środa, 17 października 2012

XXXV. Nie spełniona umowa


Klan Dillon się postarał.
                To była pierwsza myśl wszystkich gości, przybyłych na bal. Wynajęli bardzo dużą willę, która była jakby idealnie wybudowana dla wampirów.  Wśród pagórków i wzniesień, granicząca tylko z morzem i zielenią. Nie było takiej możliwości, żeby ciekawskie spojrzenie ludzkich par oczu wdarło się w wir zabawy. 
Ogromna, wielkości boiska do piłki nożnej sala balowa, służyła do tańców, gdzie przygrywała orkiestra smyczkowa. W drugiej części domu,znajdował się sporych rozmiarów basen, przy którym rozbrzmiewały takty nowoczesnej muzyki. Boczne saloniki na parterze służył do posilenia się. W dużych, niskich , przeźroczystych naczyniach wypełnionych po brzegi była krew,wszystkich gatunków. Ale jeśli ktoś chciał napoić się w tradycyjny sposób,znaleźli się chętni do użyczenia ręki czy szyi. Na pierwszym piętrze, można było znaleźć miejsce na odpoczynek, jak i pograć w karty lub bilard.  Na drugim piętrze były pokoje, w których można była spokojnie porozmawiać ze znajomymi lub oddać się ekscesom miłosnym.
Wydawało się, że są tu wszyscy z wampirzej socjety, jak i zwykli, nieodznaczający się niczym, wampiry.
Klan Dowsonów przybył z opóźnieniem, w dziesięcioosobowej reprezentacji,co spowodowało zwrócenie wszystkich par oczu na nich i gwałtowne zamilknięcie większości rozmów, z wyjątkiem ich przyjaciół. Dowsonowie udawali, że tego nie widzą.
Melanie, niska, o zaokrąglonych kształtach kobieta.Posiadała długie, proste, czarne włosy, zgrabnie podpięte do tyłu. Nie odznaczał się szczególną urodą jak na wampirzycę. Z jej miodowych oczu tryskało ciepło, jak i dystans. Nie miała wielu przyjaciół i całą swoją uwagę kierowała ku rodzinie.  Jako prawdziwa matka,trzymała swoje dzieci krótko, ale nie szczędziła im uczuć. Oczy jej się rozszerzały,gdy ktoś postępował niecywilizowanie i sprzecznie z jej zadami.  Miała na sobie długą i subtelnie ozdobioną świecącymi kamieniami, kremową suknię balową, a uroku dodawał jej delikatny,szczery uśmiech, który, pomimo, że wywoływał zmarszczki wokół jej ust, odróżniało ją od Doris. Obok niej kroczył, z ręką opasą w jej pasie, jej mąż, Michael. Średniego wzrostu, brunet, który przy swojej żonie wyglądał na wysokiego. Z jego twarzy biła powaga, jaki i mądrość. Jego oczy przypominały jakiegoś proroka. Jeden kącik ust ciągle był delikatnie podniesiony do góry. Był bardzo uczuciowy i dżentelmeński.Wzrokiem zatroskanego ojca sprawdzał, co chwila, co robią jego dzieci, a niespuszczona z tali żony ręka, zdradzała, jak dużo dla niego znaczy ta kobieta.  Ubrany był w czarny, klasyczny smoking.
Za nimi dumnie kroczyła Doris. Zabójczo piękna i biorąc pod uwagę, że nie było tutaj Ginny Dowson, była najpiękniejszą osobą na przyjęciu.Miała proste, do ramion, brązowe włosy. Wysoka, ale tylko dzięki kilkudziesięciu centymetrowych czerwonych szpilkach. Idealnie prosta sylwetka, jak i spojrzenie,wyraźnie dawało do zrozumienia, że pomimo trzystu lat od jej śmierci ,nadal kieruje się zasadami wpojonymi przez rodziców. Była to zapewne stara, zamożna i dumna rodzina. Jej twarz oprócz cienia zainteresowania, gdy rozmawiała z plotkarskimi koleżankami, nie przejawiała żadnych uczuć. Wargi mocno zaciśnięte w jedną linię, głowa dumnie uniesiona i spojrzenie jakby patrzyła na kogoś gorszego.  Jakby ją określić dwoma zdaniami, to byłoby to: zabójcza piękność. Ubrała długą, zwiewną, białą suknię,przepasaną w tali czarnym paskiem i dużą czerwoną różą. U dołu sukni widniały czerwone plamy, które wyglądały jak płatki róż.  Zachowywała się i czuła się jakby była królową balu.
Za nią swobodnie szedł Jonathan. Jako mąż Aurory, czyli królowej wampirów, również dostał błędną etykietkę zimnego, nieczułego i despotycznego wampira, jak pozostali Volturi. Średniego wzrostu brunet, z postawionymi na żelu włosami, z zafarbowanymi na blond końcówkami. Z lekkim zarostem, który dodawał mu uroku, jak i chochlikowate spojrzenie. Pojawił się w garniturze, ale z rozpiętą koszulą i bez krawatu. Mrugnął do kilku dziewczyn, za co oberwało się mu od żony, idącej obok niego. Aurora, piękna o długich, kręconych i gęstych, czarnych włosach wampirzyca. Miała coś z elfa.  Jej oczy wyrażały smutek jak i rozczarowanie,ale nikt nie śmiał jej spojrzeć w oczy oprócz Dowsonów. Wyglądała jak najbardziej dopracowany, idealny, kamienny posąg.  Na twarzy ani cienia uśmiechu, zmarszczki czy jakichkolwiek uczyć. Wyglądała jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie zamienia się w kamień. Jej długa, z długim trenem czerwona suknia dodawała jej drapieżności.   Wokół tej dwójki nikt się nie kręcił tylko ci,którzy nie boją się Volturi.
Za nimi szła Bridget. Wysoka, długonoga, blondynka z kręconymi, gęstymi, do pasa włosami. Na jej twarzy widniał szeroki uśmiech, a z jej miodowych oczu bił szacunek. Nie traktowała nikogo gorzej, tylko na równi. Może,dlatego wiele osób najbardziej z nią lubi załatwiać sprawy z Dowsonami.  Bridget, jako prawa ręka Morgana, była najbardziej znaną po Morganie, Isabell i Christopherze z Dowosnów. Dlatego z uwagi na brak najznamienitszej części rodziny, spojrzenia większości były skupione na niej. Blondynka wybrała długą, podkreślającą kobiece kształty,szarą, z czarnym paskiem sukienkę. Bardziej przypomniała grecką togę, niż balową suknię, ale Bridget za takimi nie przepadała. Prowadzona była za rękę przez męża, Andrew'a. Bardzo wysoki, o średnio długich, nijakich włosach, ni to brąz, ni to czarny, ni to rudny, zaczesanych gładko do tyłu. Wyglądał jak nieobecny, jakby był tu tylko ciałem. Tak, jakby nic go nie obchodziło. Emanował z niego spokój i niewzruszenie, kiedy patrzyło się w jego oczy, zaraz pojawiał się obraz spokojnej, rzeki i zieleni wszem i wobec. Kompletnie ignorował otaczające go osoby, jedynie kiwał głową, na przytaknięcie słów żony, kiedy się do niego zwracała. Tak jakby, tylko ona dla niego istniała, i nic, i nikt więcej. Był tu tylko dla niej.
Za nimi, szereg cudownych Dowsonów zamykała ostatnia para: Delia i Nicolas. Delia, która była jak jej imię, jak kwiat dalii. Ubrana w długą,koronkową, zieloną suknię przypominającą łodygę, gęste, lekko falowane, długie,rude włosy bardziej spokojnego odcienia ,niż krzyczącego przypominały płatki kwiatka. Była śliczna, dobra i pogodna.  Jej oczy były rozbawione i wesołe. Przytulała się i witała ze wszystkimi wokół niej. Wokół niej roztaczała się aura miłości,zrozumienia i dobroci.  Za nią kilka kroków wlókł się Nicolas, dość specyficzny wampir. Na zaciekawione spojrzenia odpowiadał gniewnymi i zimnymi. Kolor włosów był niezidentyfikowany ani brąz,ani rudy, ani czarny, o długich do ramion, kręconych włosach, spiętych w luźny kucyk.Na jego twarzy widniał grymas niezadowolenia, dopiero na widok przystawek w postać jakiejś blondynki, z cieknącą krwią z szyi, uśmiechnął się i opuścił żonę, bez zaszczycenia jej żadnym spojrzeniem.
Wokół Dowsonów wytworzyła się sztuczna atmosfera. Taki ścisły krąg, gdzie znajdowali się tylko przyjaciele i odważni, niebojący się niczego lub po prostu ciekawi i głupi. Michael z Melanie, podeszli do zdystansowanych i zakłopotanych Maximiliana i Margaret Dillon i podziękowali za zaproszenie oraz przeprosili za nieobecność Morgana. Maximilian i Margaret nie mieli doświadczenia w wydawaniu przyjęć, więc uważali nagłą sztuczną atmosferę za ich własny błąd. Jednak wszyscy się tak zachowują, w obecność klanu z Montrealu.
***
Trzeciego dnia, znudzony jeden z Dowsonów, popijał krew z kieliszka,choć wolałby wbić ostre kły w szyję jakiejś dziewczyny, ale niestety uważne spojrzenie Michaela pilnowały go, a surowy wzrok matki przywrócił do pionu.
Oparł się o kolumnę tarasu i patrzył pogardliwie na wschodzące słońce. Nie tyle nie chciał tu być, bo trochę chciał, lubił przyjęcia,jednak denerwowało go otoczenie. Nudne, nic niewznoszące rozmowy, na tematy równie błahe jak osoba, które je zaczęła. Tłum wampirów rządnych tylko jakiejś sensacji lub ciekawi klanu Dowson. Co kogo obchodzi, kto, z kim jest i gdzie mieszka? Co kogo obchodzą poczynania, Dowson Volturi?  - Warknął w myślach
Nie tyle wolałby być, tylko, miał być gdzie indziej. Minęły cztery miesiące, od jego ostatniej rozmowy z Marcusem. Wydał mu Isabell na tacy, tak jak chciał. Powiedział mu, że jeśli chce coś na niej wymusić, a na pewno chodziło mu o Alexandra Dwyera, to musi, złapać Cullenów. Za to wszystko,za wiele lat śledzenia jej, szperania w jej rzeczach, czytania jej wiadomości,podsłuchiwania jej rozmów i w końcu znalezienia jedynej rzeczy, która ją dotknie, miała być jedna z wież w Volterze.
Bo przynajmniej dla niego, Isabell miała na sobie uczucioodporną powłokę. Nie pozwalała nikogo zabić, czy skrzywdzić i dawała każdemu drugą szansę, na którą nie zasługiwał. Tak jak Victor Gebert, Isabell uratowała mu życie. Był ostatnim, żywym wampirem z nowonarodzonej armii, która próbowała zagarnąć tereny Grecji, gdzie mieszkali przyjaciele Dowsonów i Morgan miał siedzibę jednej z firm.  Isabell wstawiła się za nim, choć Morgan chciał go zabić, ale widząc słodkie spojrzenie Isabell, opuścił. Oczywiście, Victor nie był godny wstawiennictwa Isabell.Nadal jest chamski i wredny. Nawiasem mówiąc, Morgan robi wszystko dla niej.Efekt uboczny zakochania się - mężczyzna westchnął.  Chciałby kiedyś pokochać jakąś kobietę, tak bardzo jak Morgan Isabell. Chciał, żeby jakaś kobieta dała mu powód, żeby opanował swoją chorą ambicje na punkcie władzy. Ale na pewno tą kobietą nie jest jego żona.
Isabell wszystkich traktuje jednakowo. Dla każdego jest życzliwa, miła i pomocna. Choć potrafi się powściekać. Ale głównie, to na Christophera, który uwielbia ją drażnić. Isabell nawet, jeśli cierpi w duszy lub coś ją drasnęło, nigdy nie daje tego, po sobie poznać. Zawsze jest uśmiechnięta i spokojna. Nawet, jeśli coś ją rani, to tego nie widać. A jeśli chodzi o uczucia, to odbijają się od niej, jak od lustra. Pomimo, tego, że coś ewidentnie jest między nią a Morganem, to ona zachowuje się, jakby nic nieczuła i nic nie widziała. Jakby nie miała uczuć.
- Skoro nigdy nie okazuje swoich uczuć, to jak poznać słaby punkt tej osoby? – Powtórzył to samo pytania, które zadawał sobie od stu dwudziestu lat.
Wampir o ni brązowych, ni czarnych, czy rudych włosach warknął gniewnie. Marcus dostał to, co chciał, a on nie. Za wydanie Isabell miał dostać nazwisko Volturi i jeden z czterech tronów, w sali tronowej w Volterze, ale nie ma nic. Kopną ze złości doniczkę, z młodą palmą, która roztłukła się na małe kawałeczki. Niektóre osoby się odwróciły zaciekawione, posłał im mordercze spojrzenie, natychmiast się odwróciły i weszły do środka. Wolały z nim nie zaczynać.
Miał teraz siedzieć w Volterze, ubrany w czerwoną pelerynę i decydować,kogo zabić, a kogo nie. Miał rządzić, miał być tym okrutny, Volturi, którego samo wymówienie imienia, budziło strach. Miał mieć władzę i wszystko, co chciał. Mógł w końcu nie oszukiwać swojej prawdziwej, morderczej natury. Miał wybrać sobie ofiarę, która przywoła go swoim cudownym zapachem i z rozkoszą mógłby ją zabić bez surowego wzroku Melanie.
Ale nie.
                Pomimo,tego, że Marcus mówił, że najpierw załatwi sprawę z Cullenami, a później z nim.Nie zrobił tego. Porwał tą głupią rodzinę, Dowson słyszał o tym od Morgana. To Marcus jest durny, jeśli ich wypuścił, to nie jego winna, dostał od niego, co chciał. Pomimo, że zgodnie z układem, miał być w Volterze, nie był. Zawsze mu się wydawało, że Marcus to honorowy wampir, jednak nie. Oszukał go. 
Kolejny wybuch frustracji, przerwał dźwięk jego telefonu. Sięgnął do kieszeni i nie patrząc, kto to, odebrał. Nie łudził się, ze to Marcus, o nie.
- Słucham ?– warknął zimno.
- O hej… –przywitała się wesoło, Isabell. Poznał jej głos od razu. Jak na ironie losu,doszedł do wniosku, że gdyby była tutaj, w długiej, balowej sukni i z wściekłością wypisaną na każdej kończynie ciała, to by się nie nudził i nie byłby wściekły. Uwielbiał patrzeć i śmiać się, jak Isabell walczy z suknią,która o ile jest wybrana przez Doris, jest za obcisła i za wycięta w niektórych miejscach. Lubił też słuchać gróźb wystosowane pod adresem Chrisa, których i tak nigdy nie spełni.  Zaśmiał się się w duchu. Cztery miesiące temu, starannie stłumił wyrzuty sumienia, że wydał Isabell Marcusowi, po pretekstem spełnienia marzeń o władzy, a teraz chciałby,żeby tu była. Zwariował.
- Sądząc po twoim głosie, to cudownie się bawisz – zaśmiała się sarkastycznie Isabell. Tak jak ty – miał jej odpyskować, ale się powstrzymał. Nie wątpił, że się „cudownie”bawi.  Biorąc pod uwagę, że musi zaplanować ceremonie i użerać się z Morganem, to na pewno bawi się „cudownie”. A sam fakt, że to ona, a nie Ronnie, albo Phoebe do niego dzwoni, daje dowód,że ma dosyć i chce się zająć czymś innym.
- Dobra,już się nie śmieje - Isabell przestała się śmiać, za pewnie przypominając sobie,po co dzwoni. – Jest sprawa. Wczoraj odwiedzili nas Volturi i … - za jąkała się.
Co?
Dowson prawie krzyknął z przerażenia. Po co Volturi mieliby przyjeżdżać do Kandy? Czy Marcus postanowił się na mnie zemścić, za to, że nie dostał tego, co chciał? Przecież to on jest idiota, skoro mając tak mocne karty,nie umiał nimi zagrać. To nie moja wina, że on jest głupi. Niech tylko się dowiem,że coś powiedział Isabell lub Morganowi, o moim udziale. Ale jakby to zrobił czy Isabell zadzwoniłby do mnie jak gdyby nigdy nic i to, z życzliwością w głosie? Jak jest na kogoś zła, lub wkurzona to jest zimna, bezuczuciowa i duma.Nie wesoła i jakby z współczuciem w głosie, że muszę tu być – myśli w głowie wampira galopowały jak oszalałe. Zaczął się bać.  
Wampir, nie wątpił, że Isabell będzie chciała znaleźć przyczynę,dlaczego Marcus wpadł na dobry trop z Cullenami, ale jego udziału w tym by nie znalazła. Całą winę zrzuciłaby na Victorię i byłoby po sprawie. Nienawiść tych dwóch kobiet, do siebie, powinna przejść do legendy. Przez tyle lat, ani o milimetr nie zelżała. Choć wnioskując ze słów Isabell powód, dla którego Victoria miała ją zabić, dawno prysł wraz z przeminą Isabell w wampira.
- Nie, to nie było coś poważnego – zaprzeczała szybko Isabell, jakby czytała w myślach bratu. – Wpadli na pomysł podziału świata, ale o tym porozmawiamy jak wrócicie.Ale, nie, o to, chodzi. Marcus powiedział parę słów, które zastanawiają nas z Morganem...
- Czyli co?– warknąłem.  Sam fakt, że Marcus osobiście przyjechał do Kanady, dał do myślenia mężczyźnie.
-Powiedział, że ma swojego człowieka wśród naszej rodziny – wycedzała przez zaciśnięte zęby. – Oczywiście ja w to nie wierzę, ale wiesz zawsze lepiej się upewnić.
Dowson zacisnął dłoń w pięść i próbował nie wydobyć z siebie żadnego okrzyku wściekłości. Marcus go wydał. Był tego pewny, ale fakt, że Isabell niema chęci mordu w głosie, zastanawiał go.                                                          - Masz racje – prychnął Dowosn starając się ukryć panikę w głosie.
- No i Morgan prosił, żebyście przyjechali do domu, bo Dorian z Aurorą, muszą z każdym porozmawiać...
-Porozmawiać?– Powtórzył za nią głucho. Na dźwięk imienia Dorian kolana mu zmiękły.
- No tak.Nie martw się i nie wściekaj. Tylko dla ostrożności.
Ostrożności? Wyobraźnia Dowsona, zaczęła płatać mu figle i pokazywać jak będzie umierał. Jeśli Aurora z Dorianem z nim porozmawiają, to już może sobie kopać grób. Nie da się oszukać, ani Doriana ,ani Aurory.
- Tylko jest mały problem Isabell, ja już nie jestem w Brazylii, zrobiłem sobie mała wycieczkę– skłamał pośpiesznie, usiłując sobie kupić trochę czasu, na wymyślenie sposobu, jak odwieźć Morgana od tego szalonego planu.
- Znudzony?– Zapytała. – Nie ma sprawy, nie śpieszy się nam, wątpię, żeby Christopher przyjechał szybko, więc nie śpieszy nam się.
- Co pokłóciliście się? – Zapytał czysto przez ciekawość. Według niego trójka Dowsonów: Christopher, Isabell, Morgan żyli w dziwnej symbiozie, potrzebowali się nawzajem. I było wiadomo, że żadne nie waży się tej symbiozy zerwać.
- Nie –zaprzeczyła jakby z wahaniem w głosie.-  Po prostu Chris musiał zrobić sobie wakacje, aja chciałam zostać z Cullenami.
- Dobra. Okay.Przyjadę jak najszybciej się da.
Dowson rozłączył się momentalnie. Pobiegł do swojego samochodu,zaparkowanego na parkingu, za wzniesieniem, nie patrząc na nic i nikogo. Nie poinformował, ani matki, ani żony ,ani nikogo, wybiegł kierowany swoją furią,jak i strachem, że może jego żywot się kończy. Wsiadł za kierownicę i przyciskając pedał gazu pojechał prosto na lotnisko, żeby złapać jakiś samolot do Włoszech.
- Marcus policzymy się! – warknął.

***
Wkurzony i cudem powstrzymujący wybuch furii, Dowson zatrzymał,ukradziony z lotniska w Rzymie, samochód i wbiegł na plac główny w Volterze. Nie wiedział, co robi. Nie miał pojęcia, czemu zamiast dzwonić do przyjaciół i pytać o możliwe sposoby wybrnięcia z tej sytuacji, lub czemu po prostu nie planuje zabójstwa Doriana, przyjechał tutaj i chciał wygarnąć wszystko Marcusowi. Liczył, że  się zreflektuje i da mu tron. Wtedy byłoby po problemie. 
Przebiegł plac w ciągu kilku sekund pod osłoną nocy i wtargnął przypadkiem nie wywarzając drzwi wejściowych, do dworu, Volturi. Od razu podchwycił zaciekawione spojrzenie sekretarki Volturi,  Gianny.
- Witam panie Dowson, życzy sobie pan z kimś porozmawiać? – zapytała uprzejmie. Nigdy nie działała mu na nerwy, ale teraz tak. Jej uprzejmy miły ton, wywoływał u niego jeszcze większe wkurzenie i mdłości. Najchętniej wymordowałby wszystkich,którzy są wokół niego.
- Zamknij się – warknął do niej gniewnie. Nie miał zamiaru prosić nikogo o nic. – Marcus!– Wykrzyknął na całe gardło, a świetna akustyka zamku dodała lepszego efektu.
Gianna jęknęła głośno, zdenerwowana nagłym wybuchem gniewu, ale po parunastu latach znajomości z tym wampirem wiedziała, że do miłych i grzecznych nie należy.  Westchnęła bezradnie i wyszła szukać pana Marcusa, który na pewno się nie ucieszy na wieść, kto go woła.
Dowson nie patrząc na nic i nikogo, wszedł z mordem w oczach, do sali tronowej i zobaczywszy ją pusta,  krzyknął ponownie:
- Marcus!
Był blisko stwierdzenia, że nie zobaczy tego Volturi. Jednak postanowił, nie odpuścić i choć nie wiadomo co musiałby zrobić, zdemolować dwór , wyzabijać wszystkich, porozmawia z nim. A on da mu da, to, co potrzebuje.
- Zamilcz –pisnęła groźnie Jane, pojawiając się za jego plecami. – Jeśli nie, za chwilę będziesz się wił na podłodze.
Dowson nie spodziewał się, aż takiego szybkiego spotkania z nią.Wiedział, że przyjdzie z chytrym uśmieszkiem na twarzy, będzie grozić użyciem swojego daru. Jednak jego groźby, nigdy nie budziły w nim nic poza agresją i wściekłością. Spojrzał na nią, jakby była jakimś robakiem, którego trzeba zdeptać i to najszybciej.
- Nie ma sprawy, zrób to, to więcej nie zobaczysz brata – syknął ostrzegawczo w jej stronę.
Dowson bardzo dobrze wiedział, że oprócz siebie i Aro, dba tylko o Aleca. Kochał swój dar i uważał, że jest najlepszy na świecie. Nie wymieniłby go na żaden inny.
Mierzyli się wzrokiem, każdy gotowy, aby wykonać swoją groźbę natychmiast.Żadne z nich nie bało się drugiego, uważało przeciwnika za nic. Jane bardzo chciała, żeby krzyki znienawidzonego Dowsona rozbrzmiewały w całym zamku i utemperować tą jego pewność siebie. Natomiast Dowson chciał niezmiernie rzucić nią o ścianę i skręcić kark jej bratu i utemperować tą jej pewność siebie.
- Dowson, nie taka była umowa – warknął, zimny tonem Marcus, wchodząc do sali. Został zaalarmowany krzykami Gianny. Nie spodziewał się tego Dowsona. Dał mu klarowne instrukcje, że do niego zadzwoni, po to żeby nie wpadał tu jak bydło i krzyczał jego imię. Właściwie łudził się, że nigdy go już nie zobaczy.
- No właśnie,Volturi nie taka była umowa! – Warknął odwracając się do niego. - Słyszałem, że chcesz, żeby Morgan mnie zabił?
- Cóż przydatny raczej już nie będziesz – syknął. Skoro niedługo Heidi zamieszka z Dowsonami to,po co mu on. I to jeszcze będzie chciał coś w zamian!
- Myślałem,że jesteś człowiekiem honorowym – warknął Dowson do niego zimno, podchodząc coraz bliżej. Żałował, że nie spisali tej umowy na piśmie, miałby przynajmniej jakiś dowód.
- Honor? –prychnął. Marcus kazał wyjść Jane, która uczyniła to z grymasem niezadowolenia na twarzy.  Myślała, że powoli jej po torturować Dowsona.
- Nie mam zamiaru tracić życia przez twoją głupotę! – warknął do Marcusa Dowson. -  Wywiąż się ze swojej części umowy! – Zażądał.
- Nie .
Dowson miał ochotę się na niego rzucić i zabić. Ryzykował wszystko,żeby dać mu tego, co żądał i teraz ma odejść z niczym? Nie spodziewał się tego po nim. Umowa była prosta i klarowna. On da mu Isabell, która będzie zmuszona pozwolić mu zabić brata, a on mu odda tron. Oszukał go. Frustrujące było to, że Dowson wiedział, że nie ma nic, co mogłoby go zmusić do wywiązania się z zobowiązań względem niego. Nic. A nawet, jeśli spróbuje coś zrobić to może stracić własne życie.
- Dosłałeś ode mnie, co chciałeś i żądam zapłaty – wycedził przez zaciśnięte zęby.
- Nie dostaniesz jej. Ja chciałem Alexa a nie mam go, więc umowa nie jest spełniona.
- Umowa zakładała wydanie ci czegoś, co wpłynie na decyzje Isabell – przypomniał mu z agresją w głosie Dowson.
- Owszem, a oddanie ci wieży w Volterze, za zabójstwa Alexa – odparł Marcus
Dowson starał się wytężyć pamięć, poszukać, czy aby na pewno Marcus mówi prawdę, a nie próbuje zrobić unik. Niestety jego pamięć nie pamięta takiego warunku.
- Nie rób ze mnie głupka. Nie taka była umowa. Jutro o tej porze nie będę już żył, jak Aurora z Dorianem ze mną porozmawiają – krzyknął z rozpaczą w głosie.
- Czy to mój problem? – warknął Marcus.
- Ty ich na mnie napuściłeś! 
- I tak by się dowiedzieli, Isabell by nie odpuściła.
Marcus starannie próbował ukryć swoje prawdziwe intencje. Już na początku umowy, nie miał się zamiaru z niej wywiązać, nie żeby wierzył, że Dowosnow się uda kiedykolwiek wywiązać ze swojej części. Był narzędziem w jego rękach, do jego celów, o których nie ma pojęcia i tak pozostanie.
- Nie musiałeś się mieszać!  - Syknął Dowson.
- Czyli nie chcesz mojej pomocy – prychnął Marcus i spojrzał mu w oczy.
- O jakiej pomocy mówisz? – Odparł szybko, nie spodziewał się niczego od niego, co mogłoby mu pomóc. Jednak tragizm, który zapanował w jego życiu, po telefonie Isabell,pchał go do jakiejkolwiek szansy uratowania życia, nawet od największego wroga.Oszusta wroga. 
Marcus zaśmiał się cwano, wszystko szło zgodnie z jego planem.  Dowson połknął haczyk, jak ryba złowiona przez rybaka. A skoro, to on był rybakiem, a Dowson rybą, to wiadomo, jaki los go czeka.
- Jest pewna wampirzyca, którą próbujemy od nas przekonać, ale z marnym skutkiem … -westchnął ponuro. Ta dziewczyna, nie tylko Aro, działa na nerwy, ale powoli zaczynała Marcusowi. – Ale z twoim darem będzie to pestka. Użyczymy ci jej, a później nam ją zwrócisz.
- Mam ci teraz wierzyć? Nowa umowa? Nie ma mowy - krzyknął wkurzony Dowson. Na pewno nie chciał wchodzić w nowe układy z Volturi, skoro poprzednie się nie udały.
- To twoja jedyna szansa, żebyś przeżył. Obydwoje wiem, że jak Morgan się dowie, że śmiałeś coś zrobić Isabell, to cię zabije bez, nawet chwili myślenia.
Marcus trafił w sedno, Dowson to wiedział. Jeśli Morgan się dowie, że maczał palce w tym sporze to go poćwiartuje i rozrzuci jego szczątki na cały świat, jak zrobił mitologiczny Seth z Ozyrysem. Nie pomogą ani prośby, Isabell,choć wątpił, żeby była, aż tak łaskawa i wstawiła się za nim.
- Co to za umowa? – zapytał rzeczowo.
Marcus uśmiechnął się zadowolony, że osiągnął, czego chciał. Za parę miesięcy, ta wnerwiająca wampirzyca, będzie chodzić po tym zamku i służyć Volturi. Aro będzie zadowolony i pozwoli mu działać, żeby i Isabell powtórzyła los Paulli. Ach, jaka zemsta jest słodka – zamyślił się Volturi.
- Dam ci adres wampirzycy, weźmiesz ją do zamku, załatwisz sprawę z Morganem i później ją nam oddasz, z twoim darem to nie będzie problem zmusić ją do posłuszeństwa tobie a później nam.
- Co to za dar?– zaciekawił się Dowson.
- Lustro. Odbija wszystkie dary jak lustro.
- To mój dar też odbije i po sprawie – prychnął.
- Nie. Ktoś musi być słabszy od niej. Przetestowaliśmy to.
Dowson nie miał wyjścia, ta wampirzyca była jedyną deską ratunku dla jego życia. Musi zaufać Marcusowi, choć nie powinien. Nie ma wyjścia, jutro o tej porze może nie żyć, jeśli nie zrobi czegoś.
Marcus podszedł do stolika w rogu, wyciągnął jedną kartkę z notesu i napisał na niej adres i imię wampirzycy. Podszedł do zmieszanego Dowsona i podał mu kartkę. Mężczyzna spojrzała na nią, a później na Marcusa.
- Jeśli to nie zadziała, zabiję cię – ostrzegł i chwycił kartkę. Nie zaszczycając go żadnym spojrzeniem wybiegł z pałacu i po przeczytaniu adresu jęknął zły. Czeka go długi lot. 
- Marcus, co ty kombinujesz? Myślałem, że chcesz go zabić – zapytał zdezorientowany, Aro wchodząc z Caiusem do sali. Obydwoje słyszeli całą rozmowę, jednak woleli nie przeszkadzać. Ta sprawa była tylko między Marcusem, a tym Dowsonem.
- Upieczemy dwie pieczenie, a jak dobrze pójdzie może i trzy, na jednym ogniu – odparł jakby była to najoczywistsza rzeczna świecie. Dwójka wampirów spojrzała na niego jak na idiotę. Nie rozumieli, o co mu chodzi, a już tym bardziej jak ma zamiar posługując się tym Dowosnem dopaść Alexandra. Bo według jego braci tylko o to mu chodziło. 
- Czyli? –zapytał zaciekawiony Caius.
-Zniszczymy Dowsonów i zabiję Alexandra – spojrzał na swoich braci z uśmiechem. Oni dostaną zniszczony klan Dowsonów i nie będą się musieć martwić o swoją władzę,a Marcus w końcu pomści śmierć żony.
- Jak? – Westchną Aro. Od wielu lat marzy się mu, żeby klan Dowson przestał istnieć, ale wiedział,że to nie możliwe. Dowsonów nie da się zabić, a nie ma możliwości, żeby kogoś do czegoś zmusić. Notabene, parę osobników z tej rodziny chciałby mieć pod ręką.
-Zredukujemy liczbę członków klanu o połowę. Okaże się, że ten, który miał być moim kablem według Aurory i Doriana będzie niewinny i tak w kółko. Później trzeba będzie zająć się Morganem, a skoro on ma tylko jeden, jedyny, słaby punkt, to trzeba będzie trochę zachodu, ale się opłaci.
Jak to, taki władczy, cyniczny, bezpośredni, wytrwały w postawionych celach, wampir, który wydaje się być niezniszczalny , ma tylko jedną słabość? Miłość.
- Ale Isabell by się przydała tak samo jak jasnowidzka – warknął oburzony Aro.
Nie mieściło się mu w głowie, jak Marcus mógłby zabić taki talent. Aro miał obsesje na jej punkcie. Jedyna wampirzyca oporna na wszystkie dary, która może wytworzyć ochronę, dla kogo chce. A jasnowidza by się do kompletu przydała.
- Jak Isabell porwiemy to przybędą wszyscy i pozabijamy ich. A Morgan, zrobi wszystko dla niej, więc zabić też się da. Klan Dowson przestanie istnieć, a Isabell z Ginny zasilą szeregi straży przyboczne, no chyba, że któreś z was chcę Isabell za żonę…– poinformował swoich braci.
            Aro z Caiusem wymienili spojrzenia. Caius zamyślił się nad pomyslem Marcusa.
- Sprytnie pomyślane – pochwalił go Caius, początkowo sceptycznie nastawiony, ale teraz pomysł zaczął się mu podobać.
- Miałem sto dwadzieścia cztery lata na obmyślanie tego. W końcu znajdę spokój –powiedział zimno.
***
Dowson wylądował na lotnisku w Tokio. Przez zmianę czasu okazało się,że wylądował o piątej rano. Słońce nawet nie myślało, żeby schować się za chmurami, których ,po prostu, nie było. Warknął gniewnie i próbował się zasłonić garniturem. Nie zdążył się nawet przebrać w normalne ciuchy. Jedyne,co go obchodziło, to uratowanie swojego życia, nie ważne, za jaką cenę. Oby ta cała wampirzyca, nie okazała się bezużyteczna, bo naprawdę nie wytrzyma i zabije Marcusa, za co prawdopodobnie przepłaciłby życiem, ale przynajmniej, mu by ulżyło. 
Durny, pyszny, pewny siebie, apodyktyczny i chamski wampir. I jeszcze nie dotrzymuje umów. Ale przynajmniej, teraz jak będzie miał tą całą, Paullę,to może, troszkę go pod złości. Bo nie wątpił, że zdoła ją do siebie nakłonić,ale Marcusa trochę pozłości. Może, zrobi mu ten sam numer, ze przekręci umowę.
Jakimś cudem uniknął ciekawskich spojrzeń ludzi, jak i odbijających od jego skóry promieni. Złapał jakaś taksówkę i przeczytał adres z kartki od Marcusa. Nie zdziwiłby się, jakby okazało się, że taki adres nie istnieje.Jednak taksówkarz nie powiedział nic ,tylko wjechał na jezdnię.
Dowson zadzwonił na rezerwacje biletów i zarezerwował powrotny lot do Kanady. Niestety, z przesiadką, ale przynajmniej ,nie jest za parę dni tylko parę godzin. 
Plan wymyślony przez Dowsona był prosty. Znaleźć wampirzycę zapytać grzecznie, czy nie zachciałaby mu pomóc, a jak nie, a na pewno nie, zmusić ją.Użyć daru i znaleźć, kogoś, kogo ona kocha, lub o kogo się troszczy, przyłożyć mu nóż do gardła lub ogień, o ile to wampir, może dla efektu trochę go po torturować i sprawić, że zrobi wszystko, co on zażąda. 
Wykonał jeszcze parę szybkich telefonów do wampirów, którzy byli bardzo chętni przysłużyć się Dowosnom. Przynajmniej, to była jedyna rzecz,którą lubił w byciu Dowsonem, każdy lub większość, ci pomoże, jeśli tego chcesz.
Samochód się zatrzymał i taksówkarz zwrócił się do niego z rachunkiem. Dowson nie patrząc na niego, wyciągnął garść banknotów z portfela i podał mu,nie żądając reszty.
Stał przed obskurnym budynkiem jakieś karczmy na paterze, a na pierwszym piętrze najwyraźniej ktoś mieszkał, bo zobaczył jakąś postać podlewającą kwiatki.
Nie mając wyjścia, wszedł do karczmy, która była otwarta, jak na tą porę, to dziwne. Była pusta, nie było gości. Jakaś kobieta zmywała podłogę, a jakiś facet stał za barem czyszcząc kufle od piwa.
Dowson podszedł do niego, nie tego się spodziewał i z grymasem na twarzy zapytał:
- Szukam Paulli Onohary Ikoshi – przeczytał jej nazwisko z kartki i spojrzał na mężczyznę oczekująco.
                Kobieta nagle przestała czyścić podłogę i spojrzała na niego uważnie. Krzyknęła coś do mężczyzny przed nim. To była jedyna chwila, w której wampir żałował, że nie posłuchał Isabell i nie nauczył się japońskiego.
-Śpiesz mi się – warknął zimno do obydwojga. Kobietę pod wpływem jego wzroku wstrząsnął zimny dreszcz przerażenia, a mężczyzna zniknął za drzwiami od kuchni. Kobieta, która za pewne była tu kelnerką, wskazała mu stolik w rogu. Usiadł i spojrzał na nią wyczekująco. Wydało się mu, że chciała mu coś powiedzieć.
Kobieta nie była oswojona z wampirami, choć wiedziała, kto siedzi przed nią. Najchętniej by uciekła stamtąd, jednak, nie mogła. Musiała ratować sytuacje, jakby okazało się, że to jedne z Volturi i przyszedł po Paullę.
Dowson odwrócił spojrzenie od pulchnej, brązowowłosej,  po czterdziestce kobiecie.
Przez drzwi kuchenne, szła do niego drobna kobieta.Japonka, choć patrząc na lekko skośne oczy, można było wywnioskować, że któreś z rodziców było obcokrajowcem. Miała długie, proste, brązowe, włosy i czerwone oczy, z których było czuć strach i przerażenie. Nie patrzyła się na niego,który z założonymi rękami przyglądał się jej, tylko uparcie patrzyła się w podłogę. Kiedy znalazła się tuż przed jego stolikiem, nieśmiało i niepewnie spojrzała na niego. Jednak widząc jego zaskoczone i zniesmaczone spojrzenie uciekła wzrokiem.
-Paulla Ikoshi ? – zapytał rzeczowo Dowson. Był zaskoczony, nie spodziewał się kogoś takiego. Myślał, że będzie to silna, pewna siebie kobieta, nie dziecko. Bo bez wątpienia, nie miała więcej,niż siedemnaście lat i zachowywała się jak dziecko.
-Ta-aaak – za jąkała się dziewczyna i spojrzała za siebie na obserwujących scenę dwójkę ludzi.
-Musimy pogadać – powiedział Dowson i wskazał na wprost siebie krzesło.Dziewczyna się zawahała i spojrzała na mężczyznę z nią.
- Kto ty jesteś? – warknął tamten do Dowsona.
Mężczyzna się zaśmiał i spojrzał z obrzydzeniem na niego:
-Trochę szacunku nędzny człowieku. Jestem Dowson – prychnął i spojrzał na dziewczynę, której oczy się momentalnie rozszerzyły. Za pewnie znała pogłoski o tym klanie. Nie spojrzała na gościa i usiadła na wskazanym krześle.
-Zechcesz mi pomóc, a później, być może, ale jeszcze się zastanowię, zamieszkać w Volterze i im służyć ? – postanowił nie obwijać w bawełnę. Nie chciał tracić czasu, na miłą pogawędkę z tą wampirzycą. Wiedział, że się nie zgodzi i będzie musiał ją zmusić.
A co do oddania jej Volturi, musi się zastanowić, za bardzo ją chcą, a Marcus go oszukał. Więc czemu teraz mu się nie odpłacić?
- Nie- odparła pośpiesznie za nią kobieta z tyłu.
Dowson przewrócił oczami, nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta, może matką, ale nie rozmawiał z nią tylko z Paullą. Patrzył się oczekująco na pół japonkę, ale w odpowiedzi uzyskał tylko cisze. Dziewczyna uparcie wpatrywała się we wzór na stole.
- No dobra, czyli trzeba cię zmusić – warknął Dowoson. Spojrzał uważnie na nią. W życiu nie widział, aż tak bezbronnej wampirzycy. Powoli zaczął się zastanawiać czy nie został wpuszczony w kanał i czy aby dziewczyna nie byłą człowiekiem. Ale po czerwonych tęczówkach nie spodziewał się mistyfikacji.
Dowson wysłał smsa do jego nowych przyjaciół. Jeśli mają wyczucie czasu, zjawia się w najodpowiedniejszym momencie.
- Jeśli mi nie pomożesz, zabiję Saeko i całą twoją rodzinę i wszystkich, którzy cię obchodzą: Toshiko, Ekiguchi, Kakutama, Tai i Milę – powiedział groźnie patrząc na Paulle.  Dziewczyna się przeraziła, co oznaczało, że jego dar działał. Dowson, nie miał pojęcia, co to za osoby, czy któraś z nich stoi za dziewczyną, ale nie chciał tego zdradzać. Paulla pierwszy raz spojrzała na niego i mogła zobaczyć, że nie żartuje, że byłby zdolny to zrobić.
- Wysłałem już namiary na nich, moim kolegom – zaśmiał się cynicznie, wymachując przed nią telefonem.
W oczach Paulli pojawiły się łzy, odwróciła się, żeby zobaczyć dwóję ludzi za nią.
- Dobrze pomogę ci tylko ich nie krzywdź – zgodziła się potulnie.
- To zależy od ciebie. Jedziemy do Montrealu –warknął zimno, zadowolony, że może pożyje jeszcze trochę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz