Klan Dillon się postarał.
To
była pierwsza myśl wszystkich gości, przybyłych na bal. Wynajęli bardzo
dużą willę, która była jakby idealnie wybudowana dla wampirów. Wśród
pagórków i wzniesień, granicząca tylko z morzem i zielenią. Nie było
takiej możliwości, żeby ciekawskie spojrzenie ludzkich par oczu wdarło
się w wir zabawy.
Ogromna,
wielkości boiska do piłki nożnej sala balowa, służyła do tańców, gdzie
przygrywała orkiestra smyczkowa. W drugiej części domu,znajdował się
sporych rozmiarów basen, przy którym rozbrzmiewały takty nowoczesnej
muzyki. Boczne saloniki na parterze służył do posilenia się. W dużych,
niskich , przeźroczystych naczyniach wypełnionych po brzegi była
krew,wszystkich gatunków. Ale jeśli ktoś chciał napoić się w tradycyjny
sposób,znaleźli się chętni do użyczenia ręki czy szyi. Na pierwszym
piętrze, można było znaleźć miejsce na odpoczynek, jak i pograć w karty
lub bilard. Na drugim piętrze były pokoje, w których można była spokojnie porozmawiać ze znajomymi lub oddać się ekscesom miłosnym.
Wydawało się, że są tu wszyscy z wampirzej socjety, jak i zwykli, nieodznaczający się niczym, wampiry.
Klan
Dowsonów przybył z opóźnieniem, w dziesięcioosobowej reprezentacji,co
spowodowało zwrócenie wszystkich par oczu na nich i gwałtowne
zamilknięcie większości rozmów, z wyjątkiem ich przyjaciół. Dowsonowie
udawali, że tego nie widzą.
Melanie,
niska, o zaokrąglonych kształtach kobieta.Posiadała długie, proste,
czarne włosy, zgrabnie podpięte do tyłu. Nie odznaczał się szczególną
urodą jak na wampirzycę. Z jej miodowych oczu tryskało ciepło, jak i
dystans. Nie miała wielu przyjaciół i całą swoją uwagę kierowała ku
rodzinie. Jako prawdziwa
matka,trzymała swoje dzieci krótko, ale nie szczędziła im uczuć. Oczy
jej się rozszerzały,gdy ktoś postępował niecywilizowanie i sprzecznie z
jej zadami. Miała na sobie długą i
subtelnie ozdobioną świecącymi kamieniami, kremową suknię balową, a
uroku dodawał jej delikatny,szczery uśmiech, który, pomimo, że wywoływał
zmarszczki wokół jej ust, odróżniało ją od Doris. Obok niej kroczył, z
ręką opasą w jej pasie, jej mąż, Michael. Średniego wzrostu, brunet,
który przy swojej żonie wyglądał na wysokiego. Z jego twarzy biła
powaga, jaki i mądrość. Jego oczy przypominały jakiegoś proroka. Jeden
kącik ust ciągle był delikatnie podniesiony do góry. Był bardzo
uczuciowy i dżentelmeński.Wzrokiem zatroskanego ojca sprawdzał, co
chwila, co robią jego dzieci, a niespuszczona z tali żony ręka,
zdradzała, jak dużo dla niego znaczy ta kobieta. Ubrany był w czarny, klasyczny smoking.
Za
nimi dumnie kroczyła Doris. Zabójczo piękna i biorąc pod uwagę, że nie
było tutaj Ginny Dowson, była najpiękniejszą osobą na przyjęciu.Miała
proste, do ramion, brązowe włosy. Wysoka, ale tylko dzięki
kilkudziesięciu centymetrowych czerwonych szpilkach. Idealnie prosta
sylwetka, jak i spojrzenie,wyraźnie dawało do zrozumienia, że pomimo
trzystu lat od jej śmierci ,nadal kieruje się zasadami wpojonymi przez
rodziców. Była to zapewne stara, zamożna i dumna rodzina. Jej twarz
oprócz cienia zainteresowania, gdy rozmawiała z plotkarskimi
koleżankami, nie przejawiała żadnych uczuć. Wargi mocno zaciśnięte w
jedną linię, głowa dumnie uniesiona i spojrzenie jakby patrzyła na kogoś
gorszego. Jakby ją określić
dwoma zdaniami, to byłoby to: zabójcza piękność. Ubrała długą, zwiewną,
białą suknię,przepasaną w tali czarnym paskiem i dużą czerwoną różą. U
dołu sukni widniały czerwone plamy, które wyglądały jak płatki róż. Zachowywała się i czuła się jakby była królową balu.
Za
nią swobodnie szedł Jonathan. Jako mąż Aurory, czyli królowej wampirów,
również dostał błędną etykietkę zimnego, nieczułego i despotycznego
wampira, jak pozostali Volturi. Średniego wzrostu brunet, z postawionymi
na żelu włosami, z zafarbowanymi na blond końcówkami. Z lekkim
zarostem, który dodawał mu uroku, jak i chochlikowate spojrzenie.
Pojawił się w garniturze, ale z rozpiętą koszulą i bez krawatu. Mrugnął
do kilku dziewczyn, za co oberwało się mu od żony, idącej obok niego.
Aurora, piękna o długich, kręconych i gęstych, czarnych włosach
wampirzyca. Miała coś z elfa. Jej
oczy wyrażały smutek jak i rozczarowanie,ale nikt nie śmiał jej
spojrzeć w oczy oprócz Dowsonów. Wyglądała jak najbardziej dopracowany,
idealny, kamienny posąg. Na
twarzy ani cienia uśmiechu, zmarszczki czy jakichkolwiek uczyć.
Wyglądała jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie zamienia się w kamień. Jej
długa, z długim trenem czerwona suknia dodawała jej drapieżności. Wokół tej dwójki nikt się nie kręcił tylko ci,którzy nie boją się Volturi.
Za
nimi szła Bridget. Wysoka, długonoga, blondynka z kręconymi, gęstymi,
do pasa włosami. Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech, a z jej
miodowych oczu bił szacunek. Nie traktowała nikogo gorzej, tylko na
równi. Może,dlatego wiele osób najbardziej z nią lubi załatwiać sprawy z
Dowsonami. Bridget, jako prawa
ręka Morgana, była najbardziej znaną po Morganie, Isabell i
Christopherze z Dowosnów. Dlatego z uwagi na brak najznamienitszej
części rodziny, spojrzenia większości były skupione na niej. Blondynka
wybrała długą, podkreślającą kobiece kształty,szarą, z czarnym paskiem
sukienkę. Bardziej przypomniała grecką togę, niż balową suknię, ale
Bridget za takimi nie przepadała. Prowadzona była za rękę przez męża,
Andrew'a. Bardzo wysoki, o średnio długich, nijakich włosach, ni to
brąz, ni to czarny, ni to rudny, zaczesanych gładko do tyłu. Wyglądał
jak nieobecny, jakby był tu tylko ciałem. Tak,
jakby nic go nie obchodziło. Emanował z niego spokój i niewzruszenie,
kiedy patrzyło się w jego oczy, zaraz pojawiał się obraz spokojnej,
rzeki i zieleni wszem i wobec. Kompletnie
ignorował otaczające go osoby, jedynie kiwał głową, na przytaknięcie
słów żony, kiedy się do niego zwracała. Tak jakby, tylko ona dla niego
istniała, i nic, i nikt więcej. Był tu tylko dla niej.
Za
nimi, szereg cudownych Dowsonów zamykała ostatnia para: Delia i
Nicolas. Delia, która była jak jej imię, jak kwiat dalii. Ubrana w
długą,koronkową, zieloną suknię przypominającą łodygę, gęste, lekko
falowane, długie,rude włosy bardziej spokojnego odcienia ,niż
krzyczącego przypominały płatki kwiatka. Była śliczna, dobra i pogodna. Jej
oczy były rozbawione i wesołe. Przytulała się i witała ze wszystkimi
wokół niej. Wokół niej roztaczała się aura miłości,zrozumienia i
dobroci. Za nią kilka kroków
wlókł się Nicolas, dość specyficzny wampir. Na zaciekawione spojrzenia
odpowiadał gniewnymi i zimnymi. Kolor włosów był niezidentyfikowany ani
brąz,ani rudy, ani czarny, o długich do ramion, kręconych włosach,
spiętych w luźny kucyk.Na jego twarzy widniał grymas niezadowolenia,
dopiero na widok przystawek w postać jakiejś blondynki, z cieknącą krwią
z szyi, uśmiechnął się i opuścił żonę, bez zaszczycenia jej żadnym
spojrzeniem.
Wokół
Dowsonów wytworzyła się sztuczna atmosfera. Taki ścisły krąg, gdzie
znajdowali się tylko przyjaciele i odważni, niebojący się niczego lub po
prostu ciekawi i głupi. Michael z Melanie, podeszli do zdystansowanych i
zakłopotanych Maximiliana i Margaret Dillon i podziękowali za
zaproszenie oraz przeprosili za nieobecność Morgana. Maximilian i
Margaret nie mieli doświadczenia w wydawaniu przyjęć, więc uważali nagłą
sztuczną atmosferę za ich własny błąd. Jednak wszyscy się tak
zachowują, w obecność klanu z Montrealu.
***
Trzeciego
dnia, znudzony jeden z Dowsonów, popijał krew z kieliszka,choć wolałby
wbić ostre kły w szyję jakiejś dziewczyny, ale niestety uważne
spojrzenie Michaela pilnowały go, a surowy wzrok matki przywrócił do
pionu.
Oparł
się o kolumnę tarasu i patrzył pogardliwie na wschodzące słońce. Nie
tyle nie chciał tu być, bo trochę chciał, lubił przyjęcia,jednak
denerwowało go otoczenie. Nudne, nic niewznoszące rozmowy, na tematy
równie błahe jak osoba, które je zaczęła. Tłum wampirów rządnych tylko
jakiejś sensacji lub ciekawi klanu Dowson. Co kogo obchodzi, kto, z kim
jest i gdzie mieszka? Co kogo obchodzą poczynania, Dowson Volturi? - Warknął w myślach
Nie
tyle wolałby być, tylko, miał być gdzie indziej. Minęły cztery
miesiące, od jego ostatniej rozmowy z Marcusem. Wydał mu Isabell na
tacy, tak jak chciał. Powiedział mu, że jeśli chce coś na niej wymusić, a
na pewno chodziło mu o Alexandra Dwyera, to musi, złapać Cullenów. Za
to wszystko,za wiele lat śledzenia jej, szperania w jej rzeczach,
czytania jej wiadomości,podsłuchiwania jej rozmów i w końcu znalezienia
jedynej rzeczy, która ją dotknie, miała być jedna z wież w Volterze.
Bo
przynajmniej dla niego, Isabell miała na sobie uczucioodporną powłokę.
Nie pozwalała nikogo zabić, czy skrzywdzić i dawała każdemu drugą
szansę, na którą nie zasługiwał. Tak jak Victor Gebert, Isabell
uratowała mu życie. Był ostatnim, żywym wampirem z nowonarodzonej armii,
która próbowała zagarnąć tereny Grecji, gdzie mieszkali przyjaciele
Dowsonów i Morgan miał siedzibę jednej z firm. Isabell
wstawiła się za nim, choć Morgan chciał go zabić, ale widząc słodkie
spojrzenie Isabell, opuścił. Oczywiście, Victor nie był godny
wstawiennictwa Isabell.Nadal jest chamski i wredny. Nawiasem mówiąc,
Morgan robi wszystko dla niej.Efekt uboczny zakochania się - mężczyzna
westchnął. Chciałby kiedyś
pokochać jakąś kobietę, tak bardzo jak Morgan Isabell. Chciał, żeby
jakaś kobieta dała mu powód, żeby opanował swoją chorą ambicje na
punkcie władzy. Ale na pewno tą kobietą nie jest jego żona.
Isabell
wszystkich traktuje jednakowo. Dla każdego jest życzliwa, miła i
pomocna. Choć potrafi się powściekać. Ale głównie, to na Christophera,
który uwielbia ją drażnić. Isabell nawet, jeśli cierpi w duszy lub coś
ją drasnęło, nigdy nie daje tego, po sobie poznać. Zawsze jest
uśmiechnięta i spokojna. Nawet, jeśli coś ją rani, to tego nie widać. A
jeśli chodzi o uczucia, to odbijają się od niej, jak od lustra. Pomimo,
tego, że coś ewidentnie jest między nią a Morganem, to ona zachowuje
się, jakby nic nieczuła i nic nie widziała. Jakby nie miała uczuć.
-
Skoro nigdy nie okazuje swoich uczuć, to jak poznać słaby punkt tej
osoby? – Powtórzył to samo pytania, które zadawał sobie od stu
dwudziestu lat.
Wampir
o ni brązowych, ni czarnych, czy rudych włosach warknął gniewnie.
Marcus dostał to, co chciał, a on nie. Za wydanie Isabell miał dostać
nazwisko Volturi i jeden z czterech tronów, w sali tronowej w Volterze,
ale nie ma nic. Kopną ze złości doniczkę, z młodą palmą, która roztłukła
się na małe kawałeczki. Niektóre osoby się odwróciły zaciekawione,
posłał im mordercze spojrzenie, natychmiast się odwróciły i weszły do
środka. Wolały z nim nie zaczynać.
Miał
teraz siedzieć w Volterze, ubrany w czerwoną pelerynę i decydować,kogo
zabić, a kogo nie. Miał rządzić, miał być tym okrutny, Volturi, którego
samo wymówienie imienia, budziło strach. Miał mieć władzę i wszystko, co
chciał. Mógł w końcu nie oszukiwać swojej prawdziwej, morderczej
natury. Miał wybrać sobie ofiarę, która przywoła go swoim cudownym
zapachem i z rozkoszą mógłby ją zabić bez surowego wzroku Melanie.
Ale nie.
Pomimo,tego,
że Marcus mówił, że najpierw załatwi sprawę z Cullenami, a później z
nim.Nie zrobił tego. Porwał tą głupią rodzinę, Dowson słyszał o tym od
Morgana. To Marcus jest durny, jeśli ich wypuścił, to nie jego winna,
dostał od niego, co chciał. Pomimo, że zgodnie z układem, miał być w
Volterze, nie był. Zawsze mu się wydawało, że Marcus to honorowy wampir,
jednak nie. Oszukał go.
Kolejny
wybuch frustracji, przerwał dźwięk jego telefonu. Sięgnął do kieszeni i
nie patrząc, kto to, odebrał. Nie łudził się, ze to Marcus, o nie.
- Słucham ?– warknął zimno.
-
O hej… –przywitała się wesoło, Isabell. Poznał jej głos od razu. Jak na
ironie losu,doszedł do wniosku, że gdyby była tutaj, w długiej, balowej
sukni i z wściekłością wypisaną na każdej kończynie ciała, to by się
nie nudził i nie byłby wściekły. Uwielbiał patrzeć i śmiać się, jak
Isabell walczy z suknią,która o ile jest wybrana przez Doris, jest za
obcisła i za wycięta w niektórych miejscach. Lubił też słuchać gróźb
wystosowane pod adresem Chrisa, których i tak nigdy nie spełni. Zaśmiał
się się w duchu. Cztery miesiące temu, starannie stłumił wyrzuty
sumienia, że wydał Isabell Marcusowi, po pretekstem spełnienia marzeń o
władzy, a teraz chciałby,żeby tu była. Zwariował.
-
Sądząc po twoim głosie, to cudownie się bawisz – zaśmiała się
sarkastycznie Isabell. Tak jak ty – miał jej odpyskować, ale się
powstrzymał. Nie wątpił, że się „cudownie”bawi. Biorąc
pod uwagę, że musi zaplanować ceremonie i użerać się z Morganem, to na
pewno bawi się „cudownie”. A sam fakt, że to ona, a nie Ronnie, albo
Phoebe do niego dzwoni, daje dowód,że ma dosyć i chce się zająć czymś
innym.
-
Dobra,już się nie śmieje - Isabell przestała się śmiać, za pewnie
przypominając sobie,po co dzwoni. – Jest sprawa. Wczoraj odwiedzili nas
Volturi i … - za jąkała się.
Co?
Dowson
prawie krzyknął z przerażenia. Po co Volturi mieliby przyjeżdżać do
Kandy? Czy Marcus postanowił się na mnie zemścić, za to, że nie dostał
tego, co chciał? Przecież to on jest idiota, skoro mając tak mocne
karty,nie umiał nimi zagrać. To nie moja wina, że on jest głupi. Niech
tylko się dowiem,że coś powiedział Isabell lub Morganowi, o moim
udziale. Ale jakby to zrobił czy Isabell zadzwoniłby do mnie jak gdyby
nigdy nic i to, z życzliwością w głosie? Jak jest na kogoś zła, lub
wkurzona to jest zimna, bezuczuciowa i duma.Nie wesoła i jakby z
współczuciem w głosie, że muszę tu być – myśli w głowie wampira
galopowały jak oszalałe. Zaczął się bać.
Wampir,
nie wątpił, że Isabell będzie chciała znaleźć przyczynę,dlaczego Marcus
wpadł na dobry trop z Cullenami, ale jego udziału w tym by nie
znalazła. Całą winę zrzuciłaby na Victorię i byłoby po sprawie.
Nienawiść tych dwóch kobiet, do siebie, powinna przejść do legendy.
Przez tyle lat, ani o milimetr nie zelżała. Choć wnioskując ze słów
Isabell powód, dla którego Victoria miała ją zabić, dawno prysł wraz z
przeminą Isabell w wampira.
-
Nie, to nie było coś poważnego – zaprzeczała szybko Isabell, jakby
czytała w myślach bratu. – Wpadli na pomysł podziału świata, ale o tym
porozmawiamy jak wrócicie.Ale, nie, o to, chodzi. Marcus powiedział parę
słów, które zastanawiają nas z Morganem...
- Czyli co?– warknąłem. Sam fakt, że Marcus osobiście przyjechał do Kanady, dał do myślenia mężczyźnie.
-Powiedział,
że ma swojego człowieka wśród naszej rodziny – wycedzała przez
zaciśnięte zęby. – Oczywiście ja w to nie wierzę, ale wiesz zawsze
lepiej się upewnić.
Dowson
zacisnął dłoń w pięść i próbował nie wydobyć z siebie żadnego okrzyku
wściekłości. Marcus go wydał. Był tego pewny, ale fakt, że Isabell niema
chęci mordu w głosie, zastanawiał
go. - Masz racje – prychnął Dowosn starając się ukryć panikę w głosie.
- No i Morgan prosił, żebyście przyjechali do domu, bo Dorian z Aurorą, muszą z każdym porozmawiać...
-Porozmawiać?– Powtórzył za nią głucho. Na dźwięk imienia Dorian kolana mu zmiękły.
- No tak.Nie martw się i nie wściekaj. Tylko dla ostrożności.
Ostrożności?
Wyobraźnia Dowsona, zaczęła płatać mu figle i pokazywać jak będzie
umierał. Jeśli Aurora z Dorianem z nim porozmawiają, to już może sobie
kopać grób. Nie da się oszukać, ani Doriana ,ani Aurory.
-
Tylko jest mały problem Isabell, ja już nie jestem w Brazylii, zrobiłem
sobie mała wycieczkę– skłamał pośpiesznie, usiłując sobie kupić trochę
czasu, na wymyślenie sposobu, jak odwieźć Morgana od tego szalonego
planu.
-
Znudzony?– Zapytała. – Nie ma sprawy, nie śpieszy się nam, wątpię, żeby
Christopher przyjechał szybko, więc nie śpieszy nam się.
-
Co pokłóciliście się? – Zapytał czysto przez ciekawość. Według niego
trójka Dowsonów: Christopher, Isabell, Morgan żyli w dziwnej symbiozie,
potrzebowali się nawzajem. I było wiadomo, że żadne nie waży się tej
symbiozy zerwać.
- Nie –zaprzeczyła jakby z wahaniem w głosie.- Po prostu Chris musiał zrobić sobie wakacje, aja chciałam zostać z Cullenami.
- Dobra. Okay.Przyjadę jak najszybciej się da.
Dowson
rozłączył się momentalnie. Pobiegł do swojego samochodu,zaparkowanego
na parkingu, za wzniesieniem, nie patrząc na nic i nikogo. Nie
poinformował, ani matki, ani żony ,ani nikogo, wybiegł kierowany swoją
furią,jak i strachem, że może jego żywot się kończy. Wsiadł za
kierownicę i przyciskając pedał gazu pojechał prosto na lotnisko, żeby
złapać jakiś samolot do Włoszech.
- Marcus policzymy się! – warknął.
***
Wkurzony
i cudem powstrzymujący wybuch furii, Dowson zatrzymał,ukradziony z
lotniska w Rzymie, samochód i wbiegł na plac główny w Volterze. Nie
wiedział, co robi. Nie miał pojęcia, czemu zamiast dzwonić do przyjaciół
i pytać o możliwe sposoby wybrnięcia z tej sytuacji, lub czemu po
prostu nie planuje zabójstwa Doriana, przyjechał tutaj i chciał wygarnąć
wszystko Marcusowi. Liczył, że się zreflektuje i da mu tron. Wtedy byłoby po problemie.
Przebiegł
plac w ciągu kilku sekund pod osłoną nocy i wtargnął przypadkiem nie
wywarzając drzwi wejściowych, do dworu, Volturi. Od razu podchwycił
zaciekawione spojrzenie sekretarki Volturi, Gianny.
-
Witam panie Dowson, życzy sobie pan z kimś porozmawiać? – zapytała
uprzejmie. Nigdy nie działała mu na nerwy, ale teraz tak. Jej uprzejmy
miły ton, wywoływał u niego jeszcze większe wkurzenie i mdłości.
Najchętniej wymordowałby wszystkich,którzy są wokół niego.
-
Zamknij się – warknął do niej gniewnie. Nie miał zamiaru prosić nikogo o
nic. – Marcus!– Wykrzyknął na całe gardło, a świetna akustyka zamku
dodała lepszego efektu.
Gianna
jęknęła głośno, zdenerwowana nagłym wybuchem gniewu, ale po parunastu
latach znajomości z tym wampirem wiedziała, że do miłych i grzecznych
nie należy. Westchnęła bezradnie i wyszła szukać pana Marcusa, który na pewno się nie ucieszy na wieść, kto go woła.
Dowson nie patrząc na nic i nikogo, wszedł z mordem w oczach, do sali tronowej i zobaczywszy ją pusta, krzyknął ponownie:
- Marcus!
Był
blisko stwierdzenia, że nie zobaczy tego Volturi. Jednak postanowił,
nie odpuścić i choć nie wiadomo co musiałby zrobić, zdemolować dwór ,
wyzabijać wszystkich, porozmawia z nim. A on da mu da, to, co
potrzebuje.
- Zamilcz –pisnęła groźnie Jane, pojawiając się za jego plecami. – Jeśli nie, za chwilę będziesz się wił na podłodze.
Dowson
nie spodziewał się, aż takiego szybkiego spotkania z nią.Wiedział, że
przyjdzie z chytrym uśmieszkiem na twarzy, będzie grozić użyciem swojego
daru. Jednak jego groźby, nigdy nie budziły w nim nic poza agresją i
wściekłością. Spojrzał na nią, jakby była jakimś robakiem, którego
trzeba zdeptać i to najszybciej.
- Nie ma sprawy, zrób to, to więcej nie zobaczysz brata – syknął ostrzegawczo w jej stronę.
Dowson
bardzo dobrze wiedział, że oprócz siebie i Aro, dba tylko o Aleca.
Kochał swój dar i uważał, że jest najlepszy na świecie. Nie wymieniłby
go na żaden inny.
Mierzyli
się wzrokiem, każdy gotowy, aby wykonać swoją groźbę natychmiast.Żadne z
nich nie bało się drugiego, uważało przeciwnika za nic. Jane bardzo
chciała, żeby krzyki znienawidzonego Dowsona rozbrzmiewały w całym zamku
i utemperować tą jego pewność siebie. Natomiast Dowson chciał
niezmiernie rzucić nią o ścianę i skręcić kark jej bratu i utemperować
tą jej pewność siebie.
-
Dowson, nie taka była umowa – warknął, zimny tonem Marcus, wchodząc do
sali. Został zaalarmowany krzykami Gianny. Nie spodziewał się tego
Dowsona. Dał mu klarowne instrukcje, że do niego zadzwoni, po to żeby
nie wpadał tu jak bydło i krzyczał jego imię. Właściwie łudził się, że
nigdy go już nie zobaczy.
- No właśnie,Volturi nie taka była umowa! – Warknął odwracając się do niego. - Słyszałem, że chcesz, żeby Morgan mnie zabił?
-
Cóż przydatny raczej już nie będziesz – syknął. Skoro niedługo Heidi
zamieszka z Dowsonami to,po co mu on. I to jeszcze będzie chciał coś w
zamian!
-
Myślałem,że jesteś człowiekiem honorowym – warknął Dowson do niego
zimno, podchodząc coraz bliżej. Żałował, że nie spisali tej umowy na
piśmie, miałby przynajmniej jakiś dowód.
- Honor? –prychnął. Marcus kazał wyjść Jane, która uczyniła to z grymasem niezadowolenia na twarzy. Myślała, że powoli jej po torturować Dowsona.
- Nie mam zamiaru tracić życia przez twoją głupotę! – warknął do Marcusa Dowson. - Wywiąż się ze swojej części umowy! – Zażądał.
- Nie .
Dowson
miał ochotę się na niego rzucić i zabić. Ryzykował wszystko,żeby dać mu
tego, co żądał i teraz ma odejść z niczym? Nie spodziewał się tego po
nim. Umowa była prosta i klarowna. On da mu Isabell, która będzie
zmuszona pozwolić mu zabić brata, a on mu odda tron. Oszukał go.
Frustrujące było to, że Dowson wiedział, że nie ma nic, co mogłoby go
zmusić do wywiązania się z zobowiązań względem niego. Nic. A nawet,
jeśli spróbuje coś zrobić to może stracić własne życie.
- Dosłałeś ode mnie, co chciałeś i żądam zapłaty – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Nie dostaniesz jej. Ja chciałem Alexa a nie mam go, więc umowa nie jest spełniona.
- Umowa zakładała wydanie ci czegoś, co wpłynie na decyzje Isabell – przypomniał mu z agresją w głosie Dowson.
- Owszem, a oddanie ci wieży w Volterze, za zabójstwa Alexa – odparł Marcus
Dowson
starał się wytężyć pamięć, poszukać, czy aby na pewno Marcus mówi
prawdę, a nie próbuje zrobić unik. Niestety jego pamięć nie pamięta
takiego warunku.
-
Nie rób ze mnie głupka. Nie taka była umowa. Jutro o tej porze nie będę
już żył, jak Aurora z Dorianem ze mną porozmawiają – krzyknął z
rozpaczą w głosie.
- Czy to mój problem? – warknął Marcus.
- Ty ich na mnie napuściłeś!
- I tak by się dowiedzieli, Isabell by nie odpuściła.
Marcus
starannie próbował ukryć swoje prawdziwe intencje. Już na początku
umowy, nie miał się zamiaru z niej wywiązać, nie żeby wierzył, że
Dowosnow się uda kiedykolwiek wywiązać ze swojej części. Był narzędziem w
jego rękach, do jego celów, o których nie ma pojęcia i tak pozostanie.
- Nie musiałeś się mieszać! - Syknął Dowson.
- Czyli nie chcesz mojej pomocy – prychnął Marcus i spojrzał mu w oczy.
-
O jakiej pomocy mówisz? – Odparł szybko, nie spodziewał się niczego od
niego, co mogłoby mu pomóc. Jednak tragizm, który zapanował w jego
życiu, po telefonie Isabell,pchał go do jakiejkolwiek szansy uratowania
życia, nawet od największego wroga.Oszusta wroga.
Marcus zaśmiał się cwano, wszystko szło zgodnie z jego planem. Dowson
połknął haczyk, jak ryba złowiona przez rybaka. A skoro, to on był
rybakiem, a Dowson rybą, to wiadomo, jaki los go czeka.
-
Jest pewna wampirzyca, którą próbujemy od nas przekonać, ale z marnym
skutkiem … -westchnął ponuro. Ta dziewczyna, nie tylko Aro, działa na
nerwy, ale powoli zaczynała Marcusowi. – Ale z twoim darem będzie to
pestka. Użyczymy ci jej, a później nam ją zwrócisz.
-
Mam ci teraz wierzyć? Nowa umowa? Nie ma mowy - krzyknął wkurzony
Dowson. Na pewno nie chciał wchodzić w nowe układy z Volturi, skoro
poprzednie się nie udały.
-
To twoja jedyna szansa, żebyś przeżył. Obydwoje wiem, że jak Morgan się
dowie, że śmiałeś coś zrobić Isabell, to cię zabije bez, nawet chwili
myślenia.
Marcus
trafił w sedno, Dowson to wiedział. Jeśli Morgan się dowie, że maczał
palce w tym sporze to go poćwiartuje i rozrzuci jego szczątki na cały
świat, jak zrobił mitologiczny Seth z Ozyrysem. Nie pomogą ani prośby,
Isabell,choć wątpił, żeby była, aż tak łaskawa i wstawiła się za nim.
- Co to za umowa? – zapytał rzeczowo.
Marcus
uśmiechnął się zadowolony, że osiągnął, czego chciał. Za parę miesięcy,
ta wnerwiająca wampirzyca, będzie chodzić po tym zamku i służyć
Volturi. Aro będzie zadowolony i pozwoli mu działać, żeby i Isabell
powtórzyła los Paulli. Ach, jaka zemsta jest słodka – zamyślił się
Volturi.
-
Dam ci adres wampirzycy, weźmiesz ją do zamku, załatwisz sprawę z
Morganem i później ją nam oddasz, z twoim darem to nie będzie problem
zmusić ją do posłuszeństwa tobie a później nam.
- Co to za dar?– zaciekawił się Dowson.
- Lustro. Odbija wszystkie dary jak lustro.
- To mój dar też odbije i po sprawie – prychnął.
- Nie. Ktoś musi być słabszy od niej. Przetestowaliśmy to.
Dowson
nie miał wyjścia, ta wampirzyca była jedyną deską ratunku dla jego
życia. Musi zaufać Marcusowi, choć nie powinien. Nie ma wyjścia, jutro o
tej porze może nie żyć, jeśli nie zrobi czegoś.
Marcus
podszedł do stolika w rogu, wyciągnął jedną kartkę z notesu i napisał
na niej adres i imię wampirzycy. Podszedł do zmieszanego Dowsona i podał
mu kartkę. Mężczyzna spojrzała na nią, a później na Marcusa.
-
Jeśli to nie zadziała, zabiję cię – ostrzegł i chwycił kartkę. Nie
zaszczycając go żadnym spojrzeniem wybiegł z pałacu i po przeczytaniu
adresu jęknął zły. Czeka go długi lot.
-
Marcus, co ty kombinujesz? Myślałem, że chcesz go zabić – zapytał
zdezorientowany, Aro wchodząc z Caiusem do sali. Obydwoje słyszeli całą
rozmowę, jednak woleli nie przeszkadzać. Ta sprawa była tylko między
Marcusem, a tym Dowsonem.
-
Upieczemy dwie pieczenie, a jak dobrze pójdzie może i trzy, na jednym
ogniu – odparł jakby była to najoczywistsza rzeczna świecie. Dwójka
wampirów spojrzała na niego jak na idiotę. Nie rozumieli, o co mu
chodzi, a już tym bardziej jak ma zamiar posługując się tym Dowosnem
dopaść Alexandra. Bo według jego braci tylko o to mu chodziło.
- Czyli? –zapytał zaciekawiony Caius.
-Zniszczymy
Dowsonów i zabiję Alexandra – spojrzał na swoich braci z uśmiechem. Oni
dostaną zniszczony klan Dowsonów i nie będą się musieć martwić o swoją
władzę,a Marcus w końcu pomści śmierć żony.
-
Jak? – Westchną Aro. Od wielu lat marzy się mu, żeby klan Dowson
przestał istnieć, ale wiedział,że to nie możliwe. Dowsonów nie da się
zabić, a nie ma możliwości, żeby kogoś do czegoś zmusić. Notabene, parę
osobników z tej rodziny chciałby mieć pod ręką.
-Zredukujemy
liczbę członków klanu o połowę. Okaże się, że ten, który miał być moim
kablem według Aurory i Doriana będzie niewinny i tak w kółko. Później
trzeba będzie zająć się Morganem, a skoro on ma tylko jeden, jedyny,
słaby punkt, to trzeba będzie trochę zachodu, ale się opłaci.
Jak to, taki władczy, cyniczny,
bezpośredni, wytrwały w postawionych celach, wampir, który wydaje się
być niezniszczalny , ma tylko jedną słabość? Miłość.
- Ale Isabell by się przydała tak samo jak jasnowidzka – warknął oburzony Aro.
Nie
mieściło się mu w głowie, jak Marcus mógłby zabić taki talent. Aro miał
obsesje na jej punkcie. Jedyna wampirzyca oporna na wszystkie dary,
która może wytworzyć ochronę, dla kogo chce. A jasnowidza by się do
kompletu przydała.
-
Jak Isabell porwiemy to przybędą wszyscy i pozabijamy ich. A Morgan,
zrobi wszystko dla niej, więc zabić też się da. Klan Dowson przestanie
istnieć, a Isabell z Ginny zasilą szeregi straży przyboczne, no chyba,
że któreś z was chcę Isabell za żonę…– poinformował swoich braci.
Aro z Caiusem wymienili spojrzenia. Caius zamyślił się nad pomyslem Marcusa.
- Sprytnie pomyślane – pochwalił go Caius, początkowo sceptycznie nastawiony, ale teraz pomysł zaczął się mu podobać.
- Miałem sto dwadzieścia cztery lata na obmyślanie tego. W końcu znajdę spokój –powiedział zimno.
***
Dowson
wylądował na lotnisku w Tokio. Przez zmianę czasu okazało się,że
wylądował o piątej rano. Słońce nawet nie myślało, żeby schować się za
chmurami, których ,po prostu, nie było. Warknął gniewnie i próbował się
zasłonić garniturem. Nie zdążył się nawet przebrać w normalne ciuchy.
Jedyne,co go obchodziło, to uratowanie swojego życia, nie ważne, za jaką
cenę. Oby ta cała wampirzyca, nie okazała się bezużyteczna, bo naprawdę
nie wytrzyma i zabije Marcusa, za co prawdopodobnie przepłaciłby
życiem, ale przynajmniej, mu by ulżyło.
Durny,
pyszny, pewny siebie, apodyktyczny i chamski wampir. I jeszcze nie
dotrzymuje umów. Ale przynajmniej, teraz jak będzie miał tą całą,
Paullę,to może, troszkę go pod złości. Bo nie wątpił, że zdoła ją do
siebie nakłonić,ale Marcusa trochę pozłości. Może, zrobi mu ten sam
numer, ze przekręci umowę.
Jakimś
cudem uniknął ciekawskich spojrzeń ludzi, jak i odbijających od jego
skóry promieni. Złapał jakaś taksówkę i przeczytał adres z kartki od
Marcusa. Nie zdziwiłby się, jakby okazało się, że taki adres nie
istnieje.Jednak taksówkarz nie powiedział nic ,tylko wjechał na jezdnię.
Dowson
zadzwonił na rezerwacje biletów i zarezerwował powrotny lot do Kanady.
Niestety, z przesiadką, ale przynajmniej ,nie jest za parę dni tylko
parę godzin.
Plan
wymyślony przez Dowsona był prosty. Znaleźć wampirzycę zapytać
grzecznie, czy nie zachciałaby mu pomóc, a jak nie, a na pewno nie,
zmusić ją.Użyć daru i znaleźć, kogoś, kogo ona kocha, lub o kogo się
troszczy, przyłożyć mu nóż do gardła lub ogień, o ile to wampir, może
dla efektu trochę go po torturować i sprawić, że zrobi wszystko, co on
zażąda.
Wykonał
jeszcze parę szybkich telefonów do wampirów, którzy byli bardzo chętni
przysłużyć się Dowosnom. Przynajmniej, to była jedyna rzecz,którą lubił w
byciu Dowsonem, każdy lub większość, ci pomoże, jeśli tego chcesz.
Samochód
się zatrzymał i taksówkarz zwrócił się do niego z rachunkiem. Dowson
nie patrząc na niego, wyciągnął garść banknotów z portfela i podał
mu,nie żądając reszty.
Stał
przed obskurnym budynkiem jakieś karczmy na paterze, a na pierwszym
piętrze najwyraźniej ktoś mieszkał, bo zobaczył jakąś postać podlewającą
kwiatki.
Nie
mając wyjścia, wszedł do karczmy, która była otwarta, jak na tą porę,
to dziwne. Była pusta, nie było gości. Jakaś kobieta zmywała podłogę, a
jakiś facet stał za barem czyszcząc kufle od piwa.
Dowson podszedł do niego, nie tego się spodziewał i z grymasem na twarzy zapytał:
- Szukam Paulli Onohary Ikoshi – przeczytał jej nazwisko z kartki i spojrzał na mężczyznę oczekująco.
Kobieta
nagle przestała czyścić podłogę i spojrzała na niego uważnie. Krzyknęła
coś do mężczyzny przed nim. To była jedyna chwila, w której wampir
żałował, że nie posłuchał Isabell i nie nauczył się japońskiego.
-Śpiesz
mi się – warknął zimno do obydwojga. Kobietę pod wpływem jego wzroku
wstrząsnął zimny dreszcz przerażenia, a mężczyzna zniknął za drzwiami od
kuchni. Kobieta, która za pewne była tu kelnerką, wskazała mu stolik w
rogu. Usiadł i spojrzał na nią wyczekująco. Wydało się mu, że chciała mu
coś powiedzieć.
Kobieta
nie była oswojona z wampirami, choć wiedziała, kto siedzi przed nią.
Najchętniej by uciekła stamtąd, jednak, nie mogła. Musiała ratować
sytuacje, jakby okazało się, że to jedne z Volturi i przyszedł po
Paullę.
Dowson odwrócił spojrzenie od pulchnej, brązowowłosej, po czterdziestce kobiecie.
Przez
drzwi kuchenne, szła do niego drobna kobieta.Japonka, choć patrząc na
lekko skośne oczy, można było wywnioskować, że któreś z rodziców było
obcokrajowcem. Miała długie, proste, brązowe, włosy i czerwone oczy, z
których było czuć strach i przerażenie. Nie patrzyła się na niego,który z
założonymi rękami przyglądał się jej, tylko uparcie patrzyła się w
podłogę. Kiedy znalazła się tuż przed jego stolikiem, nieśmiało i
niepewnie spojrzała na niego. Jednak widząc jego zaskoczone i
zniesmaczone spojrzenie uciekła wzrokiem.
-Paulla Ikoshi ? – zapytał rzeczowo Dowson. Był
zaskoczony, nie spodziewał się kogoś takiego. Myślał, że będzie to
silna, pewna siebie kobieta, nie dziecko. Bo bez wątpienia, nie miała
więcej,niż siedemnaście lat i zachowywała się jak dziecko.
-Ta-aaak – za jąkała się dziewczyna i spojrzała za siebie na obserwujących scenę dwójkę ludzi.
-Musimy pogadać – powiedział Dowson i wskazał na wprost siebie krzesło.Dziewczyna się zawahała i spojrzała na mężczyznę z nią.
- Kto ty jesteś? – warknął tamten do Dowsona.
Mężczyzna się zaśmiał i spojrzał z obrzydzeniem na niego:
-Trochę
szacunku nędzny człowieku. Jestem Dowson – prychnął i spojrzał na
dziewczynę, której oczy się momentalnie rozszerzyły. Za pewnie znała
pogłoski o tym klanie. Nie spojrzała na gościa i usiadła na wskazanym
krześle.
-Zechcesz
mi pomóc, a później, być może, ale jeszcze się zastanowię, zamieszkać w
Volterze i im służyć ? – postanowił nie obwijać w bawełnę. Nie chciał
tracić czasu, na miłą pogawędkę z tą wampirzycą. Wiedział, że się nie
zgodzi i będzie musiał ją zmusić.
A co do oddania jej Volturi, musi się zastanowić, za bardzo ją chcą, a Marcus go oszukał. Więc czemu teraz mu się nie odpłacić?
- Nie- odparła pośpiesznie za nią kobieta z tyłu.
Dowson
przewrócił oczami, nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta, może matką,
ale nie rozmawiał z nią tylko z Paullą. Patrzył się oczekująco na pół
japonkę, ale w odpowiedzi uzyskał tylko cisze. Dziewczyna uparcie
wpatrywała się we wzór na stole.
-
No dobra, czyli trzeba cię zmusić – warknął Dowoson. Spojrzał uważnie
na nią. W życiu nie widział, aż tak bezbronnej wampirzycy. Powoli zaczął
się zastanawiać czy nie został wpuszczony w kanał i czy aby dziewczyna
nie byłą człowiekiem. Ale po czerwonych tęczówkach nie spodziewał się
mistyfikacji.
Dowson wysłał smsa do jego nowych przyjaciół. Jeśli mają wyczucie czasu, zjawia się w najodpowiedniejszym momencie.
- Jeśli mi nie pomożesz, zabiję Saeko i całą twoją rodzinę i wszystkich, którzy cię obchodzą: Toshiko, Ekiguchi, Kakutama, Tai i Milę – powiedział groźnie patrząc na Paulle. Dziewczyna
się przeraziła, co oznaczało, że jego dar działał. Dowson, nie miał
pojęcia, co to za osoby, czy któraś z nich stoi za dziewczyną, ale nie
chciał tego zdradzać. Paulla pierwszy raz spojrzała na niego i mogła
zobaczyć, że nie żartuje, że byłby zdolny to zrobić.
- Wysłałem już namiary na nich, moim kolegom – zaśmiał się cynicznie, wymachując przed nią telefonem.
W oczach Paulli pojawiły się łzy, odwróciła się, żeby zobaczyć dwóję ludzi za nią.
- Dobrze pomogę ci tylko ich nie krzywdź – zgodziła się potulnie.
- To zależy od ciebie. Jedziemy do Montrealu –warknął zimno, zadowolony, że może pożyje jeszcze trochę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz