Schodziłam z Morganem główną drogą wzdłuż
skarpy w dół do pałacu. Nie było potrzeby iść podziemną trasą, tak jak zawsze,
skoro byliśmy już na zewnątrz.Musieliśmy przywitać Volturi i z nimi
porozmawiać. Woleliśmy żeby nie wpakowali się nam do zamku. Mogliby zobaczyć
Cullenów, a tego nie chciałam. Właśnie dlatego został wybudowany ten pałac u
podnóża góry.
Phoebe dawno znikła nam z oczu
żeby powiadomić resztę rodziny.
Właściwie to prawie nikogo. W domu jest tylko Jack, który bezwzględnie
do nas dołączy. Chyba tylko głupiec stałby twarzą w twarz z Jane bez ochrony,
jeśli ma taką możliwość. Dar Jacka jest przydatny, choć ma swoje minusy. Tam
gdzie on stoi wszystkie dary w promieniu kilometra wysiadają. Oczywiście
zależy to od jego odległości i siły daru. Jeden choćby krok Jacka na przykład w
lesie za daleko i cały zamek ma z powrotem dary. Jest to lekko wkurzające.
Dlatego wszyscy wolą moją tarczę. Ona jest niezniszczalna i niezawodna. A skoro
nie mogę jej używać to Jack przejął moją rolę. Na szczęście jeszcze nie
odczułam jej braku, bo Jack był w pobliżu. Przy Chrisie nie potrzebuję tego.
Jego dar nie jest dla mnie groźny, raz coś widzi raz nie. A jeśli coś zobaczy
to nie pojęcia, w jakim czasie to się stanie.
Nie chce wiedzieć, co będzie jak koło
mnie znajdzie się Ginny albo Edward,gdy Jack będzie za daleko. Ginny zobaczy
moją przyszłość a Edward przeczyta myśli.
Ronnie, druga z naszych„służących”, rudowłosa z dużą ilością piegów na
całym ciele, które nawet po przemianie w wampirzycę nie wyblakły tylko się
uwidoczniły, pewnie pobiegła szukać Ginny i Luisa. Oni to zawsze chodzą razem a
jak są w Montrealu to nie widzą nic po za sobą. Papużki nierozłączki w swojej
krainie.
Swoją drogą Ginny unika jak ognia
Volturi, nie żeby jej coś zrobili, ale jakoś za nimi szczególnie nie przepada.
Kiedy oni się tu pojawiają ona nigdy nie bierze udziału w żadnych dyskusjach,
zaszywa się gdzieś, a Luis z nią.Czasami się zastanawiam, kogo bardziej Aro
chce przyłączyć do swojej świty mnie czy Ginny, ale chyba musimy się podzielić
najwyższym podium.
Szliśmy w ciszy, wolnym ludzkim
krokiem, nie śpieszyło nam się.
Nikt nie lubił wizyt Volturi. A ta dzisiejsza jest, co najmniej podejrzana
i niebezpieczna. Mamy ich byłych więźniów,– Cullenów, z którymi Marcus miał
bardzo ciekawe plany. I oczywiście ja je pokrzyżowałam.
Z siedemnastu członków klanu a
właściwie szesnastu, bo Dorian mieszka w Europie zostało tylko sześć osób, z
czego Nessi pilnuje Cullenów i lepiej będzie jak się do Volturi nie będzie
zbliżać, Ginny również się nie zbliży aLuis pójdzie w jej ślady. Czyli tylko ja
Morgan i Jack na osiem od Volturi. Super.Wiadomo jak się ma przewagę liczebną
to jakoś tak się lepiej czuje. Pewniej.
Oj prawie bym zapomniała o naszych
pomocnikach czy sługusach. Ich jest piątka,co się równa osiem na, osiem… Ale
nie… Fred pilnuje Cullenów.
Przynajmniej o nich się nie będę
martwiła. Będą bezpieczni. Już są.
Volturi mają przewagę
liczebną. Skrzywiłam się.
Muszę się uspokoić, bo emocję
są złym doradcą.
Na szczęście są też plusy,
Alex pojechał do siebie z resztą Nótt Phantomsów. Po rzeczy, bo po rzeczy, ale
teraz go nie ma. Lot, do Splitu w jedną i drugą stronę trochę zajmuję. Więc pewnie
się miną.
Notabene
najbardziej ciekawi mnie powód, dla którego są tu Volturi i to jeszcze cała
trójca.
-
Jakby było to coś poważnego Aurora by dała znać – pocieszył mnie Morgan.To, że
nie ma tu Aurory też jest lekko dziwne. Jednak w tym Morgan ma racje,jakby było
to coś poważnego to by Aurora zadzwoniła. Jest jedną z nas. Jej rola w Volterze
polega na pilnowaniu Volturi. I póki, co spełnia ją bez zarzutów.
-
Isabell… - zaczął Morgan i spojrzał na mnie nieśmiało.
-
Hmm – wyrwałam się z zamyśleń i spojrzałam na niego.
-
Przepraszam… - rzekł i ponuro spojrzał w ziemie. Czyżby naprawdę żałował,że
uderzył Edwarda i był dla nich niemiły?
-
O nie, nie za to, o czym myślisz… - zaprzeczył widząc mój uśmiechnięty wzrok.
No tak. On wielki
Morgan przecież nie żałuje niczego i nie przeprasza,jeśli komuś się należało, a
w oczach Morgana mu się należało. W moich też. Też uważałam,że mu się należało,
ale większa część mnie nie chciała żeby Edwarda coś bolało czy stała się mu
krzywda.
Bo jest ojcem Nessi.
Tak trzymajmy się tego
powodu.
Nie chce żeby mu się
coś stało, bo jest ojcem Nessi, nie, dlatego że go kocham, po prostu Nessi
potrzebuje ojca.
Skoro ja dorosła już osoba, matka
potrzebuję ojca to, co dopiero Nessi, która nigdy nie miała prawdziwego ojca.
To trzeba sobie powiedzieć wprost. Christopher nigdy nie nadawał się na ojca,
podobnie jak Morgan. Chris był za surowy i jego rola w życiu Nessi ograniczała
się do pilnowania i chronienia jej. Nie chodził z nią do kina, na zakupy (
dobra to zły przykład, bo jak on słyszy słowo zakupy to jest pierwszy do
doradzania). Nie siedział z nią przy książkach, nie budował zamków z piasków z
nami na plaży. Leżał obok i robił za bodyguarda.
To ze mną spędzał czas i ze mną wszystko robił. Ale nigdy od niego nie
wymagałam, żeby był ojcem dla Nessi, toby oznaczało zajęcia miejsca, które
zawsze i na zawsze, stale będzie miejscem Edwarda. Moje miejsce przy boku się może zmienić, ale
miejsce ojca nie da się zastąpić.
Morgan natomiast nie widział nic po
za sobą i mną. On nie liczy się z uczuciami. Ma być tak jak on mówi. Nie ma
sprzeciwów.
-
Przepraszam cię, bo powiedziałem to, czego nie chciałem, nie miałem tego na
myśli… - powiedział Morgan ze skruchą.
Puściłam to już w
niepamięć. Przez wiele lat nauczyłam się czytać między wierszami. Czytałam jego
prawdziwe intencje z tonu głosu, ruchów, gestów,mimiki twarzy i słów.
Wiedziałam, że nie mówił serio z tym, że mnie zabij,jeśli nie wybiorę Chrisa
lub jego, tylko Edwarda. Ja widziałam tylko osobę, która od wielu lat zmaga się
z miłością do kogoś i nawet zaakceptowała to, że nigdy z nią nie będzie a tu
nagle się pojawia trzeci zawodnik, który może mu zabrać to,co ma, czyli po
prostu możemy się nigdy nie zobaczyć.
Ja to odebrałam, jako
przeraźliwy okrzyk rozpaczy. Byle by tylko coś powiedzieć, ale nie ważne, co i
jaki ma to sens.
-
Nie przejęłam się tym strasznie… Wiem, że mówisz, co ci ślina przyniesie na
język. – Uśmiechnęłam się lekko. Jak zawsze czekałam na przeprosiny, kiedy
zrobił coś głupiego to teraz nie czekałam, bo wiedziałam, że nawet przez
sekundę nie przyszłoby mu na myśl podnieść na nie ręki a co dopiero zabić.
-
Nie mówiłem poważnie, że cię… no wiesz. Nie śmiałbym… - teraz nawet nie tyle
wstydzi się tego słowa, co mu przez gardło ono nie przejdzie.
-
Wiem. Najpierw mówisz potem myślisz. Wiem o tym. – Nie chowałam o to urazu.
Jedynie było mi przykro, że uderzył Edwarda. Ale nawet, jeśli wymusiłabym na
nim przeprosiny to nie mi się one należą tylko Edwardowi. Oczywiście
wiedziałam, że nie ma szans na to, że kiedykolwiek to się stanie.
-
Byłem zdenerwowany i wzburzony. - Próbował się tłumaczyć. Nie potrzebnie,
rozumiałam wszystko. Przecież niedawno sama nie wiedząc, co, nie pomyślałam i
krzyknęłam, że nienawidzę Chrisa, co było zupełnym przeciwnym uczuciem, którym
go darzę. Ale zadziałało chwilowo, zatrzymał się i odwrócił się. Choć nie
został.
-
Naprawdę nie rozumiem, czemu Cullenowie… - zaczął Morgan z pretensjami w
głosie.
Zatrzymałam się gwałtownie i
zasłoniłam mu buzię ręką, żeby nie mógł nic powiedzieć.
-
Proszę cię przynajmniej my się nie kłóćmy o Cullenów.
Co do jednej osoby musiał ktoś
coś powiedzieć. Z jednym się kłóciłam a z innym tylko rozmawiałam. Ale
absolutnie każdy musiał coś powiedzieć. Chciałam,żeby przynajmniej jedna osoba
nie miała do mnie pretensji.
-
Dobrze, z moich ust nie padnie na nich ani jedno słowo. – obiecał.Ściągnął moją
dłoń ze swojej buzi swoją ręką i nie puszczał jej.
-
Dziękuję – uśmiechnęłam się lekko, wyrwałam mu rękę i podbiegłam lekko ku
schodom do pałacu. Morgan miał coś dziwnego w oczach. Jakby specjalnie
powiedział to i wiedział, że ja tak mu odpowiem. Jakby czekał, kiedy poproszę
żeby o nich nie wspominała.
Musiałam puścić to w niepamięć.
Podobnie jak moje inne problemu.
Musiałam na chwilę zapomnieć, że
Christopher zostawił mnie kompletnie samą i że się pogubiłam. Musiałam jak
najszybciej załatwić, Volturi, tak żeby nie zauważyli,że jestem nie sobą.
Wzięłam trzy oddechy i weszłam do holu pałacu. Przeszłam wzdłuż rzędu
marmurowych kolumn do głównego pokoju. Drzwi były na oścież otwarte.
Był to bardzo duży pokój. Większy od
głównego salonu w zamku. Ale w odróżnieniu od niego był surowy. Kakaowe ściany
ozdobione białymi ornamentami. Ogromne pozłacane lustra i subtelne obrazy.
Zasłony i firanki barwy kremowej sięgały podłogi. Głównym elementem pokoju były
żyrandole. Zwisające z okrągłego sufitu. Sporych rozmiarów biały narożnik był
ustawiony na wprost wejścia, po obu jego stronach dwa fotele, a na wprost niego
dwie mniejsze sofy i jeden fotel. Na
złotym stoliku między nimi znajdowały się herbaciane róże i dwie białe
świeczki. Podłoga byłą wyłożona szarą mozaiką.
Salon był nowoczesny i
w jasnych barwach. Spełniał swoją rolę – pomieszczenia,które miało pomieści
bardzo dużą liczbę osób i nadal sprawiać wrażenie przestronnego.
Pierwsze, co zobaczyłam to
siedzącą na ogromnej kanapie z założonymi nogami wampirzycę o prostych
brązowych do ramion włosach. Jej twarz nie przejawiała żadnych dobrych uczuć.
Była naburmuszona i obrażona. Jej małe wścibskie oczy uważnie przyglądały się
jej krwistych paznokciom. A usta miała zaciśnięte w jedną linię.
Doris. Nigdy nie sądziłam, że ucieszę
się tak bardzo na jej obrażoną osobę. Nie miałam pojęcia, co ona tu robi.
Powinna być w Brazylii z resztą rodziny.
O framugę drzwi
balkonowych opierał się Jack. On nie miał odmiennej miny od Doris, również był
ponury i zniesmaczony.
Aro, Marcus i Caius siedzieli na
jednej z sof, na wprost Doris. Jane siedziała z Alecem i Heidi na drugiej
bardziej na prawo a Demetrii z Felixem siedzieli na fotelach po lewej.
Nad nimi stała wysoka, głównie dzięki
kilkunasto centymetrowych szpilkach, o długich kręconych brązowych włosach
wampirzyca Ardell. Rysy twarzy miała bardzo regularne i zimne. Miała coś w
oczach, co odpychało. Była poważna i oczywiście we wszystkim, co robiła się
wywyższała. Jednak obwinęła sobie wszystkich facetów wokół palca. Oczywiście
damska część ze mną włącznie nie przejawia aż tak ciepłych do niej uczuć.
Miała oczy czarne jak smoła
zarówno tęczówkę jak i całą powiekę. Mocno zaznaczone kości policzkowe i usta w
kolorze ciemnego różu, tak jak i sukienkę. Sukienka eksponował jej kobiece
kształty a fałdy materiały ciągnęły się po ziemni. Stała wyprostowana jak
struna z wysoko podniesioną głowa. Jak zobaczyła mnie i Morgana, który do mnie
podbiegł zawołała z ulgą w głosie:
-O
już są!
Morgan wskazał mi kiwnięciem głowy
kanapę obok Doris, usiadłam na niej. Sam zajął miejsce na fotelu po mojej
prawej stronie. Bez jakiegokolwiek ruchu głowy miał widok na wszystkich i
wszystko. Morgan spojrzał przelotnie na Volturi i swoją rodzinę. Zatrzymał
swoje spojrzenie na Aro. Odezwał się do niego z nutką sarkazmu w głosie:
-
Powiedziałbym, że miło was widzieć a w szczególności wielką trójcę, aleto by
było kłamstwem.
Jack zaśmiał się z tyłu. Doris
prychnęła i dalej oglądała swoje krwiste paznokcie. Widocznie dawała im do
zrozumienia, że ma ich gdzieś. Zawsze sądziła, że to ulubiona poza
Christophera, ale najwyraźniej ma następczynię.Aro zawtórował Jackowi swoim
dziecinnym śmiechem i spojrzał na mnie. Odwróciłam głowę w jego stronę z
zdystansowanym spojrzeniem.
-
Natomiast ja nie skłamię mówiąc, że miło cię widzieć Isabell, i to w
szczególność bez męża – wyznał z uśmiechem.
Jemu to nigdy nic nie ujdzie
niezauważone. Doris oderwała swój wzrok od paznokci i rozglądnęła się we
wszystkie strony w poszukiwaniu potwierdzenia słów Aro. Podniosła brązową brew
do góry a usta zacisnęła w jeszcze węższą linię. Spojrzała na mnie przenikliwym
wzrokiem. Ja go czułam, ale patrzyłam się na Aro. Skrzywiłam się i odparłam
ironicznie:
-
No tak w końcu miesiąc to dużo czasu, w szczególności dla wampirów.
No naprawdę zdążył się już
stęsknić za mną.
Zapanowała cisza. Jane z
nienawiścią patrzyła na mnie a po jej spojrzeniu widziałam, że próbuje swojego
daru. Zawsze nie obchodziło mnie to, bo wiedziałam, że nie ma szans na
powodzenie. Jednak teraz trochę się bałam. Jane jest silną osobą. Nie tylko pod
względem charakteru, ale daru. Wiele osób często próbuje przebić moją barierę,
ale po prostu odbijają się od jej powierzchni. Natomiast ile razy Jane próbuje
przebić się przez moją tarczę czuję lekkie ukłucie. Zbieram wtedy podwójną siłę
i odpycham ją.
Nie miałam
pojęcia jak silny jest Jack. Nie wiedziałam czy da radę rozwścieczonej Jane.
Nigdy nie miał bezpośredniego starcia z nią. Ale na szczęście stoi dość blisko.
Miałam tą przewagę nad Jane, że nie wiedziałam, że nie mam tarczy. Jej dar nie
zadziałał i przyjęła do wiadomości. Ale jeśli będzie próbować to Jack może nie
dać rady. Miejmy nadzieje, że odpuści.
Ardell przełamując ciszę
zaproponowała z ekscytacją w głosie:
-
Może jednak spróbujecie montrealskiej krwi, jest wyborna, a szczególnie jeden
typ?
Ciekawa byłam, o jaki typ krwi jej
chodzi. Patrząc na jej krwiste tęczówki, niemal identyczne, co paznokcie Doris,
nie polowała na zwierzęta. Nie musiała. Nie ma jakiegoś narzuconego rozkazu od
Morgana. Nigdy, nie zebrał całej rodziny w głównym salonie, nie poszedł na
podwyższenie, nie oparł się o czarny fortepian i nie krzyknął władczym tonem:
„Od dziś żywimy się zwierzętami. Kto tego nie będzie przestrzegał to zabiję?”
Nie. Po prostu, kiedy ja, Chris, Nessi i Ginny dołączyliśmy do klanu pokazaliśmy
im, że da się żywić krwią zwierzęcą.
Oczywiście Christopher raz na jakiś czas skosztuje ludzkiej krwi. Tylko
dla przyjemności. Jak twierdzi praktykuje to,jako najlepszy, nieosiągalny, na
co dzień rarytas. Nigdy mi to nie
przeszkadzało, bo on nie zabija ludzi. Wie, kiedy przestać żeby ich nie zabić,
tylko się napoić. Natomiast, kiedy
Morgan ma czerwone tęczówki tak jak ostatnio, gdy się obudziłam z mojej ośmio
dniowej śpiączki to zawsze znaczy, że zabił człowieka. Rozszarpał gardło tak,
że po skórze w tym miejscu nie było śladu. Kiedy jest w szale to przypomina
zwierze kierujące się tylko instynktem i pragnieniami.
Morgan nikomu nie kazał żywić się
zwierzętami. Po prostu stało się to takie wygodne. Nie przyciągamy tyle uwagi,
skoro chcemy zostać w jednym miejscu. No i stajemy się bardziej ludzcy, co jest
ważne, bo mamy z nimi ciągły kontakt. To jest wybór każdego z osobna. Jeśli
ktoś uważa, że jest odgórny nakaz, to się myli. Jednak, żeby znaleźć sobie
ludzką ofiarę trzeba się nieźle najeździć aż do Stanów Zjednoczonych. Morgan
nie pozwala polować na ludzi w Kanadzie.
-
Nie przyjechaliśmy tu się napoić. – oznajmił zimnym głosem Marcus.
Kiedy się odezwał
ciarki mnie przeszły. Przypomniałam sobie jak takim samym tonem krzyczał, że
zabije Cullenów i nic go nie powstrzyma. Mam nadzieję,że nie przyjechali tutaj
w sprawi Cullenów.
-
Ardell – kiwną Morgan głową na znak żeby wyszła. Zrobiła to z kwaśną miną. A
Doris pierwszy raz uśmiechnęła się z pogardą. Ardell udawała, że tego nie
widzi.
-
Więc słuchamy, co to za sprawa?- Spytałam zniecierpliwiona. Wolałam wiedzieć.
Bo to czekanie jest dobijające.
-
Najwyraźniej nie było nas tu trochę, bo nie wiedziałem, że wszystko
przebudowaliście… - powiedział Aro udając, że nie słyszy mojego pytania.
Ostatni raz byli tutaj
paręnaście lat temu. Przyjęliśmy ich wtedy w zamku. Pałac był tylko na papierze
lub w głowach naszych architektów.
-
Coś się dodało i coś odjęło – stwierdził Morgan.
-
Zastanawiam się czy zbytnio się nie afiszujecie? – zapytał spokojnie Aro kręcąc
głową we wszystkie strony i rozglądając się po pokoju.
-
Z czym? – fuknęła Doris i pogardliwie na niego spojrzała.
-
Z bogactwem – odparł niechętnie Marcus.
-
Czyli ? – naciskała z coraz większą rządzą mordu w oczach Doris.
-
Cóż ludzie się zastanawiają… Nie powiesz mi, że nie interesuje ich ten zamek ?
– zapytał przyjaźnie Demetrii Doris. Brunetka zaszczyciła go pierwszym w tym
dniu morderczym i zimnym spojrzeniem kątem oka. Demetrii skrzywił się i
zamilknął. Pomyśleć, że kiedyś się kochali. Byli razem przez dziesięć lat o ile
się nie mylę. Pokłócili się, poszło o to gdzie mają mieszkać czy w Volterze czy
Montrealu. I już się nigdy nie pogodzili.
I teraz użycie słowa „złe” do ich stosunków między nimi to gigantyczny
nietakt. Z kilometra widać, że Doris nie przejawia do niego ciepłych uczuć, ale
jak Demetrii to nie wiem. Mogę się jedynie modlić,żebym nie miała takich
stosunków z Edwardem po mojej ceremonii.
-
Nie rozumiem! Do wszystkiego doszedłem sam, przecież wiesz czyich firm jestem
właścicielem. Nie kradnę tak jak wy – zauważył oskarżycielskim tonem Morgan.
Taka prawda. Morgan doszedł do tego
sam. Swoją ciężką pracą i głową do interesów. Był to przykład typowego
amerykańskiego snu. Z tą różnicą, że to trochę trwało. Ale nie ukradł ani
dolara w odróżnieniu od Volturi, który zabierają pieniądze od obywateli
Włoszech z ich podatków. Morgan nie tyle nie kradnie, co nawet daje ludziom
miejsca pracy w swoich firmach i możliwość awansu, bo ktoś musi pełnić
kierownicze stanowiska. Morgan nie może się wychylać. Dużo pieniędzy z naszego
skarbca idzie na podtrzymanie dorobku ludzkiej kultury. To z naszych pieniędzy
odbudowano Kartaginę, Troję, Akropol, pałac Dioklecjana czy drugi wersal
Europy. I wiele innych zabytków. I Marcus śmie nam wypominać, że jesteśmy za
bogaci!
-
Nie skomentuję tego – odparł gniewnie Marcus.
-
Od wielu lat zarządzasz Microsoft, HP, Toyotą, Wal-Mart Stores, Oracle
Corporation i wiele innych, których nie pamiętam – mruknął spokojnie Aro.
Morgan odkupił większość firm za marne
pieniądze i zarobił na nich miliardy. Każdy myślał, że oszalał wkładając w
chylące się ku upadkowi firmy miliony. Jednak po kilku latach wszystko zwróciło
się mu pięciokrotnie.
-
I nawet mam zamiar kupić HSBC – wyznał z przekąsem Morgan.
Volturi
wytrze szyli oczy.
HSBC to największy bank na świecie z
siedzibą w Londynie. Mający odziały w86 krajach. Wartość banku określa się,
jako sto osiemdziesiąt bilonów dolarów.
Morgan jest w fazie początkowych
rozmów z właścicielami. Ale o ile znam jego upór kupi go. I zarobi trzy razy
tyle.
-
Stać cię? – Prychnęła z kwaśną miną Jane.
-
A co mam robić z pieniędzmi ? – zapytał retorycznie Morgan - Z samych odsetek
go kupię.
-
Właśnie w tym jest problem. Jesteście za bogaci! – Westchnął smutno Aro.
Że co? Przyjechali tutaj żeby
oświadczyć, że jesteśmy za bogaci. A co wam do tego?
-
Słucham – pisnęła ze złości Doris i wlepiła swoje zniesmaczone spojrzenie w
Morgana.
-
Chcecie kasy nie ma sprawy, dam wam coś. Macie naprawdę mały dwór jak na tyle
osób – syknął Jack i stanął za sofą, na której siedziałyśmy z Doris.
-
Nie potrzebujemy waszych pieniędzy – burknęła urażona Jane.
-
To, w czym problem? – Zapytałam szorstko.
Aro spojrzał na mnie i powiedział
spokojnym głosem:
-
Zastanawiam się a właściwie wiem, że o te wszystkie wasze domy, zamki pytają
ludzie…
-
O nie musisz się tak martwić. My się pilnujemy – wtrącił mu się Morgan z kwaśną
miną.
Widziałam, że powoli działają mu na
nerwy.
-
Naprawdę nikogo nie obchodzi, że tuż za granicą Montrealu jest tak ogromny
zamek ? - zapytał sarkastycznym tonem
Marcus
-
Nie, bo jest własnością cholernie bogatej, skąpej rodziny, która nie wpuszcza
nikogo. – warknął Morgan. Powoli kończył mu się cierpliwość. - Przyzwyczaili
się. Z resztą, jeśli ktoś go nie szuka nie znajdzie go, uwierz mi. Pilnujemy
żeby nie było żadnej zabudowy w promieniu trzydziestu kilometrów.
-
A ten pałac? Po co wam był ? - zapytał
zimno Marcus.
-
Oj przecież nasza służba musi gdzieś mieszkać i musimy gdzieś przyjmować mniej
chcianych gości. Do domu was nie wpuścimy – odparł rozdrażnionym tonem Jack.
Najwyraźniej nie tylko
Morganowi puszczają nerwy. Nie sądziła, że Jack się zezłości. On taki
lekkoduch, ułożony.
Ja póki, co jakoś się trzymałam.
Wolałam żeby kłócili się o tą głupotę niż o Cullenów. Jednak bałam się, że mogą
coś wspomnieć. Uspokoję się dopiero jak wyjadą z Kanady.
-
A ten dom w centrum? – Zapytał drwiąco Marcus.
Letnia
rezydencja, w centrum Montrealu. Morgan używa jej, jako miejsce przyjęć, bali
czy ważnych zebrań. Omawia w nim też zarządzanie firmami. Mieliśmy się do niego
przenieść, ale każdy woli zamek. Teraz stoi pusty, ale często nas przyjaciele
tam mieszkają.
-
Nie przejmuj się. To siedziba wielkiego Dowsona wraz z żoną i synem. Zresztą
nigdy go na oczy nie widzieliście, to skąd wiecie jak wygląda? – Zapytał
przebiegle Morgan.
Czyżby tam kiedyś byli? Kręcili się
obok? To nie możliwe. To centrum miast. Nie śmieli by!
-
Jednak mi się nadal nie podoba … - wyznał spokojnie Aro.
-
Słyszałem, że kupiliście wyspę na Alasce? –
Wtrącił się z przekąsem Marcus.
-
Tak – przyznał mu rację Morgan.
-
I to dość dużą – dodała z zabójczym wzrokiem Doris.
Morgan kupił Dowson Island znajdującą
się na Alasce. Początkowa nazwa została zmieniona Wyspa jest ogromna, większa
od Montrealu i cudowna. Piasek,góry, morze. Oddzielona od świata.
Na całej wyspie
trwają prace budowlane. Projekt zagospodarowania jej obejmuje cztery ogromne
pałace w różnych stylach architektonicznych, lotnisko, przystań promową, pięć
basenów, z czego jeden jest połączony z morzem. Podstawową rzeczą to ogromne
ogrody z dziejów historycznych. Jeden jest grecki z basenami, małym akropolem,
roślinnością grecką i wszystkimi cechami kultury greckiej. Inne ogrody to
rzymskie, egipskie, babilońskie, francuskie, tureckie, meksykańskie i
hiszpańskie. Odbędzie się na niej ceremonia moja i Chrisa. Za dwa może trzy
lata, kiedy się skończą prace budowlane.
-
Nie możecie wydawać pieniędzy na rzeczy mniej rzucające się w oczy?–Zapytał z
nadzieja w głosie Aro.
-
Nam się nie wydaje żeby to się rzucało w oczy – prychnął Morgan.
Nie uważałam, żebyśmy
przesadzali. Owszem nie lubiłam tych luksusów, ale to nie było przegięcie. Inni
to lubią ja nie. Ale akceptowałam to.
-
Nie będę wam kazał, bo nie mam nad wami takiej władzy - westchnął Aro.
„ Nie mam władzy”
Naprawdę? Nie wierzę własnym
uszom. Roześmialiśmy się jak jeden mąż, Doris,Jack, Morgan i ja.
W końcu przyjęli do wiadomości,
że mamy gdzieś ich zakazy, czy nakazy. Wiadomo było, że jesteśmy potężniejsi od
nich i nie będziemy ich zasad przestrzegać. Dziwne, że dopiero teraz do tego
wniosku doszli. Nie mają minimalnej, nawet ułamka procenta władzy nad nami. Ale
dobrze w ogóle przyjęli to do wiadomości
Volturi popatrzyli na nas kwaśno.
-
O brawo dla ciebie, czyżbyś zmądrzał ? – zaśmiał się Morgan.
Dalej nie mogliśmy się opanować. Dawno
nie byliśmy aż tak ubawieni.
-
Ale nie po to tu jesteśmy - powiedziała zimno Jane i spojrzała na mnie
zdradziecko.
-
To, po co? – Zapytał szybko Morgan
-
Mamy propozycje nie do odrzucenia – zakomunikował zimno Marcus.
-
Nie wchodzimy w nią – odparł pewnie Jack.
Tak coś czułam, że byłoby to
podejrzane jakby przyjechali tutaj przez taką głupotę jak upomnienie nas, że
mamy za dużo zer na koncie. Ale tak naprawdę tonie widzieli stanu naszego
konta. To, co jest wybudowane, kupione czy noszone przez nas, namacalne
bogactwo jest jedną czwartą tego, co mamy na koncie.
Samo stwierdzenie „ nie do
odrzucenia” z ust Volturi aż się prosiło opowiedzenia nie. Popierałam Jacka.
Nie potrzebowałam słyszeć tej propozycji. Nie i nie. Nie wchodzimy. Doris
olewała to i spojrzeniem i słowami.
-
Jack, wysłuchajmy go. Tak wymaga dobre wychowanie – uciszył go spokojnie
Morgan.
-
Zamieniłeś się w Melanie? – Fuknął na niego Jack. Posłałam Morganowi
oskarżycielskie spojrzenie. Co mu odbiło? Nie ważne, co proponują. Nie, nie
inie. I koniec. Nie wchodzimy.
Marcus zaczął
wyjaśniać swoją propozycje, nie patrząc na ich kłótnię:
-
Niezbyt nam się podobało, że w naszym mieście znalazła się trójka Dowosnów, no
piątka, bo Jonathan i Aurora, wilki i Nótt Phantomsi… i pokrzyżowali nam plany.
-
Te plany miały coś wspólnego z nami, więc było oczywiste, że je pokrzyżujemy –
warknęłam wściekle.
Kręci się koło
Cullenów. Proszę, żeby nie miało to nic wspólnego z nimi.Proszę. Mam już
wystarczająco problemów. A niedawno odpadł jeden, czyli bezpieczeństwo
Cullenów. Nie zrujnuj mi tego. Są bezpieczni. Nie niszcz tego.Proszę.
-
Skoro podział społeczeństwa wampirów jest tak wyraźny, bo są zwolennicy nas i
zwolennicy was proponuje podzielić też terytorium – zaproponował uprzejmie Aro.
-
Czyli ? – zapytała Doris, włączając się w końcu do tej kwestii.
-
Wy będziecie mieć swoje a my swoje – wyjaśnił Aro.
-
O nie Aro ty tu rządzisz. My się czasami nie zgadzamy z twoimi decyzjami i
tyle. To ty masz problem z wampirami, nie my. My mamy swoje interesy i o nie
dbamy i tyle. – Syknął Morgan.
Nie bardzo
rozumiałam ten jego podział. Dawno odkreślaliśmy to Aro, że nas władza nie
obchodzi. Nie chce nam się latać za jakimś idiotą, co się ujawnił lub zaczął
tworzyć armię. My mamy swój Montreal. Mamy swoje osoby do ochrony. Obchodzą nas
Dzieci gwiazd, Nótt Phantomsi i nasi przyjaciele. A nie cały świat i utrzymanie
wampiryzmu w tajemnicy.
-
Czyli jasna sprawa. No to oznajmiam, że świat został podzielony. Nie macie
prawa wkraczać na nasze terytorium bez naszego pozwolenia i my na wasze
–ogłosił Marcus.
-
Macie tu plan podziału – rzuciła na stolik zwój papieru Jane.
Morgan schylił się po
niego i rozwinął. Był sceptycznie do tego nastawiony, podobnie jak ja. Była to
mapa świata z znaczonymi dwoma kolorami Volturi – czerwony, Dowson – zielony.
Kolor czerwony obejmował całą Europę, Azję i Afrykę. Reszta to kolor zielony.
Morgan westchnął i odparł mądrze:
-
Musimy to przemyśleć.
Podział był fatalny. Na
terenach Volturi mieszkali nasi przyjaciele.Byłoby w stosunku do nich nie fair
jakby to było terytorium naszych wrogów.
-
Ale ja was nie pytam, ja oznajmiam – jęknął Aro.
-
Naprawdę przed chwilą powiedziałeś …. ? –
pisnęłam z wyrzutem. Myślałam, że Aro zmądrzał i doszedł do wniosku, że
nie ma nad nami władzy.
-
Ja wiem, co powiedziałam. – Westchnął i spojrzał na mnie łagodnie.
-
Mi się to podoba – oznajmiła Doris z lekkim uśmiechem. Spojrzała po wszystkim i
uściśliła widząc nasze zdystansowane spojrzenia:
-
No oczywiście idea podziału. Bo tereny nam się nie podobają. Trzeba wprowadzić
parę zadań, nieprawdaż?
Morgan, ja i Jack pokiwaliśmy
głowami.
Może jakby się tu zastanowić to nie
głupi pomysł. Kontrolowalibyśmy ich przyjazdy i nie wpuścilibyśmy ich do
miasta. Byłoby to fajne ze względu na Cullenów. Ale z drugiej strony po ich
terytorium nie dałoby się chodzić.
-
Ale nie myśl sobie, że cię odciążymy, nie mamy zamiaru latać za jakimś głupkiem
co się ujawnił. To wasza rola – oznajmił Morgan, który powoli zgadzał się z
Doris. Spojrzał na mnie a ja pokiwałam głową.
Trzeba zaryzykować i odciąć się od
Volturi. Będą problemy w Europie, ale w
końcu nie musimy tam jeździć.
Tiaaa, już widzę
Christophera, który omija Paryż. Przecież on kocha Francję.
-
I dla waszej wiadomości bierzemy się za wyselekcjonowanie naszych ziem.Usuwamy
Nótt Phantomsów i wilkołaki – poinformował Marcus z przekąsem patrząc na mnie
Wiedziałam, że
szuka nowego sposobu, żeby mnie zranić i zabić Alexandra.Ale nie sądziła. że on
był inicjatorem pomysłu. A po jego wyrazie twarzy było to widać. Ideą tego
podziału było usunięcie Nótt Phantomsów i wilkołaków.
Nie dopuszczę do
tego. Alexander jest moim rodzonym
bratem. Ma swoją rodzinę. Nie dopuszczę, żeby był w niebezpieczeństwie. Ale
Nótt Phantomsi są sami sobie winni, kto im kazał się osiedlić blisko Włoszech w
Chorwacji?
Czuję, że dobry czas wilkołaków i
Nótt Phantomsów się skończył. Jak walki
między wampirami a wilkołakami czy Nótt Phantomsonami w miarę ucichły, ginął
dwie osoby na tydzień. To mało jak na możliwości wampirów w tej kwestii. Kiedyś
liczba ofiar na tydzień była trzycyfrowa. Ale uspokoili się.
To teraz zacznie się mord. Będą drugie krwawe zmroki. Ulice zaczną
pływać w krwi i ogniu.
Nadejdą trudne czasy, oj bardzo
trudne.
-
Sądzisz, że usuniesz Nótt Phantomsów ze Splitu? – Prychnęłam -Gwarantuje ci, że
jak tylko przekroczysz granice Chorwacji nie będziesz żył. Zresztą chcę
Chorwację. – Warknęłam.
Nie oddam im Chorwacji!
Nie tylko z powodu, że to dom Alexandra i jego rodziny, ale również mam wiele
dobrych wspomnień z tym krajem. A pomimo to, Chorwacja jest przepięknym krajem
nie tylko pod względem krajobrazu, ale również zabytków.
-
Isabell ma rację, nasza jest Chorwacja – zgodził sie ze mną Morgan.
Byłam pewna, że będzie
po mojej stronie. Doris nie była aż tak przejęta losem Chorwacji. Uśmiechnęła
się do Morgana sztucznie.
-
To oddajcie Brazylię – powiedział Marcus
-
Wysoko sobie ją cenisz – warknęłam.
Największe państwo w
Ameryce Południowej, które jest idealne dla wampirów. W lasach deszczowych czy
w delcie Amazonki, są idealne warunki do nieujawnienia swojej natury.
-
Chyba musimy to obgadać. – Westchnął Jack, który również widział, że nie możemy
oddać Brazylii, a ja nie ustąpię z Chorwacją.
Wszyscy pokiwali
głowami.
Kolejne godziny minęły w atmosferze
kłótni i zniecierpliwienia. Nie odzywałam się często, bardziej się
przysłuchiwałam, jak kroją poszczególne obszary kontynentów wzdłuż granic
danych państw. Czułam się jakbym podpisywała pakt o nieagresje i dzieliła świat
według moich potrzeb, nie biorąc pod uwagę mieszkańców danej ziemi. Byłam
królową, która miała dostać wywalczoną krwią i potem ziemię.
Wtrącałam się dopiero, gdy chodziło o
Chorwację. Volturi drogą sobie ją
wycenili, bo wiedzieli jak ważna
jest dla mnie a co za tym idzie, Morgan zrobi wszystko, żebym była zadowolona i
miała kolejny powód żebym go wielbiła. Cała Argentyna, Boliwia, Peru i Ekwador
powędrowali w ręce klanu z Volterry. Idealny środek Ameryki Południowej. Ale
przynajmniej wywalczyliśmy Brazylię.
Jednak po
kilkudziesięciu godzinach, których upływanie widziałam po zmiennym oświetleniu
na zewnątrz i dużym zegarze na ścianie doszliśmy do porozumienia. My
wywalczyliśmy swoje, oni swoje. My mamy obszary zamieszkane przez naszych
przyjaciół, on mają przewagę terytorialną.
-
Zaproponowałbym wam zwiedzenie okolicy, ale skoro to nasze ziemie i niedługo
będzie impreza… - westchnął z udawanym smutkiem Morgan, gdy wszystko zostało
przypieczętowane podpisem Aro, jako przywódcy Volturi i podpisem Morgana, jako
przywódcy opozycji.
-
Organizujecie imprezę? – Odezwała się ucieszona Heidi i wlepiła słodkie oczka w
Caiusa, dając mu coś do zrumienia. Caius kiwną głową, a Heidi się uśmiechnęła
zwycięsko do mnie.
Mam złe przeczucia.
-
Oj bym zapomniał – mruknął Caius. – Skoro w naszym pałacu mamy Aurorę Dowsoni
Jonathana Dowsona, owszem jej dar jest bardzo użyteczny, ale to wciąż, Dowson,to
wy wam w prezencie dajemy Volturi.
-
Że co? – Krzyknęła przeraźliwie,Doris. A
w jej oczach pojawiły się ogniki nienawiści. – Wbij to sobie do głowy nie będę
pod jednym dachem mieszkała z Volturi – kipiała ze złości i podnosiła się z
sofy grożąc palcem Caiusowi.
Chwyciłam ją za rękę żeby usiadła
z powrotem na kanapie. Nie zareagowała. Pociągnęłam ją tak, że wyładowała na
oparciu sofy.
Miała racje. Ja też nie mam
zamiaru z kimkolwiek innym niż rodziną dzielić zamek. Ale lepiej nie prowokować
kłótni. Skoro prawie całe spotkanie dało się wytrzymać bez podniesionych głosów
to trzeba tak dalej. Bo jak jedna strona się zdenerwuje to druga również.
-
Wybij to sobie z głowy Caius – warknęłam do niego oschle.
Szpieg Volturi w zamku,
w który przetrzymujemy ich byłych więźniów. Chyba gorszego horroru nie da się
wymyśleć. Nie ma szans, że ich nie zauważy. Poleci do Volturi, a oni ich
zabiją.
-
A to, dlaczego? - Zdziwił się
Marcus.- Czyżbyś coś ukrywała, Isabell?–
Spojrzał na mnie przenikliwie.
-
A niby cóż by miała? – Odparłam chłodno.
-
A nie wiem, Cullenów na przykład? -Uśmiechnął się lekko.
Czułam, że oddech mi przyśpiesza, a
oczy zmieniają się w minimalne szparki i usta zaciskają się w minimalną kreskę.
Skąd on by to wiedział? Nie zostawiłam, ani jednego śladu, że zabieram ich do
Montrealu. No nie ja, ale Nessi ich zabrała. Jednak zadbałam o zatracie śladów.
Poprosiłam klan Firów o pilnowanie Cullenów i zatarcie śladów po nich. Zrobili
to perfekcyjnie. Oczywiście zapłaciłam
za ich usługi, znalezieniem ich zaginionej siostry, co skończyło się dla mnie
ośmiodniową śpiączką.
-
Nie wiem, o czym ty mówisz ? – syknęłam jadowicie.
-
Oj wiesz, wiesz. Wiem, że oni tutaj są. Ale nie jestem aż tak głupi,poczekam
sobie. Wiesz, że mam ogromną cierpliwości.
Wiedziałam, że ma
ogromną cierpliwość. Może czekać latami i mu to nie przeszkadza. Czeka tyle lat
na możliwość zabójstwa Alexandra i czeka cierpliwie.
-
Oj Marcus, Marcus masz bujną wyobraźnię – westchnęłam.
-
Och tak ? Ale ćwierkające ptaszki Dowoson są lepsze. Powiedzą wszystko.Masz
mojego człowieka wśród rodziny. Powiedział mi o Cullenach.
-
Sądzisz, że ci uwierzę? – Prychnęłam.
Nie wmówi mi, że o
Cullenach powiedział mu ktoś z rodziny.
Że niby ktoś z tych siedemnastu osób doniósł mu, że jeśli ich porwie
będzie miał mnie w garści i zrobię wszystko, co mi powie. Po pierwsze nikt o
tym nie wiedział. Bo na pewno Ginny, Luis,Christopher, Delia czy Melanie nie
poleciały do Marcusa.
Dowiedział się od
Victori. Tego jestem pewna. Miała powód, wiedziała i mnie szczerze nienawidzi.
Tylko ona mogła.
-
Morgan, znajdź go i zabij, bo nie za bardzo mam mu ochotę oddawać wieżę i tron,
szczególnie, kiedy nie zabiłem twojego brata Isabell – zwrócił się błagalnym
tonem do mnie i Morgana.
Prychnęłam. Nie
wierze mu. My mamy niby mieć kreta w Montrealu, który by zdradził nas. Niby, po
co? Mamy wszystko, co Volturi i nawet mamy więcej. Nie mam powodu, dla którego
miałby to zrobić.
Marcus uwielbia mnie
denerwować. Ale tym razem mu to się nie udało.
-
Myślę, że jednak skończyliście wizytę – warknął Morgan. On też nie uwierzył w
słowa Marcusa, patrzył się na niego jak na idiotę, podobnie jak reszta naszej
rodziny.
-
Nie zapytaliście, kto z wami zamieszka – zdumiał się Aro.
On naprawdę myśli, że to się wydarzy?
Że wpuścimy w nasze kręgi obcą osobę, Volturi. Nikt nigdy nie dopuści, żeby po
naszych korytarzach pałętał się zaciekawiony i wścibski wzrok któregoś, Volturi,
który szukałby sensacji żeby donieść Aro. Wyjawiłby im wszystko. Nasze
tajemnice.
-
Nie, bo nikt z nami nie zamieszka! – Burknęła Doris i spojrzała kwaśno na Aro.
-
Dobrze - westchnął zrezygnowany Aro. -
Przyślę wam Heidi niedługo. Myślę, że do tego czasu się oswoicie z tą
myślą.
Hedi? Ta kusząca
uwodzicielka, potrafiąca odzwierciedlać ludzkie pragnienia; zajmująca się
zapewnieniem stałych dostaw wyżywienia dla Volturich?I co miałaby u nas robić,
po za paplanie wszystkiego Aro, miała nas nawrócić na ludzką krew? O nie! Nie
wytrzymam z nią.
A już szczególnie nie
wytrzymam z jej słodkim spojrzeniem i trzepiotającymi rzęsami na widok Morgana.
I oczywiście morderczym wzrokiem na moją osobę. I ja mam z nią wytrzymać pod
jednym dachem.
Z Volturi!
Z totalnym przeciwieństwem naszych
cech charakteru, które są tak widoczne,że potrafiły zabić miłość Doris i
Demetriego! To jak my się mamy nie pozabijać?!
Oby coś Morgan wymyślił.
Wszyscy Volturi podnieśli się z sof i
wyszli z salonu. Przed tym Heidi obdarzyła pełnym słodkości spojrzeniem Morgana
i zapytała, trzepiotając rzęsami:
-
Może jednak zostanę na tej imprezie?
-
Nie – warknął zimno do niej Morgan.
Z naburmuszoną miną wyszył
obrzucając mnie nienawistnym spojrzeniem.
My mamy pod jednym dachem wytrzymać?
Nie sądzę, żeby było to możliwe,
szczególnie teraz, kiedy nie ma jedynej osoby, która potrafi mnie uspokoić –
Christophera.
Będzie wojna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz