środa, 17 października 2012

XXXI. Pakt o nieagresje



        


          Schodziłam z Morganem główną drogą wzdłuż skarpy w dół do pałacu. Nie było potrzeby iść podziemną trasą, tak jak zawsze, skoro byliśmy już na zewnątrz.Musieliśmy przywitać Volturi i z nimi porozmawiać. Woleliśmy żeby nie wpakowali się nam do zamku. Mogliby zobaczyć Cullenów, a tego nie chciałam. Właśnie dlatego został wybudowany ten pałac u podnóża góry.
              Phoebe dawno znikła nam z oczu żeby powiadomić resztę rodziny.  Właściwie to prawie nikogo. W domu jest tylko Jack, który bezwzględnie do nas dołączy. Chyba tylko głupiec stałby twarzą w twarz z Jane bez ochrony, jeśli ma taką możliwość. Dar Jacka jest przydatny, choć ma swoje minusy. Tam gdzie on stoi wszystkie dary w promieniu kilometra wysiadają.  Oczywiście zależy to od jego odległości i siły daru. Jeden choćby krok Jacka na przykład w lesie za daleko i cały zamek ma z powrotem dary. Jest to lekko wkurzające. Dlatego wszyscy wolą moją tarczę. Ona jest niezniszczalna i niezawodna. A skoro nie mogę jej używać to Jack przejął moją rolę. Na szczęście jeszcze nie odczułam jej braku, bo Jack był w pobliżu. Przy Chrisie nie potrzebuję tego. Jego dar nie jest dla mnie groźny, raz coś widzi raz nie. A jeśli coś zobaczy to nie pojęcia, w jakim czasie to się stanie.
            Nie chce wiedzieć, co będzie jak koło mnie znajdzie się Ginny albo Edward,gdy Jack będzie za daleko. Ginny zobaczy moją przyszłość a Edward przeczyta myśli.
              Ronnie, druga z naszych„służących”, rudowłosa z dużą ilością piegów na całym ciele, które nawet po przemianie w wampirzycę nie wyblakły tylko się uwidoczniły, pewnie pobiegła szukać Ginny i Luisa. Oni to zawsze chodzą razem a jak są w Montrealu to nie widzą nic po za sobą. Papużki nierozłączki w swojej krainie.
            Swoją drogą Ginny unika jak ognia Volturi, nie żeby jej coś zrobili, ale jakoś za nimi szczególnie nie przepada. Kiedy oni się tu pojawiają ona nigdy nie bierze udziału w żadnych dyskusjach, zaszywa się gdzieś, a Luis z nią.Czasami się zastanawiam, kogo bardziej Aro chce przyłączyć do swojej świty mnie czy Ginny, ale chyba musimy się podzielić najwyższym podium.
            Szliśmy w ciszy, wolnym ludzkim krokiem, nie śpieszyło nam się.
            Nikt nie lubił wizyt Volturi.  A ta dzisiejsza jest, co najmniej podejrzana i niebezpieczna. Mamy ich byłych więźniów,– Cullenów, z którymi Marcus miał bardzo ciekawe plany. I oczywiście ja je pokrzyżowałam. 
            Z siedemnastu członków klanu a właściwie szesnastu, bo Dorian mieszka w Europie zostało tylko sześć osób, z czego Nessi pilnuje Cullenów i lepiej będzie jak się do Volturi nie będzie zbliżać, Ginny również się nie zbliży aLuis pójdzie w jej ślady. Czyli tylko ja Morgan i Jack na osiem od Volturi. Super.Wiadomo jak się ma przewagę liczebną to jakoś tak się lepiej czuje. Pewniej.
            Oj prawie bym zapomniała o naszych pomocnikach czy sługusach. Ich jest piątka,co się równa osiem na, osiem… Ale nie… Fred pilnuje Cullenów.
            Przynajmniej o nich się nie będę martwiła. Będą bezpieczni. Już są.
              Volturi mają przewagę liczebną. Skrzywiłam się.
              Muszę się uspokoić, bo emocję są złym doradcą.
              Na szczęście są też plusy, Alex pojechał do siebie z resztą Nótt Phantomsów. Po rzeczy, bo po rzeczy, ale teraz go nie ma. Lot, do Splitu w jedną i drugą stronę trochę zajmuję. Więc pewnie się miną.
                Notabene najbardziej ciekawi mnie powód, dla którego są tu Volturi i to jeszcze cała trójca.
- Jakby było to coś poważnego Aurora by dała znać – pocieszył mnie Morgan.To, że nie ma tu Aurory też jest lekko dziwne. Jednak w tym Morgan ma racje,jakby było to coś poważnego to by Aurora zadzwoniła. Jest jedną z nas. Jej rola w Volterze polega na pilnowaniu Volturi. I póki, co spełnia ją bez zarzutów.
- Isabell… - zaczął Morgan i spojrzał na mnie nieśmiało.
- Hmm – wyrwałam się z zamyśleń i spojrzałam na niego.
- Przepraszam… - rzekł i ponuro spojrzał w ziemie. Czyżby naprawdę żałował,że uderzył Edwarda i był dla nich niemiły?
- O nie, nie za to, o czym myślisz… - zaprzeczył widząc mój uśmiechnięty wzrok.
               No tak. On wielki Morgan przecież nie żałuje niczego i nie przeprasza,jeśli komuś się należało, a w oczach Morgana mu się należało. W moich też. Też uważałam,że mu się należało, ale większa część mnie nie chciała żeby Edwarda coś bolało czy stała się mu krzywda.
               Bo jest ojcem Nessi.
               Tak trzymajmy się tego powodu.
               Nie chce żeby mu się coś stało, bo jest ojcem Nessi, nie, dlatego że go kocham, po prostu Nessi potrzebuje ojca.
            Skoro ja dorosła już osoba, matka potrzebuję ojca to, co dopiero Nessi, która nigdy nie miała prawdziwego ojca. To trzeba sobie powiedzieć wprost. Christopher nigdy nie nadawał się na ojca, podobnie jak Morgan. Chris był za surowy i jego rola w życiu Nessi ograniczała się do pilnowania i chronienia jej. Nie chodził z nią do kina, na zakupy ( dobra to zły przykład, bo jak on słyszy słowo zakupy to jest pierwszy do doradzania). Nie siedział z nią przy książkach, nie budował zamków z piasków z nami na plaży. Leżał obok i robił za bodyguarda.
               To ze mną spędzał czas i ze mną wszystko robił. Ale nigdy od niego nie wymagałam, żeby był ojcem dla Nessi, toby oznaczało zajęcia miejsca, które zawsze i na zawsze, stale będzie miejscem Edwarda.  Moje miejsce przy boku się może zmienić, ale miejsce ojca nie da się zastąpić.
            Morgan natomiast nie widział nic po za sobą i mną. On nie liczy się z uczuciami. Ma być tak jak on mówi. Nie ma sprzeciwów.
- Przepraszam cię, bo powiedziałem to, czego nie chciałem, nie miałem tego na myśli… - powiedział Morgan ze skruchą.
               Puściłam to już w niepamięć. Przez wiele lat nauczyłam się czytać między wierszami. Czytałam jego prawdziwe intencje z tonu głosu, ruchów, gestów,mimiki twarzy i słów. Wiedziałam, że nie mówił serio z tym, że mnie zabij,jeśli nie wybiorę Chrisa lub jego, tylko Edwarda. Ja widziałam tylko osobę, która od wielu lat zmaga się z miłością do kogoś i nawet zaakceptowała to, że nigdy z nią nie będzie a tu nagle się pojawia trzeci zawodnik, który może mu zabrać to,co ma, czyli po prostu możemy się nigdy nie zobaczyć.
               Ja to odebrałam, jako przeraźliwy okrzyk rozpaczy. Byle by tylko coś powiedzieć, ale nie ważne, co i jaki ma to sens.
- Nie przejęłam się tym strasznie… Wiem, że mówisz, co ci ślina przyniesie na język. – Uśmiechnęłam się lekko. Jak zawsze czekałam na przeprosiny, kiedy zrobił coś głupiego to teraz nie czekałam, bo wiedziałam, że nawet przez sekundę nie przyszłoby mu na myśl podnieść na nie ręki a co dopiero zabić. 
- Nie mówiłem poważnie, że cię… no wiesz. Nie śmiałbym… - teraz nawet nie tyle wstydzi się tego słowa, co mu przez gardło ono nie przejdzie. 
- Wiem. Najpierw mówisz potem myślisz. Wiem o tym. – Nie chowałam o to urazu. Jedynie było mi przykro, że uderzył Edwarda. Ale nawet, jeśli wymusiłabym na nim przeprosiny to nie mi się one należą tylko Edwardowi. Oczywiście wiedziałam, że nie ma szans na to, że kiedykolwiek to się stanie.
- Byłem zdenerwowany i wzburzony. - Próbował się tłumaczyć. Nie potrzebnie, rozumiałam wszystko. Przecież niedawno sama nie wiedząc, co, nie pomyślałam i krzyknęłam, że nienawidzę Chrisa, co było zupełnym przeciwnym uczuciem, którym go darzę. Ale zadziałało chwilowo, zatrzymał się i odwrócił się. Choć nie został.
- Naprawdę nie rozumiem, czemu Cullenowie… - zaczął Morgan z pretensjami w głosie.
            Zatrzymałam się gwałtownie i zasłoniłam mu buzię ręką, żeby nie mógł nic powiedzieć.
- Proszę cię przynajmniej my się nie kłóćmy o Cullenów.
            Co do jednej osoby musiał ktoś coś powiedzieć. Z jednym się kłóciłam a z innym tylko rozmawiałam. Ale absolutnie każdy musiał coś powiedzieć. Chciałam,żeby przynajmniej jedna osoba nie miała do mnie pretensji.
- Dobrze, z moich ust nie padnie na nich ani jedno słowo. – obiecał.Ściągnął moją dłoń ze swojej buzi swoją ręką i nie puszczał jej.
- Dziękuję – uśmiechnęłam się lekko, wyrwałam mu rękę i podbiegłam lekko ku schodom do pałacu. Morgan miał coś dziwnego w oczach. Jakby specjalnie powiedział to i wiedział, że ja tak mu odpowiem. Jakby czekał, kiedy poproszę żeby o nich nie wspominała.
            Musiałam puścić to w niepamięć. Podobnie jak moje inne problemu.      
            Musiałam na chwilę zapomnieć, że Christopher zostawił mnie kompletnie samą i że się pogubiłam. Musiałam jak najszybciej załatwić, Volturi, tak żeby nie zauważyli,że jestem nie sobą. Wzięłam trzy oddechy i weszłam do holu pałacu. Przeszłam wzdłuż rzędu marmurowych kolumn do głównego pokoju. Drzwi były na oścież otwarte.
            Był to bardzo duży pokój. Większy od głównego salonu w zamku. Ale w odróżnieniu od niego był surowy. Kakaowe ściany ozdobione białymi ornamentami. Ogromne pozłacane lustra i subtelne obrazy. Zasłony i firanki barwy kremowej sięgały podłogi. Głównym elementem pokoju były żyrandole. Zwisające z okrągłego sufitu. Sporych rozmiarów biały narożnik był ustawiony na wprost wejścia, po obu jego stronach dwa fotele, a na wprost niego dwie mniejsze sofy i jeden fotel.  Na złotym stoliku między nimi znajdowały się herbaciane róże i dwie białe świeczki. Podłoga byłą wyłożona szarą mozaiką.
               Salon był nowoczesny i w jasnych barwach. Spełniał swoją rolę – pomieszczenia,które miało pomieści bardzo dużą liczbę osób i nadal sprawiać wrażenie przestronnego.
              Pierwsze, co zobaczyłam to siedzącą na ogromnej kanapie z założonymi nogami wampirzycę o prostych brązowych do ramion włosach. Jej twarz nie przejawiała żadnych dobrych uczuć. Była naburmuszona i obrażona. Jej małe wścibskie oczy uważnie przyglądały się jej krwistych paznokciom. A usta miała zaciśnięte w jedną linię. 
            Doris. Nigdy nie sądziłam, że ucieszę się tak bardzo na jej obrażoną  osobę. Nie miałam pojęcia, co ona tu robi. Powinna być w Brazylii z resztą rodziny.
               O framugę drzwi balkonowych opierał się Jack. On nie miał odmiennej miny od Doris, również był ponury i zniesmaczony.
            Aro, Marcus i Caius siedzieli na jednej z sof, na wprost Doris. Jane siedziała z Alecem i Heidi na drugiej bardziej na prawo a Demetrii z Felixem siedzieli na fotelach po lewej.
            Nad nimi stała wysoka, głównie dzięki kilkunasto centymetrowych szpilkach, o długich kręconych brązowych włosach wampirzyca Ardell. Rysy twarzy miała bardzo regularne i zimne. Miała coś w oczach, co odpychało. Była poważna i oczywiście we wszystkim, co robiła się wywyższała. Jednak obwinęła sobie wszystkich facetów wokół palca. Oczywiście damska część ze mną włącznie nie przejawia aż tak ciepłych do niej uczuć.
              Miała oczy czarne jak smoła zarówno tęczówkę jak i całą powiekę. Mocno zaznaczone kości policzkowe i usta w kolorze ciemnego różu, tak jak i sukienkę. Sukienka eksponował jej kobiece kształty a fałdy materiały ciągnęły się po ziemni. Stała wyprostowana jak struna z wysoko podniesioną głowa. Jak zobaczyła mnie i Morgana, który do mnie podbiegł zawołała z ulgą w głosie:
-O już są!
            Morgan wskazał mi kiwnięciem głowy kanapę obok Doris, usiadłam na niej. Sam zajął miejsce na fotelu po mojej prawej stronie. Bez jakiegokolwiek ruchu głowy miał widok na wszystkich i wszystko. Morgan spojrzał przelotnie na Volturi i swoją rodzinę. Zatrzymał swoje spojrzenie na Aro. Odezwał się do niego z nutką sarkazmu w głosie:
- Powiedziałbym, że miło was widzieć a w szczególności wielką trójcę, aleto by było kłamstwem.
            Jack zaśmiał się z tyłu. Doris prychnęła i dalej oglądała swoje krwiste paznokcie. Widocznie dawała im do zrozumienia, że ma ich gdzieś. Zawsze sądziła, że to ulubiona poza Christophera, ale najwyraźniej ma następczynię.Aro zawtórował Jackowi swoim dziecinnym śmiechem i spojrzał na mnie. Odwróciłam głowę w jego stronę z zdystansowanym spojrzeniem.
- Natomiast ja nie skłamię mówiąc, że miło cię widzieć Isabell, i to w szczególność bez męża – wyznał z uśmiechem.
              Jemu to nigdy nic nie ujdzie niezauważone. Doris oderwała swój wzrok od paznokci i rozglądnęła się we wszystkie strony w poszukiwaniu potwierdzenia słów Aro. Podniosła brązową brew do góry a usta zacisnęła w jeszcze węższą linię. Spojrzała na mnie przenikliwym wzrokiem. Ja go czułam, ale patrzyłam się na Aro. Skrzywiłam się i odparłam ironicznie:
- No tak w końcu miesiąc to dużo czasu, w szczególności dla wampirów.
              No naprawdę zdążył się już stęsknić za mną.
            Zapanowała cisza. Jane z nienawiścią patrzyła na mnie a po jej spojrzeniu widziałam, że próbuje swojego daru. Zawsze nie obchodziło mnie to, bo wiedziałam, że nie ma szans na powodzenie. Jednak teraz trochę się bałam. Jane jest silną osobą. Nie tylko pod względem charakteru, ale daru. Wiele osób często próbuje przebić moją barierę, ale po prostu odbijają się od jej powierzchni. Natomiast ile razy Jane próbuje przebić się przez moją tarczę czuję lekkie ukłucie. Zbieram wtedy podwójną siłę i odpycham ją.
                Nie miałam pojęcia jak silny jest Jack. Nie wiedziałam czy da radę rozwścieczonej Jane. Nigdy nie miał bezpośredniego starcia z nią. Ale na szczęście stoi dość blisko. Miałam tą przewagę nad Jane, że nie wiedziałam, że nie mam tarczy. Jej dar nie zadziałał i przyjęła do wiadomości. Ale jeśli będzie próbować to Jack może nie dać rady. Miejmy nadzieje, że odpuści.
              Ardell przełamując ciszę zaproponowała z ekscytacją w głosie:
- Może jednak spróbujecie montrealskiej krwi, jest wyborna, a szczególnie jeden typ?
            Ciekawa byłam, o jaki typ krwi jej chodzi. Patrząc na jej krwiste tęczówki, niemal identyczne, co paznokcie Doris, nie polowała na zwierzęta. Nie musiała. Nie ma jakiegoś narzuconego rozkazu od Morgana. Nigdy, nie zebrał całej rodziny w głównym salonie, nie poszedł na podwyższenie, nie oparł się o czarny fortepian i nie krzyknął władczym tonem: „Od dziś żywimy się zwierzętami. Kto tego nie będzie przestrzegał to zabiję?” Nie. Po prostu, kiedy ja, Chris, Nessi i Ginny dołączyliśmy do klanu pokazaliśmy im, że da się żywić krwią zwierzęcą.  Oczywiście Christopher raz na jakiś czas skosztuje ludzkiej krwi. Tylko dla przyjemności. Jak twierdzi praktykuje to,jako najlepszy, nieosiągalny, na co dzień rarytas.  Nigdy mi to nie przeszkadzało, bo on nie zabija ludzi. Wie, kiedy przestać żeby ich nie zabić, tylko się napoić.  Natomiast, kiedy Morgan ma czerwone tęczówki tak jak ostatnio, gdy się obudziłam z mojej ośmio dniowej śpiączki to zawsze znaczy, że zabił człowieka. Rozszarpał gardło tak, że po skórze w tym miejscu nie było śladu. Kiedy jest w szale to przypomina zwierze kierujące się tylko instynktem i pragnieniami.
            Morgan nikomu nie kazał żywić się zwierzętami. Po prostu stało się to takie wygodne. Nie przyciągamy tyle uwagi, skoro chcemy zostać w jednym miejscu. No i stajemy się bardziej ludzcy, co jest ważne, bo mamy z nimi ciągły kontakt. To jest wybór każdego z osobna. Jeśli ktoś uważa, że jest odgórny nakaz, to się myli. Jednak, żeby znaleźć sobie ludzką ofiarę trzeba się nieźle najeździć aż do Stanów Zjednoczonych. Morgan nie pozwala polować na ludzi w Kanadzie.
- Nie przyjechaliśmy tu się napoić. – oznajmił zimnym głosem Marcus.
                Kiedy się odezwał ciarki mnie przeszły. Przypomniałam sobie jak takim samym tonem krzyczał, że zabije Cullenów i nic go nie powstrzyma. Mam nadzieję,że nie przyjechali tutaj w sprawi Cullenów.
- Ardell – kiwną Morgan głową na znak żeby wyszła. Zrobiła to z kwaśną miną. A Doris pierwszy raz uśmiechnęła się z pogardą. Ardell udawała, że tego nie widzi.
- Więc słuchamy, co to za sprawa?- Spytałam zniecierpliwiona. Wolałam wiedzieć. Bo to czekanie jest dobijające.
- Najwyraźniej nie było nas tu trochę, bo nie wiedziałem, że wszystko przebudowaliście… - powiedział Aro udając, że nie słyszy mojego pytania.
              Ostatni raz byli tutaj paręnaście lat temu. Przyjęliśmy ich wtedy w zamku. Pałac był tylko na papierze lub w głowach naszych architektów.
- Coś się dodało i coś odjęło – stwierdził Morgan.
- Zastanawiam się czy zbytnio się nie afiszujecie? – zapytał spokojnie Aro kręcąc głową we wszystkie strony i rozglądając się po pokoju.
- Z czym? – fuknęła Doris i pogardliwie na niego spojrzała.
- Z bogactwem – odparł niechętnie Marcus.
- Czyli ? – naciskała z coraz większą rządzą mordu w oczach Doris. 
- Cóż ludzie się zastanawiają… Nie powiesz mi, że nie interesuje ich ten zamek ? – zapytał przyjaźnie Demetrii Doris. Brunetka zaszczyciła go pierwszym w tym dniu morderczym i zimnym spojrzeniem kątem oka. Demetrii skrzywił się i zamilknął. Pomyśleć, że kiedyś się kochali. Byli razem przez dziesięć lat o ile się nie mylę. Pokłócili się, poszło o to gdzie mają mieszkać czy w Volterze czy Montrealu. I już się nigdy nie pogodzili.  I teraz użycie słowa „złe” do ich stosunków między nimi to gigantyczny nietakt. Z kilometra widać, że Doris nie przejawia do niego ciepłych uczuć, ale jak Demetrii to nie wiem. Mogę się jedynie modlić,żebym nie miała takich stosunków z Edwardem po mojej ceremonii.
- Nie rozumiem! Do wszystkiego doszedłem sam, przecież wiesz czyich firm jestem właścicielem. Nie kradnę tak jak wy – zauważył oskarżycielskim tonem Morgan.
            Taka prawda. Morgan doszedł do tego sam. Swoją ciężką pracą i głową do interesów. Był to przykład typowego amerykańskiego snu. Z tą różnicą, że to trochę trwało. Ale nie ukradł ani dolara w odróżnieniu od Volturi, który zabierają pieniądze od obywateli Włoszech z ich podatków. Morgan nie tyle nie kradnie, co nawet daje ludziom miejsca pracy w swoich firmach i możliwość awansu, bo ktoś musi pełnić kierownicze stanowiska. Morgan nie może się wychylać. Dużo pieniędzy z naszego skarbca idzie na podtrzymanie dorobku ludzkiej kultury. To z naszych pieniędzy odbudowano Kartaginę, Troję, Akropol, pałac Dioklecjana czy drugi wersal Europy. I wiele innych zabytków. I Marcus śmie nam wypominać, że jesteśmy za bogaci!
- Nie skomentuję tego – odparł gniewnie Marcus.
- Od wielu lat zarządzasz Microsoft, HP, Toyotą, Wal-Mart Stores, Oracle Corporation i wiele innych, których nie pamiętam – mruknął spokojnie Aro.
            Morgan odkupił większość firm za marne pieniądze i zarobił na nich miliardy. Każdy myślał, że oszalał wkładając w chylące się ku upadkowi firmy miliony. Jednak po kilku latach wszystko zwróciło się mu pięciokrotnie.
- I nawet mam zamiar kupić HSBC – wyznał z przekąsem Morgan.
Volturi wytrze szyli oczy.
            HSBC to największy bank na świecie z siedzibą w Londynie. Mający odziały w86 krajach. Wartość banku określa się, jako sto osiemdziesiąt bilonów dolarów. 
            Morgan jest w fazie początkowych rozmów z właścicielami. Ale o ile znam jego upór kupi go. I zarobi trzy razy tyle.
- Stać cię? – Prychnęła z kwaśną miną Jane.
- A co mam robić z pieniędzmi ? – zapytał retorycznie Morgan - Z samych odsetek go kupię.
- Właśnie w tym jest problem. Jesteście za bogaci! – Westchnął smutno Aro.
            Że co? Przyjechali tutaj żeby oświadczyć, że jesteśmy za bogaci. A co wam do tego?
- Słucham – pisnęła ze złości Doris i wlepiła swoje zniesmaczone spojrzenie w Morgana.
- Chcecie kasy nie ma sprawy, dam wam coś. Macie naprawdę mały dwór jak na tyle osób – syknął Jack i stanął za sofą, na której siedziałyśmy z Doris.
- Nie potrzebujemy waszych pieniędzy – burknęła urażona Jane.
- To, w czym problem? – Zapytałam szorstko.
            Aro spojrzał na mnie i powiedział spokojnym głosem:
- Zastanawiam się a właściwie wiem, że o te wszystkie wasze domy, zamki pytają ludzie…
- O nie musisz się tak martwić. My się pilnujemy – wtrącił mu się Morgan z kwaśną miną.
            Widziałam, że powoli działają mu na nerwy.
- Naprawdę nikogo nie obchodzi, że tuż za granicą Montrealu jest tak ogromny zamek ?  - zapytał sarkastycznym tonem Marcus
- Nie, bo jest własnością cholernie bogatej, skąpej rodziny, która nie wpuszcza nikogo. – warknął Morgan. Powoli kończył mu się cierpliwość. - Przyzwyczaili się. Z resztą, jeśli ktoś go nie szuka nie znajdzie go, uwierz mi. Pilnujemy żeby nie było żadnej zabudowy w promieniu trzydziestu kilometrów.
- A ten pałac? Po co wam był ? -  zapytał zimno Marcus.
- Oj przecież nasza służba musi gdzieś mieszkać i musimy gdzieś przyjmować mniej chcianych gości. Do domu was nie wpuścimy – odparł rozdrażnionym tonem Jack.
               Najwyraźniej nie tylko Morganowi puszczają nerwy. Nie sądziła, że Jack się zezłości. On taki lekkoduch, ułożony.
            Ja póki, co jakoś się trzymałam. Wolałam żeby kłócili się o tą głupotę niż o Cullenów. Jednak bałam się, że mogą coś wspomnieć. Uspokoję się dopiero jak wyjadą z Kanady.
- A ten dom w centrum? – Zapytał drwiąco Marcus.
                Letnia rezydencja, w centrum Montrealu. Morgan używa jej, jako miejsce przyjęć, bali czy ważnych zebrań. Omawia w nim też zarządzanie firmami. Mieliśmy się do niego przenieść, ale każdy woli zamek. Teraz stoi pusty, ale często nas przyjaciele tam mieszkają.
- Nie przejmuj się. To siedziba wielkiego Dowsona wraz z żoną i synem. Zresztą nigdy go na oczy nie widzieliście, to skąd wiecie jak wygląda? – Zapytał przebiegle Morgan.
            Czyżby tam kiedyś byli? Kręcili się obok? To nie możliwe. To centrum miast. Nie śmieli by!
- Jednak mi się nadal nie podoba … - wyznał spokojnie Aro.
- Słyszałem, że kupiliście wyspę na Alasce? –  Wtrącił się z przekąsem Marcus.
- Tak – przyznał mu rację Morgan.
- I to dość dużą – dodała z zabójczym wzrokiem Doris.
            Morgan kupił Dowson Island znajdującą się na Alasce. Początkowa nazwa została zmieniona Wyspa jest ogromna, większa od Montrealu i cudowna. Piasek,góry, morze. Oddzielona od świata.
                Na całej wyspie trwają prace budowlane. Projekt zagospodarowania jej obejmuje cztery ogromne pałace w różnych stylach architektonicznych, lotnisko, przystań promową, pięć basenów, z czego jeden jest połączony z morzem. Podstawową rzeczą to ogromne ogrody z dziejów historycznych. Jeden jest grecki z basenami, małym akropolem, roślinnością grecką i wszystkimi cechami kultury greckiej. Inne ogrody to rzymskie, egipskie, babilońskie, francuskie, tureckie, meksykańskie i hiszpańskie. Odbędzie się na niej ceremonia moja i Chrisa. Za dwa może trzy lata, kiedy się skończą prace budowlane.
- Nie możecie wydawać pieniędzy na rzeczy mniej rzucające się w oczy?–Zapytał z nadzieja w głosie Aro.
- Nam się nie wydaje żeby to się rzucało w oczy – prychnął Morgan.
               Nie uważałam, żebyśmy przesadzali. Owszem nie lubiłam tych luksusów, ale to nie było przegięcie. Inni to lubią ja nie. Ale akceptowałam to. 
- Nie będę wam kazał, bo nie mam nad wami takiej władzy - westchnął Aro.
               „ Nie mam władzy”
            Naprawdę? Nie wierzę własnym uszom. Roześmialiśmy się jak jeden mąż, Doris,Jack, Morgan i ja.
              W końcu przyjęli do wiadomości, że mamy gdzieś ich zakazy, czy nakazy. Wiadomo było, że jesteśmy potężniejsi od nich i nie będziemy ich zasad przestrzegać. Dziwne, że dopiero teraz do tego wniosku doszli. Nie mają minimalnej, nawet ułamka procenta władzy nad nami. Ale dobrze w ogóle przyjęli to do wiadomości
            Volturi popatrzyli na nas kwaśno.
- O brawo dla ciebie, czyżbyś zmądrzał ? – zaśmiał się Morgan.
            Dalej nie mogliśmy się opanować. Dawno nie byliśmy aż tak ubawieni.
- Ale nie po to tu jesteśmy - powiedziała zimno Jane i spojrzała na mnie zdradziecko.
- To, po co? – Zapytał szybko Morgan
- Mamy propozycje nie do odrzucenia – zakomunikował zimno Marcus.
- Nie wchodzimy w nią – odparł pewnie Jack.
              Tak coś czułam, że byłoby to podejrzane jakby przyjechali tutaj przez taką głupotę jak upomnienie nas, że mamy za dużo zer na koncie. Ale tak naprawdę tonie widzieli stanu naszego konta. To, co jest wybudowane, kupione czy noszone przez nas, namacalne bogactwo jest jedną czwartą tego, co mamy na koncie.
            Samo stwierdzenie „ nie do odrzucenia” z ust Volturi aż się prosiło opowiedzenia nie. Popierałam Jacka. Nie potrzebowałam słyszeć tej propozycji. Nie i nie. Nie wchodzimy. Doris olewała to i spojrzeniem i słowami.
- Jack, wysłuchajmy go. Tak wymaga dobre wychowanie – uciszył go spokojnie Morgan.
- Zamieniłeś się w Melanie? – Fuknął na niego Jack. Posłałam Morganowi oskarżycielskie spojrzenie. Co mu odbiło? Nie ważne, co proponują. Nie, nie inie. I koniec. Nie wchodzimy.
                Marcus zaczął wyjaśniać swoją propozycje, nie patrząc na ich kłótnię:
- Niezbyt nam się podobało, że w naszym mieście znalazła się trójka Dowosnów, no piątka, bo Jonathan i Aurora, wilki i Nótt Phantomsi… i pokrzyżowali nam plany.
- Te plany miały coś wspólnego z nami, więc było oczywiste, że je pokrzyżujemy – warknęłam wściekle.
               Kręci się koło Cullenów. Proszę, żeby nie miało to nic wspólnego z nimi.Proszę. Mam już wystarczająco problemów. A niedawno odpadł jeden, czyli bezpieczeństwo Cullenów. Nie zrujnuj mi tego. Są bezpieczni. Nie niszcz tego.Proszę.
- Skoro podział społeczeństwa wampirów jest tak wyraźny, bo są zwolennicy nas i zwolennicy was proponuje podzielić też terytorium – zaproponował uprzejmie Aro.
- Czyli ? – zapytała Doris, włączając się w końcu do tej kwestii.
- Wy będziecie mieć swoje a my swoje – wyjaśnił Aro.
- O nie Aro ty tu rządzisz. My się czasami nie zgadzamy z twoimi decyzjami i tyle. To ty masz problem z wampirami, nie my. My mamy swoje interesy i o nie dbamy i tyle.  – Syknął Morgan.
                Nie bardzo rozumiałam ten jego podział. Dawno odkreślaliśmy to Aro, że nas władza nie obchodzi. Nie chce nam się latać za jakimś idiotą, co się ujawnił lub zaczął tworzyć armię. My mamy swój Montreal. Mamy swoje osoby do ochrony. Obchodzą nas Dzieci gwiazd, Nótt Phantomsi i nasi przyjaciele. A nie cały świat i utrzymanie wampiryzmu w tajemnicy.
- Czyli jasna sprawa. No to oznajmiam, że świat został podzielony. Nie macie prawa wkraczać na nasze terytorium bez naszego pozwolenia i my na wasze –ogłosił Marcus.
- Macie tu plan podziału – rzuciła na stolik zwój papieru Jane.
               Morgan schylił się po niego i rozwinął. Był sceptycznie do tego nastawiony, podobnie jak ja. Była to mapa świata z znaczonymi dwoma kolorami Volturi – czerwony, Dowson – zielony. Kolor czerwony obejmował całą Europę, Azję i Afrykę. Reszta to kolor zielony. Morgan westchnął i odparł mądrze:
- Musimy to przemyśleć.
              Podział był fatalny. Na terenach Volturi mieszkali nasi przyjaciele.Byłoby w stosunku do nich nie fair jakby to było terytorium naszych wrogów.
- Ale ja was nie pytam, ja oznajmiam – jęknął Aro.
- Naprawdę przed chwilą powiedziałeś …. ? –  pisnęłam z wyrzutem. Myślałam, że Aro zmądrzał i doszedł do wniosku, że nie ma nad nami władzy.
- Ja wiem, co powiedziałam. – Westchnął i spojrzał na mnie łagodnie.
- Mi się to podoba – oznajmiła Doris z lekkim uśmiechem. Spojrzała po wszystkim i uściśliła widząc nasze zdystansowane spojrzenia:
- No oczywiście idea podziału. Bo tereny nam się nie podobają. Trzeba wprowadzić parę zadań, nieprawdaż?
            Morgan, ja i Jack pokiwaliśmy głowami.
            Może jakby się tu zastanowić to nie głupi pomysł. Kontrolowalibyśmy ich przyjazdy i nie wpuścilibyśmy ich do miasta. Byłoby to fajne ze względu na Cullenów. Ale z drugiej strony po ich terytorium nie dałoby się chodzić.
- Ale nie myśl sobie, że cię odciążymy, nie mamy zamiaru latać za jakimś głupkiem co się ujawnił. To wasza rola – oznajmił Morgan, który powoli zgadzał się z Doris. Spojrzał na mnie a ja pokiwałam głową.
            Trzeba zaryzykować i odciąć się od Volturi.  Będą problemy w Europie, ale w końcu nie musimy tam jeździć.
               Tiaaa, już widzę Christophera, który omija Paryż. Przecież on kocha Francję.
- I dla waszej wiadomości bierzemy się za wyselekcjonowanie naszych ziem.Usuwamy Nótt Phantomsów i wilkołaki – poinformował Marcus z przekąsem patrząc na mnie
                Wiedziałam, że szuka nowego sposobu, żeby mnie zranić i zabić Alexandra.Ale nie sądziła. że on był inicjatorem pomysłu. A po jego wyrazie twarzy było to widać. Ideą tego podziału było usunięcie Nótt Phantomsów i wilkołaków.
               Nie dopuszczę do tego.  Alexander jest moim rodzonym bratem. Ma swoją rodzinę. Nie dopuszczę, żeby był w niebezpieczeństwie. Ale Nótt Phantomsi są sami sobie winni, kto im kazał się osiedlić blisko Włoszech w Chorwacji?
            Czuję, że dobry czas wilkołaków i Nótt Phantomsów się skończył.  Jak walki między wampirami a wilkołakami czy Nótt Phantomsonami w miarę ucichły, ginął dwie osoby na tydzień. To mało jak na możliwości wampirów w tej kwestii. Kiedyś liczba ofiar na tydzień była trzycyfrowa. Ale uspokoili się.
              To teraz zacznie się mord. Będą drugie krwawe zmroki. Ulice zaczną pływać w krwi i ogniu.
            Nadejdą trudne czasy, oj bardzo trudne.
- Sądzisz, że usuniesz Nótt Phantomsów ze Splitu? – Prychnęłam -Gwarantuje ci, że jak tylko przekroczysz granice Chorwacji nie będziesz żył. Zresztą chcę Chorwację. – Warknęłam.
               Nie oddam im Chorwacji! Nie tylko z powodu, że to dom Alexandra i jego rodziny, ale również mam wiele dobrych wspomnień z tym krajem. A pomimo to, Chorwacja jest przepięknym krajem nie tylko pod względem krajobrazu, ale również zabytków.
- Isabell ma rację, nasza jest Chorwacja – zgodził sie ze mną Morgan.
               Byłam pewna, że będzie po mojej stronie. Doris nie była aż tak przejęta losem Chorwacji. Uśmiechnęła się do Morgana sztucznie.
- To oddajcie Brazylię – powiedział Marcus
- Wysoko sobie ją cenisz – warknęłam.
               Największe państwo w Ameryce Południowej, które jest idealne dla wampirów. W lasach deszczowych czy w delcie Amazonki, są idealne warunki do nieujawnienia swojej natury.
- Chyba musimy to obgadać. – Westchnął Jack, który również widział, że nie możemy oddać Brazylii, a ja nie ustąpię z Chorwacją.
               Wszyscy pokiwali głowami.
            Kolejne godziny minęły w atmosferze kłótni i zniecierpliwienia. Nie odzywałam się często, bardziej się przysłuchiwałam, jak kroją poszczególne obszary kontynentów wzdłuż granic danych państw. Czułam się jakbym podpisywała pakt o nieagresje i dzieliła świat według moich potrzeb, nie biorąc pod uwagę mieszkańców danej ziemi. Byłam królową, która miała dostać wywalczoną krwią i potem ziemię.
             Wtrącałam się dopiero, gdy chodziło o Chorwację.  Volturi drogą sobie ją wycenili,          bo wiedzieli jak ważna jest dla mnie a co za tym idzie, Morgan zrobi wszystko, żebym była zadowolona i miała kolejny powód żebym go wielbiła. Cała Argentyna, Boliwia, Peru i Ekwador powędrowali w ręce klanu z Volterry. Idealny środek Ameryki Południowej. Ale przynajmniej wywalczyliśmy Brazylię.
               Jednak po kilkudziesięciu godzinach, których upływanie widziałam po zmiennym oświetleniu na zewnątrz i dużym zegarze na ścianie doszliśmy do porozumienia. My wywalczyliśmy swoje, oni swoje. My mamy obszary zamieszkane przez naszych przyjaciół, on mają przewagę terytorialną. 
- Zaproponowałbym wam zwiedzenie okolicy, ale skoro to nasze ziemie i niedługo będzie impreza… - westchnął z udawanym smutkiem Morgan, gdy wszystko zostało przypieczętowane podpisem Aro, jako przywódcy Volturi i podpisem Morgana, jako przywódcy opozycji.
- Organizujecie imprezę? – Odezwała się ucieszona Heidi i wlepiła słodkie oczka w Caiusa, dając mu coś do zrumienia. Caius kiwną głową, a Heidi się uśmiechnęła zwycięsko do mnie.
            Mam złe przeczucia. 
- Oj bym zapomniał – mruknął Caius. – Skoro w naszym pałacu mamy Aurorę Dowsoni Jonathana Dowsona, owszem jej dar jest bardzo użyteczny, ale to wciąż, Dowson,to wy wam w prezencie dajemy Volturi.
- Że co? –  Krzyknęła przeraźliwie,Doris. A w jej oczach pojawiły się ogniki nienawiści. – Wbij to sobie do głowy nie będę pod jednym dachem mieszkała z Volturi – kipiała ze złości i podnosiła się z sofy grożąc palcem Caiusowi.
            Chwyciłam ją za rękę żeby usiadła z powrotem na kanapie. Nie zareagowała. Pociągnęłam ją tak, że wyładowała na oparciu sofy.
            Miała racje. Ja też nie mam zamiaru z kimkolwiek innym niż rodziną dzielić zamek. Ale lepiej nie prowokować kłótni. Skoro prawie całe spotkanie dało się wytrzymać bez podniesionych głosów to trzeba tak dalej. Bo jak jedna strona się zdenerwuje to druga również.
- Wybij to sobie z głowy Caius – warknęłam do niego oschle.
               Szpieg Volturi w zamku, w który przetrzymujemy ich byłych więźniów. Chyba gorszego horroru nie da się wymyśleć. Nie ma szans, że ich nie zauważy. Poleci do Volturi, a oni ich zabiją.
- A to, dlaczego? -  Zdziwił się Marcus.-  Czyżbyś coś ukrywała, Isabell?– Spojrzał na mnie przenikliwie.
- A niby cóż by miała? – Odparłam chłodno. 
- A nie wiem, Cullenów na przykład? -Uśmiechnął się lekko.
            Czułam, że oddech mi przyśpiesza, a oczy zmieniają się w minimalne szparki i usta zaciskają się w minimalną kreskę. Skąd on by to wiedział? Nie zostawiłam, ani jednego śladu, że zabieram ich do Montrealu. No nie ja, ale Nessi ich zabrała. Jednak zadbałam o zatracie śladów. Poprosiłam klan Firów o pilnowanie Cullenów i zatarcie śladów po nich. Zrobili to perfekcyjnie.  Oczywiście zapłaciłam za ich usługi, znalezieniem ich zaginionej siostry, co skończyło się dla mnie ośmiodniową śpiączką.
- Nie wiem, o czym ty mówisz ? – syknęłam jadowicie.
- Oj wiesz, wiesz. Wiem, że oni tutaj są. Ale nie jestem aż tak głupi,poczekam sobie. Wiesz, że mam ogromną cierpliwości.
               Wiedziałam, że ma ogromną cierpliwość. Może czekać latami i mu to nie przeszkadza. Czeka tyle lat na możliwość zabójstwa Alexandra i czeka cierpliwie.
- Oj Marcus, Marcus masz bujną wyobraźnię – westchnęłam.
- Och tak ? Ale ćwierkające ptaszki Dowoson są lepsze. Powiedzą wszystko.Masz mojego człowieka wśród rodziny. Powiedział mi o Cullenach.
- Sądzisz, że ci uwierzę? – Prychnęłam.
               Nie wmówi mi, że o Cullenach powiedział mu ktoś z rodziny.  Że niby ktoś z tych siedemnastu osób doniósł mu, że jeśli ich porwie będzie miał mnie w garści i zrobię wszystko, co mi powie. Po pierwsze nikt o tym nie wiedział. Bo na pewno Ginny, Luis,Christopher, Delia czy Melanie nie poleciały do Marcusa.
               Dowiedział się od Victori. Tego jestem pewna. Miała powód, wiedziała i mnie szczerze nienawidzi. Tylko ona mogła.
- Morgan, znajdź go i zabij, bo nie za bardzo mam mu ochotę oddawać wieżę i tron, szczególnie, kiedy nie zabiłem twojego brata Isabell – zwrócił się błagalnym tonem do mnie i Morgana.
                Prychnęłam. Nie wierze mu. My mamy niby mieć kreta w Montrealu, który by zdradził nas. Niby, po co? Mamy wszystko, co Volturi i nawet mamy więcej. Nie mam powodu, dla którego miałby to zrobić.
              Marcus uwielbia mnie denerwować. Ale tym razem mu to się nie udało.
- Myślę, że jednak skończyliście wizytę – warknął Morgan. On też nie uwierzył w słowa Marcusa, patrzył się na niego jak na idiotę, podobnie jak reszta naszej rodziny.
- Nie zapytaliście, kto z wami zamieszka – zdumiał się Aro.
            On naprawdę myśli, że to się wydarzy? Że wpuścimy w nasze kręgi obcą osobę, Volturi. Nikt nigdy nie dopuści, żeby po naszych korytarzach pałętał się zaciekawiony i wścibski wzrok któregoś, Volturi, który szukałby sensacji żeby donieść Aro. Wyjawiłby im wszystko. Nasze tajemnice. 
- Nie, bo nikt z nami nie zamieszka! – Burknęła Doris i spojrzała kwaśno na Aro.
- Dobrze - westchnął zrezygnowany Aro. -  Przyślę wam Heidi niedługo. Myślę, że do tego czasu się oswoicie z tą myślą.
               Hedi? Ta kusząca uwodzicielka, potrafiąca odzwierciedlać ludzkie pragnienia; zajmująca się zapewnieniem stałych dostaw wyżywienia dla Volturich?I co miałaby u nas robić, po za paplanie wszystkiego Aro, miała nas nawrócić na ludzką krew? O nie! Nie wytrzymam z nią.
               A już szczególnie nie wytrzymam z jej słodkim spojrzeniem i trzepiotającymi rzęsami na widok Morgana. I oczywiście morderczym wzrokiem na moją osobę. I ja mam z nią wytrzymać pod jednym dachem.
   Z Volturi!
            Z totalnym przeciwieństwem naszych cech charakteru, które są tak widoczne,że potrafiły zabić miłość Doris i Demetriego! To jak my się mamy nie pozabijać?!
            Oby coś Morgan wymyślił.
            Wszyscy Volturi podnieśli się z sof i wyszli z salonu. Przed tym Heidi obdarzyła pełnym słodkości spojrzeniem Morgana i zapytała, trzepiotając rzęsami:
- Może jednak zostanę na tej imprezie?
- Nie – warknął zimno do niej Morgan.
             Z naburmuszoną miną wyszył obrzucając mnie nienawistnym spojrzeniem.
            My mamy pod jednym dachem wytrzymać?
            Nie sądzę, żeby było to możliwe, szczególnie teraz, kiedy nie ma jedynej osoby, która potrafi mnie uspokoić – Christophera.
               Będzie wojna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz