Sto lat później.
Kap Kap Kap Kap.
Krople
deszczu głośno stukały o cienkie szyby okna, sięgającego do ziemi. Było szeroko
otwarte, firanki pod wpływem delikatnego wietrzyku towarzyszącemu ulewie
falowały. Powoli i z uczuciem.
Za to ja siedziałem zwinięty w kłębek na fotelu, na wprost okna. Czasami
wietrzyk musnął moje kosmyki włosów, ale nie na tyle, żeby mnie to drażniło,
czy oderwało od .....
Belli ...
Westchnąłem.
Jej uśmiech, twarz... Nasze wspólne
chwilę. Wydawało mi się, że było ich tak mało.... ale starannie pielęgnowałem
te wspomnienia... Każde najmniejsze spojrzenie, nawet katem oka było dla mnie
ważne...... Karmiłem się tymi wspomnieniami, tyle mi pozostało.
Tylko
tyle....
Kiedyś zanim poznałem Bellę uważałem, że
jestem martwy, ale dopiero teraz wiem, co to znaczy takim być.
Sam
się na to skazałem opuszczając ją w lesie. Mówiąc jej te wszystkie kłamstwa.
Sam
sobie to zrobiłem.
Kiedy po jakiś dwóch latach po opuszczeniu
Belli dowiedziałem się, że ona nie żyje moja decyzja była szybka.
Pojechać
do Voltery i ze sobą skończyć.
Do
dziś żałuję, że Alice i Carlisle mnie ubiegli i poszli do Aro, aby go ostrzec.
Na początku byłem ciekawy, co wymyślili żeby przekonać Aro. Ale zaraz po
rozmowie ta ciekawość zniknęła.
Była
to długa, bardzo długa rozmowa z rodziną. Następnie musiałem obiecać, że nigdy,
ale to nigdy się nie zabije. Z wielkim trudem przeszło mi to przez gardło, z
wielkim. Ale musiałem. Widziałem oczy pełne bólu całej rodziny, chyba najbardziej
raniłem Esme, a ona na to nie zasłużyła....
Pewnego dnia zupełnie nie wiedziałem jakiego, przeszedł do
mnie do pokoju Carlisle z małą dziewczynką u boku. Miała około piętnastu, może
szesnastu lat. Była wampirem, co można były wywnioskować ze złotych tęczówek,
które niby patrzyły tępo w podłogę, jednak ciekawość brała górę i
wpatrywała się we mnie. Chwilkę, bo zaraz odwracała wzrok speszona. Kiedy
przypatrzyłem się jej delikatnym rysom twarzy, i długim falowanym blond włosom,
przeszło mi przez myśl, że stoi przede mną mała kopia Rosalie. Jednak szybko tą
myśl odrzuciłam, Rose nie jest nieśmiała.
- Co jest? –zapytałem Carlisle bezbarwnym tonem.
- To jest Lilian i jest nowym członkiem rodziny –
przedstawił ją ojciec. Spojrzałem jeszcze raz na małą.
Nowy
członek rodzinny...?
Westchnąłem
głęboko. Teraz akurat jest ktoś potrzebny mi. Ktoś kto będzie zadawał
nieprzyjemnie pytania, kto będzie ciekawski, kto nie da mi spokoju....
- Dlaczego? - zapytałem ozięble.
Nie
miałem innego wyjścia – wyczytałem zmyśli Carlisle’a. Zmarszczył brwi i na
jego mądrej twarzy pojawił się jakiś niezidentyfikowany grymas. Jakby
chciał usłyszeć co innego?
- Na pewno dobrze zrobiłeś.
Carlisle
się zmieszał, nie myślał za dużo. Specjalnie uważał. Chciał mi coś powiedzieć,
ale nie wszystko. Zmarłszy brwi i powiedział spokojnym głosem:
- Mała potrzebuje brata.
- Na pewno nie mnie - stanowczo zaprzeczyłem. Lillian
nic nie mówiła, stało cicho obok ojca.
- Tylko na początku - uściślił Carlisle.
Westchnąłem,
przecież i tak nie mam nic do powiedzenia. Podstępu nie wywęszyłem i się nie
myliłem.
Lilly była pogodną, radosną dziewczynką, która była wszędzie
gdzie mogła.Jej uśmiech wywoływał u każdego radość, u każdego oprócz mnie.....
Była zdecydowanie za młodą na wampira, ale Carlisle
znów postąpił słusznie.
I tak czas płynął.
Wszystko ma swój czas
I jest wyznaczona
godzina
Na wszystkie sprawy
pod niebem
Jest czas rodzenia i
czas umierania
Czas sadzenia i czas
wyrywania
Tego, co zasadzone
***
- Edward –wydarła się z wściekłością Rosalie nad moja
głową. Podniosłem niechętnie na nią wzrok. Była wściekła, prawdopodobnie
dlatego, że nie szło po jej myśli i może szukała u mnie poparcia...
Cała rodzina, włączając Lillian, choć ona z reguły wykluczana
jest z poważnych rozmów, rozmawiała w salonie. Dyskutowali o "Dzieciach
gwiazd" i klanie z okolic Montrealu. Bodajże Dowson się nazywali...
- Więc co sądzisz ? – zapytał rozwścieczona Rosalie,
mrożąc oczy.
- A róbcie co chcecie – odparłem obojętnie. Nie
obchodził mnie czy zamieszkamy bliżej Dowsonów czy Volturi. Dzisiejszy świat
był tak pokręcony, że bardziej się nie dało. Właściwe dzielił się na
sprzymierzeńców teorii życia według kanu z Voltery i Montrealu. Obydwa klany
walczą ze sobą, zaciekle i zawzięcie. Nikt nie ustąpił w niczym....
- Grrrr...., zainteresuj się czymś – warknęła Rose w
moją stroną. Powinienem przywyknąć do jej oziębłości i wściekłości w ostatnich
miesiącach, ale jakoś tak nie robi to na mnie żadnego wrażenia..
- A ni myślę - burknąłem.
- To, co robimy Carlisle ? – wtrącił się Jasper,
mający nadzieje na koniec krótkiej kłótni.
- Przenosimy się do Kanady, tam będziemy
bezpieczniejsi – stwierdził Carlisle patrząc na rodzinę. Nikt nie
zaprotestował, każdy się zgodził.
- Tam żądzą ci Dowsonowie, pogadamy i pozwolą nam
zostać niedaleko Montrealu –
powiedział pewny siebie Emmett.
Jednak
nikt oprócz niego nie był pewny przychylności i uprzejmości Dowsonów.
Klan
Dowson z Montrealu to zdecydowanie najpotężniejszy klan wampirów na świecie.
Milion razy lepszy od Volturi. Gdyby chcieli mogliby pozbyć się rządzącej teraz
władzy w kilka sekund i panować. Jednak nie chcą rządzić i nie wtrącają
się w sprawy Volturi, przynajmniej, w te które ich nie dotyczą.
Legendy
krążą o tym klanie.Nikt im nie wchodzi w drogę, a jak wejdzie śmierć pewna.
Zimni, bezwzględni mordercy, którzy mają układy z innymi magicznymi
stworzeniami...
A
skoro to są legendy, to w nich jest tylko ziarno prawdy.
Jednak właśnie z tego klanu pochodzi królowa Volturi. Pomysł Aro. Święta trójca
zamieniła się na świętą czwórkę. Królowa, bo tak się do niej należy zwracać ma
ponoć straszliwy dar, dar o którym strach mówić. Jest gorszy do daru Jane.
Dzieci
gwiazd to właściwie wilkołaki. Są bardzo szybkie i silne. Ciężko je zabić nawet
wampirom. Jednak Morgan ,przywódca klanu z Montrealu i jego rodzina opanowali
tę sztukę do perfekcji. Ponoć sam przywódca "Dzieci Gwiazd" wyjawił
im ich słaby punkt, ale nie dobrowolnie, siłą lub straszliwym układem.
- To, co kiedy jedziemy? – zapytała uśmiechnięty
Emmett.
- Za dwa dni –powiedziała ciepło Esme.
- Edward nie powinieneś zrobić coś przed wyjazdem? –
zapytał znacząco Carlisle, patrząc we mnie intensywnie.
Opowiedzieć
o Belli, Lilian - pomyślał.
- Nie –odparłem bez ogródek.Nigdy nie wspominałem o
Belli przy Lilly. Był to temat tabu, na który blondynka usilnie chciał wiedzieć
jak najwięcej. Co się jej nie udało. Ona zadała pytania i otrzymywała odpowiedź
- ciszę. Nie ważne czy to była Esme, ja , Emmett, Alice czy ktokolwiek inny.
Cisza...
- Proszę - poprosił.
Pokręciłem
przecząco głowę. Nie widziałem sensu, czemu kolejna osoba ma mi współczuć. Nie
chcę, żeby każdy był w żałobie, ja wystarczę. Odrobię za wszystkich.
Nikt
więcej nie poruszy tego tematu
Zawahałem
się. To właściwie były dobry układ - spokój. Niby nie wspominają o niej dużo,
ale.
- Dobrze, ale nie teraz - zgodziłem się szybko.
Wstałem
z fotela i poszedłem do mojego pokoju. Nie wiedziałem jak mam się za to zabrać.
Jak? Zamknąłem oczy i zobaczyłem duże , brązowe oczy Belli patrzące na mnie z
miłością. Westchnąłem i się oprzytomniłem. Wstałem i postanowiłem mieć ten tama
z głowy.
Znalazłem Lillian w salonie, wpatrującą się w
telewizor.
- Lilly przejdźmy się – zaproponowałem patrząc na nią
znacząco. Chyba się czegoś domyślała. chyba...
- Dobrze – odparła i wstała zabierając swój
sweter za oparcia kanapy, była już jesień, więc trzeba było sprawiać pozory. Gdy wyszliśmy z domu, i minęliśmy ogródek Esme
zacząłem spokojnie :
- Chciałem porozmawiać o …
- Belli – przerwała mi obojętnym tonem.
Zmarszczyłem
brwi. Przez chwilę zastanowiłem się po co ta rozmowa, skoro ona wie.
- Tak, więc co chcesz usłyszeć? - zapytałem
- Całą twoją historię - poprosiła
Opowiedziałem jej to co chciał Myślałem, że mi
ulży , jednak tak nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz