydwie złe, wściekłe, smutne i nie chcące zmienić swojego wyrazu twarzy. Jednak każda miała inny powód, do tego zachowana.
- Renesmee, co to jest? – syknęła wściekle Doris, gdy niemal na siebie wpadły.
Nessi nie musiała na nią nawet patrzeć, żeby wiedzieć, że ją rozzłościła. Po pierwszym słowie, już to rozpoznała. Doris zwraca się pełnym imieniem do kogoś gdy jest zezłoszczona. Jednak podniosła swój wzrok na twarz Doris, która była zdecydowanie wyższa od niej. Co było spowodowane zwykłymi balerinkami zamiast szpilek, które Nessi miała na sobie. Nessi zaczęła się zastanawiać czy za chwilę nie rozboli ją szyja, od tego patrzenia w górę. Z kwaśną miną, wiedząc dokładnie o co chodzi Doris, odwarknęła:
- Odpowiedni strój na dzisiejszą imprezę.
Doris jeszcze raz prześwietliła ją z góry do dołu, z ustami zaciśniętymi w jedną linię. Nessi miała na sobie zwykłe, rozpuszczone włosy, nie umalowaną twarz,bez grama uśmiechu, czarną, krótką, koronkową sukienkę, na jedno ramię i zwykłe czarne balerinki.
- Idź natychmiast się przebierz, zanim twoja matka cię zobaczy – rozkazała Doris widząc,że przyciągają uwagę towarzystwa, początkowo tylko wokół nich.
- Ani myślę –fuknęła Nessi i  spojrzała jej w oczy z zdeterminowaniem. Katem oka zauważyła Cullenów. Stali w grupie po lewej stronie i rozmawiali z klanem Denali. Miał w planach do nich dołączyć.
- Słuchaj, czy ci się to podoba czy nie, twoja matka powiedziała, żadnej czerni, więc lepiej idź się do cholery przebierz, umaluj i takie tam, albo sama się tym zajmę, a nie chciałabyś tego – zagroziła z jadowitym uśmiechem.Rozglądnęła się na wszystkie strony i uśmiechała serdecznie się do gości zaniepokojonych tą sytuacją.
- A co? - jęknęła złośliwie Nessi - Psuje ci koncepcję kolorystyczną?
Doris prychnęła.
- Nawet jeśli, to tu nie o mnie chodzi. Idź się przebrać bo jak nie to ci obiecuje sama ci pomogę – głos Doris przybrał na mocy, więc więcej osób się zainteresowało tą sytuacją.
- Nie jesteś moja matką, więc nie muszę cię słuchać – mruknęła Nessi  i zaczęła iść w stronę Cullenów. Melanie odwróciła głowę i spojrzała na Doris z wyrzutem.  Nie chciała, żeby ceremonia zmieniła się w pole bitwy. A właśnie się na to zanosiło.
Doris podbiegła do Nessi i zatrzymała ją ciągnąc za rękę.
- Mówiąc o matce, czy ja nie powiedziałam, że Isabell cię udusi, jeśli zobaczy cię w czerni? Może mam po nią iść, albo cię tam zaciągnąć?
Nessi spojrzała na nią spod byka. Wiedziała, że czarna sukienka rozzłości Isabell ale dla niej to była jedyna opcja zademonstrowania tego, że się nie zgadza z tą ceremonią. Jeśli ulegnie i włoży fioletową sukienkę, to będzie znaczyło, że zgadza się na tą farsę.
- Rob co chcesz ale nie przebiorę się. Mam idealny strój do dzisiejszej imprezy- odwarknęła i pomachała do Lilian i pozostałych Cullenów, którzy właśnie zorientowali się co się dzieje. Jednak nic nie zrobili.
- Boże, ale ty jesteś egoistyczna! I stałaś się strasznie nieznośna.
Doris rozgoryczona złapała ją za ramię i siłą pociągnęła w stronę zamku. Kiedy Nessi próbowała się wyswobodzić, Doris syknęła jadowicie wprost do jej ucha:
- Nie rób przedstawienia, ostrzegam cię!
Pozostali Dowsonowie uśmiechnęli się jakby nic się nie stało i zapewniwszy gości, z którymi właśnie rozmawiali, że wszystko jest w porządku, wrócili do kontynuowania rozpoczętego tematu rozmowy.
Morgan kręcił się wszędzie i ze sztucznym uśmiechem, witał nowo przybyłych gości. Słuchał pochwał pod jego adresem, jak i wyspy. Jednak, gdy rozmowa z daną osobą trwała więcej, niż minutę, wyłączał się. Nie mógł się skupić na niczym innym tylko na ogromnym zegarze, na jednej z wież zamku, który coraz głośniej wybijał poszczególne godziny, ogłaszając coraz bardziej zbliżający się koniec jego marzeń. Łudził się, że Isabell po prostu zmieni zdanie, znajdzie go i powie :„Nie mogę tego zrobić”. Nie prosił o dużo. Nie prosił o deklaracje bycia z nim.Na to możliwe, że było jeszcze za wcześnie. Prosił, nie, błagał o stwierdzenie:„Nie mogę wziąć tej ceremonii”. Nie obchodziło by go to, że na oczach prawie1300 gości, panna młoda ucieknie, że będzie to temat numer jeden przez wiele lat. Miał to gdzieś, chciał tylko, żeby ona nie zeszła po głównych schodach,obsypanych biało-fioletowymi kwiatami. Czy to dużo?
- Niech zgadnę: Melanie kazała tobie mnie pilnować – rzucił Morgan do Doriana, który krążył w pobliżu i nie zostawiał go samego nawet na sekundę. Nietrudno było go odszyfrować.
- Przyznaj Morgan, ktoś musi cię pilnować.
Nie zdziwiło go to w cale. Melanie na pewno nie chciałby, żeby coś zrobił. Nie chciała, żeby ta ceremonia znalazła się na językach całego świata. Jakby już nie była. Morgan prychnął. I tak cały świat,bardzo dobrze wiedział, do kogo należy serce Morgana. Więc i tak owa cudowna impreza będzie na językach wszystkich. Czasami wydawało mu się, że niektórzy patrzą się na niego jak na idiotę, szepcząc, że radzi sobie z całym światem, z Volturi, z wojnami, a  z jedną kobietą sobie  nie poradzi. Jakby był nieudacznikiem. Ale on po prostu zawsze dawał Isabelli wybór, nie chciał stawiać jej ultimatum, a słowa Ginny, że wszystko się ułoży, tylko go utwardzały w przekonaniu, że jest im pisane być razem. Tylko kiedy? Biorąc pod uwagę, że za chwile Isabell sprzeda swoją duszę osobie, którą traktuje i zawsze będzie traktować, jak własnego brata.
- Nie masz co się stresować, Dorian – Morgan poklepał brata po ramieniu.- Nic nie zrobię. Będę grzecznym bratem dla Isabelli, w cale w niej niezakochanej… w cale.. Nie zrobię nic. Kompletnie nic. Będę tam stał i się na nią patrzył, tyle…
Dorian przyglądnął mu się uważnie i nie wyczuł,że kłamie. Mówił prawdę, on na prawdę nic nie zrobi. Dorian nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego zawsze zostawia Isabelli wybór, zawsze i zawsze się z nią zgadza. On by tak nie mógł.
O równej szesnastej, orkiestra smyczkowa ustawiona na tarasie, powyżej basenu, zaczęła grać pierwsze takty marszu Wagnera. Wszyscy skończyli rozmowy i zaczęli zajmować swoje miejsca. Rodzina,jak i najbliżsi przyjaciele mieli wydzielone miejsce, po lewej stronie na ławkach.  Prawa strona była zarezerwowana dla dalszych znajomy.  Dowsonowie usiedli w pierwszych ławkach, za nimi Nótt Phantomsi, Dzieci Gwiazd i ich wampirzy przyjaciele w tym Cullenowie, którzy siedzieli po środku, a obok nich Nessi,która nie chciała usiąść z przodu. Melanie nie robiła afery z tego.
Christopher wszedł na najwyższy stopień altanki weselnej, poprawił biały garnitur, z fioletowym metalicznym  krawatem i małym bukietem kwiatów w tym samym kolorze, za kieszonką, na piersiach. Uśmiechnął się do stojącego po środku pastora. Tego samego, który zawsze odprawia ceremonię. Następnie odwrócił się do Aurory, która uśmiechnęła się do niego delikatnie. Miał plan, jak zawsze, a za jego zwykłym uśmiechem, krył się cwany.  
Po głównych schodach, zaczęły schodzić druhny:Delia, Ginny i Martha ubrane identycznie w długie, zwiewne, fioletowe sukienki,bez ramion, z fałdą materiału puszczoną do ziemi po lewej stronie,  z bukietem biało-fioletowych kwiatów w dłoniach. Za nimi szła mała Millienne razem z Miguelem sypiąc kwiatki w powietrze tak, że wiatr rozniósł je na wszystkie strony.
Kiedy druhny znalazł się na swoich miejscach, a dzieci usiadły obok swojego ojca, Alexandra, przyszedł czas na pannę młodą.Każdy skupił swój wzrok na schodach, na których powinna zejść prowadzona przez ojca, Michaela. Morgan westchnął jeszcze raz i ze sztucznych uśmiechem zwrócił swój wzrok, tam gdzie pozostali.
Kiedy odpowiedni takt został zagrany, wszyscy Dowsonowie jak i osoby, biorące udział w przygotowaniach, uśmiechnęli się wiedząc, że zaraz po raz pierwszy zobaczą suknię, o której długo będzie się mówić. Jednak, miarę upływu czasu, czasu którego nie powinno być, momentalnie na twarzach wszystkich  Dowosnów znalazł się niezręczny uśmiech. A Morgan zaczął mieć nadzieje. Nadzieje, że może faktycznie nikt nie pojawi się na tych schodach. Orkiestra kończyła grać piosenkę, a Doris zakłopotana kazała zgrać ją jeszcze raz. Wśród gości zaczęły krążyć szepty. A na twarzach wszystkich gospodarzy, zaczął kwitnąc coraz to  bardziej zdenerwowany uśmiech.
 Nagle wszyscy odwrócili się w kierunku schodów, bo słyszeli, że ktoś idzie, niemal biegnie. Ginny i Doris odetchnęły z ulgą, a Morgan odwrócił wzrok w stronę morza. Nie mógł na to patrzeć. Jednak na odetchnienie z ulgą było za wcześnie.Po schodach w białym garniturze i bukietem panny młodej w reku,  biegł Michael. Miał przerażoną zdezorientowaną minę. Wszyscy Dowsonowie wstali i podbiegli do niego. A Morgan szedł bardzo powoli, hamując swój uśmiech.
Nie pojawiła się – zaśmiał się w duchu Morgan. -Pewnie czeka w pokoju i wysłała Micheala po mnie.
- Tato co jest? Gdzie jest Isabell? – zapytała zdenerwowana Delia, w tej chwili pożałowała, że zostawiła ją samą w pokoju. Powinna była przy niej być i upewnić się że nie zrobić czegoś głupiego, na przykład tego.
- Nie ma jej – odpowiedział z niepokojem w głosie. Starał się mówić cicho, żeby nie wywołać paniki.
Morgan tylko cudem pohamował uśmiech, podobnie jak Christopher. Z tą różnicą, że tylko jedna z tych osób faktycznie nic nie zrobiła.
- Jak to nie ma? – prawie krzyknęli wszyscy chórem.
Wszystkie głowy zostały zwrócone w ich stronę.Melanie zaczęła się zastanawiać, co zrobi z tym wszystkim. Gośćmi, co im powie i jak uniknąć katastrofy na wiele lat.
- Normalnie. Szukałem wszędzie. Zniknęła – odparł Michael, przytulając zmartwioną Melanie.
Nagle Morganowi zaczęło coś świtać w głowie. Niema jej nigdzie? Sama? Nie uciekłaby sama? Niby jak? Nie dałaby rady w tej sukni i zostać niezauważona przez nikogo.
- Sama? Nie ma mowy?  - wykrzyknął Morgan.
- Morgan… brakuje tutaj tylko jednej osoby … - zaczął cicho Dorian, żeby nie spowodować jeszcze większego wybuchu. Na pewno nie takiego końca, się spodziewali przeciwnicy tej ceremonii.
Wszystkie oczy zwróciły się w stronę, gdzie patrzył Dorian, na Cullenów. Była tam Nessi, doprowadzona przez Doris do porządku, w fioletowej sukience, Carlisle, Esme, Lillian, Alice, Jasper, Emmett i Rosalie. Brakowało tylko jednej osoby.
Morgan spojrzał jeszcze raz na Melanie, która nie mogła w to uwierzyć. Nikt nie mógł. Isabell nie mogła uciec z Edwardem!
- Nie mogłaby! Nie z nim! –krzyknął Morgan i zaczął biec w stronę zamku.Nie tego się spodziewał. To było jak koszmar, niemal jakby się topił w głębokiej studni i nikt nie biegł mu na ratunek. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz