niedziela, 21 października 2012

XXXIX. To nie może być prawda!



             

              Rodzina Dowsonów zdołała się zamknąć w szczelnym, nie przepuszczającym ani jednego niechcianego słowa, do wścibskich uszów gości salonie, w zamku La Cuesta Encantada, na ich wyspie. Ceremonia miała być piękna, subtelna i zapadająca w pamięć na kilkanaście lat. Niestety, wizja spełni się tylko w ostatnim punkcie i to do tego będzie miała negatywny wydźwięk.
            Najgorsze wizje tego wydarzenia właśnie się odbywały, które były jednocześnie jak marzenie dla Volturi oraz pozostałych wrogów. Robiąc to, co się uważa za słuszne, zawsze na drodze do celu, często wyboistej, pełnej poświęceń znajdzie się ktoś, kto nas znienawidzi, czysto przez zazdrość lub sprzeczność z jego ideałami. I tak było z Dowsonami, oni dążąc do urzeczywistnienia ich wizji o świecie wampirów bardziej otwartym na inne stworzenia nocne, czy brak podziałów w społeczeństwie i pomoc innym, spotkało się to z dysaprobatą  ze strony Volturi, a za nimi podążyli ich zwolennicy, ślepo zapatrzeni w ich ideały czy po prostu ogarnięci paraliżującym strachem.
            Melanie udało się uspokoić gości i uśpić ich czujność, na jak najdłużej było to możliwe. Wmówiła ponad tysiącu osób, że nie ma powodu do paniki, że ceremonią się opóźnia na prośbę panny młodej i cudownej wizji uroczystości skąpanej w blasku zachodzącego słońca. Uwierzyli. Ale w tej samej chwili matka Dowsonów zaczęła się zastanawiać czemu to kłamstwo przyszło jej tak łatwo i wszyscy w nie uwierzyli. Może dlatego, że sama chciała w nie uwierzyć, a nie w to, co wszystkie istniejące dowody na tej wyspie wskazywały. Isabell zniknęła. I co gorsze uciekła z Edwardem, zostawiając całej rodzinie sytuację bez wyjścia.
             Ktoś musi wziąć dziś ślub. To było pewne, niemal jak fakt, że jeśli naprawdę jej ukochana córka uciekła z człowiekiem, który ją zniszczył, pokonał, uczynił z niej papierek z batonika, który się wyrzuca, niekoniecznie do kosza na śmieci, tak po prostu na ulice, żeby ktoś mógł go zdeptać i następny, i jeszcze pół miliona ludzi, zanim śmieciarz go podniesie i wyrzuci. Zostawił ją z namacalnym dowodem jego istnienia i chodź bardzo kochała swoją jedyną wnuczkę, Nessi, wiedziała, że właśnie ona jest jedynym powodem, dla którego Isabell nie zgniotła i wyrzuciła Edwarda z jej życia, raz na zawsze i to jeszcze będąc człowiekiem. A tak miało być. Miała zamknąć księgę z tytułem Edward w chwili jej śmierci.  Miała zapomnieć i pozwolić jej sercu pokochać kogoś innego i zaakceptować tą miłość bez obawy o zranienie. To właśnie przez Nessi tak się stało, że w jej życiu żyje ktoś, kto powinien dawno umrzeć, ktoś kto powinien być pogrzebany niemal żywcem, pod warstwą wielu ton piasku, kamieni i betonu.
            Melanie była pewna, że jeśli Isabell w tej chwili była z Edwardem, to czyjeś serce właśnie zmieni się w kamień, otuli się najgrubszym na świecie murem, uczucioodporną powłoką. I tym kimś będzie Morgan, ten który kocha ją najbardziej, tego była pewna. Część jej zaczęła powoli płonąć płomień złości na Isabell, że zrobiła coś tak okrutnego.
            Fakt ceremonii był z góry przesądzony. Melanie była pewna, że Isabell nie pojawi się na tym perfekcyjnie ułożonym, z białych kwiatów dywanie, kończącym się w miejscu, gdzie dozgonnie przysięgłaby miłość własnemu bratu i sztucznie by go pokochała. Doris uważała to za dobry eksperyment, niemal jak jakieś doświadczenie chemiczne, poznawanie czegoś nowego. To była prawda. Nikt nie wiedziałby co się z nim stanie, czy ich serce będzie czuło to co umysł, czy to właśnie serce będzie kazało im żyć jak mąż i żona zakochani w sobie do szaleństwa, czy może będą rozdarci, na pół, serce mówiłoby co innego, a umysł jeszcze co innego. Ale to umysł ma władzę nad ciałem. Melanie musiała jej przyznać rację, to byłby dobry eksperyment, ale na złych osobach. 
            Jako prawdziwa matka, dla wszystkich kochająca tak samo, może troszeczkę bardziej Isabell i Morgana, chciała, żeby jej dzieci były szczęśliwe. I choć lubiła Cullenów, Esme, Carlisle i Alice musiała przyznać przed sobą i Morganem, że ich pojawianie zniszczyło wszystko. Ich idealną rodzinę, pełną miłości, życzliwości i zrozumienia. Może Morgan nie był do końca szczęśliwy, tak jak Isabell, ale każdy w tym domu wiedział, że ta dwójka nie tyle powinna, co musi być razem i tak się nawet stanie. Nawet Christopher wielokrotnie powtarzał, że on tu jest tylko dla zabawy i choć nie wie jakby chciał Isabell nie jest jego i pozwoli jej odejść, kiedy będzie chciała. Jednak życie pokazało, że to Christopher pierwszy odszedł i nie chciał wracać. Pozwolił się jej znowu posłużyć sobą, tak jak za pierwszym razem, gdy brali ślub. On był jak marionetka w jej rękach. Postanowiła i tak zrobiła. Wszystko tylko po to, żeby uciec. Znowu.
            Melanie westchnęła smętnie nad smutnymi minami rodziny. Wszyscy nie byli weseli, nawet Doris, która pomimo, faktu, że nie była za ceremonią, choć ją prawie całą zorganizowała była zmartwiona. Serce matki podpowiadało, że niechęć do zawarcia ceremonii przez Chrisa i Isabell był fakt, że coś czuła do Christophera. Choć nigdy nic z tym nie zrobiła, to nigdy też nie uważała, że małżeństwo z Isabell czy najbardziej zażyłe z nią stosunki to problem. Po prostu nigdy nie zrobiła z tym porządku, nie wyjaśniła spraw. Melanie przypuszczała, że w głębi siebie wiedziała, że on już serce komuś oddał i nie będzie w stanie zrobić to ponownie, bo go po prostu nie ma. Zostało przy jego narzeczonej - Didymę. A ona nie chciała namiastki, tego co powinna dostać jako wielka Doris Dowson w jej mniemaniu.
            Michaelowi udało się wysłać Doriana i Jacka, żeby poszukali Edwarda. Nikt nie śpieszył się z szukaniem Isabell. Każdy przypuszczał, że ona uciekła i z nią wszystko w najlepszym porządku. Wróci po miesiącu, może dłużej, jak sprawa ucichnie. Zdała sobie sprawę, że zrobiła najgłupszą głupotę na świecie i jedyną, a za razem najłatwiejszą rzecz jaką mogła zrobić - uciekła.
            Christopher nie wyglądał na przejętego. Miał twarz poważną, ale bardziej nie chciał zdradzać swych emocji, a one nie był smutne, tylko radosne. Wiedział, od samego początku, że Isabell nie dojdzie do końca ścieżki kwiatowej, do niego. Nie był pewien jak miał interpretować swoje wizje, ale w końcu po wielu latach doszedł do konkluzji. Jak na złość stało się to, w tym jedynym momencie, kiedy nadarzyła się jedyna okazała, żeby zostawić Isabell, a ona nie będzie go gonić, pozwoli mu odejść. Z perspektywy czasu to był kiepski moment. Edward pojawił się w jej życiu i zaczął rosnąć na sile jak niemowlak na mleku z super mocami. Odszedł od niej bo był zmęczony. Byciem tym kim nie jest, tym w kim ona go zmieniła. Nie chciał powstrzymywać się każdego dnia, gdy widział Edwarda przed chęcią zabicia go.  W jego sercu wykształciła się taka troska, opiekuńczość, niemal instynkt ochronny, żeby Isabell nie została skrzywdzona. Później przypomniał sobie, że ją kiedyś zostawi, że spędzi cudowne parę lat i nadejdzie jego czas.
            Chris zdawał sobie doskonale sprawę gdzie jest Isabell i co się z nią dzieje. Miał wszystko pod kontrolą. Gdyby się dowiedziała o tym, że to właśnie on to zrobił, prawdopodobnie znienawidziła by go. Odesłała i kontakt by się urwał. Byłby właśnie tym zimnym, bez serca egoistą i starym durniem, który jedynie co dobrze zrobił to wyciągnął ją z samego dna, na powierzchnie. A tak to, będzie tym ukochanym pierwszym mężem, dzięki któremu jest tu gdzie jest.
            Morgan przypominał upiora rodem z najstraszniejszych horrorów. Był jak duch człowieka, który popełnił samobójstwo z powodu miłości. Niemal można było widzieć sztylet zatopiony w jego sercu. Siedział nieruchomo na jego fotelu, który zdążył już stać się jego ulubiony miejscem. Jego oczy były puste, zimne, jakby jego dusza umierała i przybierała ciemność, wszechogarniający mrok. Na jego niemal silnych ustach zamarło zdanie: "To nie może  być prawa". Doris starała się go pocieszyć, ale pod wpływem jej dotyku odsuwał się. Morgan byłby w stanie teraz zrobić wszystko, żeby umrzeć.
- Ta miłość mnie zabija...- wyszeptał do podłogi. Nikt się nie odzywał, każdy był zatopiony w swoich myślach i zmieszaniu.
            Nagle wzrok Morgana powędrował ku Melanie. Jego widok w takim stanie dałby jego wrogom zapasł sił na najbliższe milion lat. Jego mama od razu wiedziała, o co chciał poprosić. Przywykła do tego, że jak niektórzy widzą trochę trudności w okiełznaniu miłości przychodzą do niej, po dar zapomnienia. Była go skłonna użyć na jednym członku rodzinny - Isabell, ale ona się nie zgodziła. Zresztą nie miałoby to sensu. Nawet jeśli jej miłość by nagle przestała istnieć, zapomniałaby o niej, to istnieje jeszcze Nessi, co wystarczająco by uniemożliwiało powodzenie misji. Jednak widok Morgana rozrywające kochające serce matki na pół, tak bolał, że Melanie była skłonna to rozważyć. Skoro Isabell wybrała najgorzej jak umiała, to czemu nie ulżyć mu w cierpieniu? Wycierpiał wystaraszająco przez pierwszy ślub Isabell, później jej wyprowadzkę, później Edwarda no i teraz znowu Edwarda. Ulżyłaby mu w cierpieniu, miałaby szanse być szczęśliwy.
            Kiedy wszyscy podpisali wyrok na Isabellę, a jedyną osobą cieszącą się z tego wydawała się być Nessi, cały wszechświat zaśmiał się z nich.
            Jack z Dorianem ze sztucznymi uśmiechami wprowadzili całego, definitywnie ciałem i duchem Edwarda Cullena do pokoju.
- Morgan...chyba jest problem...- zaczął Jack, ale kiedy zobaczył w jakim stanie jest brat, zwrócił się do Michaela, wskazując na całego i w tym miejscu, Edwarda, który był zaskoczony i zmieszany.
-Nie! Nie! Nie!- Nessi krzyknęła niepohamowanym piskiem. Melanie natychmiast ją uciszyła.
            Morgan na półprzytomnie podniósł wzrok na osobę, która w jego myślach zaczynała całować Isabell, jego Isabell i wybierała garnitur do ślub z nią, który mieli wziąć potajemnie. Ale kiedy zorientował się co widzi, kiedy wszystkie jego zmysły wróciły na miejsce, a jego umysł znowu zapanował nad ciałem zdał sobie sprawę co widzi.
            Przed nim stoi Edward! On! On z którym powinna uciec Isabell! On stoi tutaj!
            Fala radości zaczęła go ogarniać, a jego wnętrzności chciały tańczyć sambę i to do białego świtu. Isabell nie uciekła z nim! Nie wybrała go! Morgan miał ochotę teraz podejść i ucałować Edwarda.
- Ale tak w ogóle to o co chodzi? - zapytał zdezorientowany Edward. Na wszystkich twarzach rysowała się ulga, oczywiście z wyjątkiem Nessi, która przypomniała bardziej buraka, była zła. Martin próbował ją uspokoić, szepcząc jej, że złość i krzyki nic nie rozwiązały. Po niedługim czasie jakim spędził wśród swojej nowej rodziny Dowsonów wyraźnie obstawał przy związku Morgana i Isabell.
            Jednak fala radości ustąpiła i Morgan z otwartym umysłem zaczął przyswajać fakty. Jeśli Isabell nie jest w drodze do Las Vegas, z Edwardem, żeby wziąć szybki ślub, a Christopher z roześmianą twarzą stoi przy oknie, a on jest tutaj...To gdzie jest Isabell?
- Jack, Dorian przeszukajcie zamek. Isabell musi gdzieś tu być... - zaczął z lekkim przerażeniem w głosie Morgan.
- Właściwie to już go przeszukaliśmy... i tak jakby jej nie ma... - powiedział niepewnie Jack.
- Co? To nie prawda! Idźcie sprawdzić jeszcze raz. A ty Nessi wołaj Cullenów, lepiej żeby coś wiedzieli, bo na prawdę ich zabiję, a ty Martin idź po Heidi, ona się przyda... - krzyknął przerażony Morgan.
            Wizja, że coś złego mogło się stać Isabell była jeszcze bardziej bolesna,  niż jej ucieczka.
            Nikt nie zdążył nawet krzywo spojrzeć na Morgana, za szybko wysuniętą groźbę o zabiciu Cullenów. Każdy zdał sobie sprawę, że jeśli Isabelli nie ma w zamku, a na to właśnie się zanosiło, to ucieczka z Edwardem wyda się tak błaha, niemal jak problemy małego dziecka, żeby nie zsikać się w majtki.
- Czy ktoś mi powie o co tu chodzi? - zaczął się denerwować Edward.
- Cóż - zaczął niepewnie Luis, spoglądając na Ginny. Ona szybko zrozumiała o co mu chodzi i kontynuowała za niego:
- Tak jakby Isabell zapadła się pod ziemię... - nie skończyła, gdyż w drzwiach pojawiła się Heidi. Jak tylko Morgan ją zobaczył z największą szybkością jaką mógł rozciągnąć przyszpilił wampirzycę do ściany. Zaczął uciskać jej gardło, tak, że nie mogła nawet krzyknąć.
- Ty już dobrze wiesz, co się z nią stało! Powiesz od razu czy ci pomóc - zaczął ją dusić.
- Morgan! - krzyknęła przerażona Melanie. Każdy wiedział, że jeśli w sprawę zamieszana jest Isabell, Morgan traci rozum i swoją najcenniejszą cechę przywódczą - brak chęci rozwiązywania konfliktu na tle przemocy. - Puść ją. Zabicie jej nic ci nie da! Tylko stworzy większe kłopoty.
            Morgan wydawał się jej nie słyszeć, jakby zaczął czerpać nową przyjemność z widoku tej wampirzycy na skraju śmierci, jakby jej cierpienia były jak czekolada dla podniebienia.
-Powtórz to Aro, że jeśli choćby ją tknął i jakimś cudem ją porwał, to przysięgam mam gdzieś wszystkie pakty i będzie wojna. Największa na całym świecie. Zabiję każdego, kto stanie po waszej stronie i znikniecie z powierzchni ziemi. Zrozumiałaś? - puścił ją, a jej niemal nieprzytomne ciało zsunęło się bezwiednie na podłogę.
- Jak śmiesz twierdzić, że to nasza sprawka? - warknęła z trudem łapiąc oddech, splunęła krwią na dywan, nie przejmując się morderczym wzrokiem nadmiar uporządkowanej w jej mniemaniu, Melanie.
- Ja to wiem, Heidi. Wybraliście sobie złą osobą do zagrania z klanem i poniesiecie tego konsekwencje. W jedyny dniu będzie ślub i wojna, czyż to nie piękne? - krzyknął Morgan. Mówiła takim dziwnym głosem, przepełnionym nienawiści, odrazy, niemal szaleństwa.
- Morgan uspokój się, nie masz pewności, że oni porwali Isabell. Zabijesz Volturi i co? Możesz jej nigdy nie odzyskać - zaczęła spokojnie Delia, widząc, co się z nim dzieje. Była skłonna nawet biec teraz do Jaspera, żeby go uspokoił. Pierwszy raz w życiu po prostu się go bała. Był jak obca osoba, na wzór krwiożerczych bestii, z którymi tak usilnie walczył przez tyle lat.
- Ale ty ją kochasz, co?- zapytała z trudem Heidi. Jej niegasnące namiętne uczucie okazało się tylko pociągiem fizycznym, który był jak ogień podsycający przez każdą wzmiankę o Isabell przez Morgana. 
- Wszyscy ją kochamy, to się nazywa rodzina, coś, co nigdy ty nie będziesz mieć z tymi Volturi... - warknął do niej jak do karalucha, którego trzeba zdeptać.
- Myślmy logicznie...kto ostatni z nią rozmawiał...? - zaczęła Melanie patrząc niepewnie na Morgana. Był teraz do wszystkiego zdolny.
- Zostawiłyśmy ją z Ginny w jej pokoju, jak prosiła - odparła spokojnie Delia.
- Nikt nie widział jej później? - zapytał Michael.
            Edward milczał. Stał obok sofy i patrzył na całą jej rodzinę i w końcu zrozumiał. Ona nigdy by jej nie opuściła. Kochającej matki, która sprzedałaby duszę za nią, opiekuńczego ojca i rodzeństwo, oddane, przejmujące się. Wszyscy byli powiązani jakąś niewidoczną nicią, jak jedno się wyłamywało, to cała nić darła się na strzępy. To była prawdziwa rodzina, tak mocna, tak oddana i kochająca. Każdy oddałby życie za każdego, nie ma w niej miejsca na nienawiść, zazdrość czy pychę. Są najsilniejsi jako grupa, jako jednostka nie znaczą nic.
            Dalej milczał i przysłuchiwał się dyskusji. Byli w tym samym pomieszczeniu, tuż obok siebie, a dzieliła ich przepaść. Choć byli ulepieni z tej samej gliny.
            Edward nie mógł tylko jednego znieść - widoku Morgana.  Przyprawiał go o dreszcze. W chwili kiedy ujrzał Isabell na schodach unoszącą ślubną sukienkę i biegnącą, wiedział, wiedział, że ucieka. W głębi duszy nie wierzył, że weźmie ceremonię z Chrisem, nie po tym co przez prawie pięć lat rozgrywało się na jego oczach.
            Kiedy ją ujrzał w takiej sukni, z tym wyrazem oczu i determinacją w głosie, zdał sobie sprawę z oczywistej rzeczy, której nie mógł przyjąć do wniosku od wielu lat.
            Nie ma Belli, ona umarła. Zginęła z bólu za utraconą miłością. Za jego miłością. Zostawiając ją, wbił jej nóż w samo serce. Zginęła śmiercią męczeńską. Nie ma jej. Nie żyje. Na jej miejsce narodziła się Isabell, kobieta, która potrafi przetrwać wszystko. Bezgranicznie piękna, o oczach ciemnych, nikczemnych, włosach koloru kaka. Wystrojona, podążająca za wyznacznikami mody. Z duszą ukrytą, chowającą tragedie serca pod warstwą zimna, opanowania i władzy. Nauczyła się trzymać emocje na wodzy. I przede wszystkim Ona była jego. Należeli do siebie, tak jakby byli stworzeni z tej samej gliny, ulepieni do kompletu tylko i wyłącznie dla siebie.
            Wiedział, to że on ją kocha, że na nią zasługuje. On jej nigdy nie skrzywdził, on był idealny. Kiedy nagle pojawiały się kłopoty on jakby dostawał jeszcze większej chęci przetrwania i pewności, że nic i nikt ich nie zniszczy.
            Ale w głębi duszy coś się paliło, chęć jej dla siebie. Mieć ją, żeby była jego. Jego. I nikogo więcej. Wyjechać z nią do małego pochmurnego miasteczka wziąć Nessi i egzystować do końca świata.
            Jednakże był jeden problem, ona zaczęła coś czuć do kogoś innego. Edward nie mógł zrozumieć czemu Morgan. Co on ma takiego czego on nie? Zawsze powtarzała, że Morgan przypomina jej właśnie niego. Że są podobni. Przecież ona kocha mnie. Zawsze kochała. Nasza miłość była nieśmiertelna. A definicji ona po prostu nie może umrzeć.
            Edward milczał, o tym, że biegła do Morgana, że zdała sobie sprawę, że go kocha. Milczał, że ją widział. Część w nim pełna egoizmu odrodziła się. Nie dostaniesz jej. Nigdy się nie dowiesz, że ona zaczęła coś do ciebie czuć. Zakochała się szybko, to i odkocha. Sam ją znajdę i zajmę się nami. Ona wróci, moja Bellą, odkopię ją.
- Volturi....zabiję! - krzyczał bez pamięci Morgan.
- Morgan uspokój się! Musimy się zająć gośćmi - jęknęła przestraszona Melanie, że ktoś usłyszy. Na pewno, nie dowiedzą się prawdy o uprowadzeniu Isabell. Na pewno.
- To kto na ochotnika idzie do ołtarza? - zapytał roześmiany Christopher, który jakby czytał w myślach Melanie.
            Każdy spojrzał na niego jak na idiotę, jednocześnie wiedząc, że tak stać się musi. Ale on był jedynym, który był w stanie powiedzieć to na głos.
- No co, przecież ktoś dziś musi wziąć ślub, nie mam racji? - jęknął odchodząc od okna.
- Volturi przesadzili. Śmierć to będzie za mało! - krzyczała jak opętany Morgan, kompletnie ignorując fakt, że zaraz ktoś pójdzie do ołtarza i to nie koniecznie z własnej chęci, ale dla dobra ogółu rodziny.

***


            Isabell bardzo powoli podnosiła ociężałe powieki i zamrugała kilkakrotnie. Raził ją pojedynczy, mały promień światła wpadający przez nieszczelne zasłony, w małym oknie tuż na wprost niej.  Jej tęczówki skupiły się na wyostrzaniu zamglonego obrazu, który obejmował wszystko. Miała przed oczami gęstą, białą, wszechogarniającą mgłę.  
            W miarę upływu minut obrazy stawały się wyraźniejsze. Nad jej głową widniał betonowy sufit. Okno na wprost niej było jedyne w tym małym pomieszczeniu. Bez wątpienia leżała na czymś twardym, zimnym i chropowatym. Przewróciła się na bok z jękiem. Wszystko ją bolało, czuła się jak sparaliżowana. Jakby nie miała władzy nad ciałem.
            Zobaczyła metalowe, zajmującą całą jedną ścianę regały.  Wypchane różnymi ciuchami, gazetami, środkami chemicznymi, oponami, taśmami, wężami ogrodniczymi. O regał oparte były dwa rowery i wózek dziecięcy. Za nią stał stary, zużyty fotel i poukładane w stos drzewo na opał. Po jej drugiej stronie znajdowały się drewniane schody do góry.  Bez wątpienia znajdowała się w piwnicy. Nie dużej, z odpadającym tynkiem na ścianie, zimnej i zabałaganionej.
            Zamknęła oczy w nadziei, że to wszystko jej się śni. Że jakimś cudem znów jest człowiekiem  i ma koszmary, których doświadczyła nie jednokrotnie. Z lekkim uśmiechem otworzyła oczy. Natychmiast jej usta wykrzywiły się, a z jej gardła wydostał się jęk. To była prawda. Leżała na kamienistej podłodze w jakiejś obskurnej piwnicy.
            Złapała się dwoma palcami za skroń, w celu przypomnienia sobie wszystkiego, co się stało i jakim cudem się tu znalazła.
            Pamiętała jak wybiegła ze swojego pokoju, pewna swej decyzji, pewna o zaprzestaniu ucieczki od uczucia, które znajdywała wszędzie: w jej słowach, czynach, myślach, żyłach czy oddechu. Nigdy tego nie planowała. Nigdy nie chciała, żeby jej istnieniu nadawał ono sens. Broniła się jak mogła...
            Jednak nie udało się jej do niego dobiec. Nagle te wspomnienia zaczęły palić od wewnątrz. Przypomniała sobie jak została złapana i ten okropny ból po zastrzyku. Instynktownie spojrzała na swoje ramie. Sukienka była rozerwana, a na ramieniu ogromny czerwono-siny ślad po wkuciu, z sporej rany lała się ropa i krew. Isabell była pewna, że musi się znaleźć natychmiast w rękach Deli, żeby ją uzdrowiła. Nigdy nie widziała jeszcze nikogo z jadem wilkołaka w krwi. Często Dowsonowie straszyli nim, ale nigdy nie ośmielili się go użyć. A teraz ona sama stała się królikiem doświadczalnym. Nie ma to jak wojować mieczem i od niego zginąć - westchnęła.  
            Od tej chwili była pewna, została uwięziona. Porwana przez ludzi, których widziała pierwszy raz na oczy. Wywieziona nie wiadomo gdzie i zamknięta w norze. Nie wiedziała kim oni byli, czego chcieli i co zamierzali. Nurtowało ją wiele  pytań, na które na pewno szybko nie dostanie odpowiedzi. Jak dostali się do tak pilnie strzeżonej wyspy? Co się stanie z tą raną na ramieniu? Skąd tamci mieli jad wilkołaka? Bardzo trudno go zdobyć, wręcz sięga to do granic niemożliwości. Dowsonowie mają go od Dzieci Gwiazd, po prostu im go dali. Posiadają zamrażarkę wypchaną fiolkami z żółtym płynem, głęboko w piwnicach zamku Nowy Łabędź.
            Automatycznie pomyślała o Volturi, ale też wiedziała, że Aro nie zaryzykowałby jej życia, z jadem wilkołaka, przecież nie ma pojęcia jak wampiry na niego reagują. Chciał ją mieć w swojej kolekcji. W zasadzie jej tarcze, ostatnią na ziemi.
            Isabell postanowiła się podnieść i podejść do tych schodów. Podparła się na zdrowej ręce, żeby podnieść się do pozycji siedzącej. Wszystko ją bolało. Czułą się jakby jakikolwiek ruch rozrywał jej nerwy na szczątki. Nie mogła utrzymać równowagi, ledwo wstała, zaraz upadła na ziemie. Jej sukienka ślubna była pobrudzona od krwi cieknącej z rany i brudu na podłodze, poszarpana i pognieciona. Jej artystyczna fryzura zmieniła się w jeden wielki bałagan, makijaż spływał z łzami, brudząc suknie, jej buty zsunęły się prawdopodobnie w transporcie.  
            Zaczęła wspinać się po schodach, które kończyły drzwi. Szarpnęła za klamkę. Były zamknięte, stanowiły przeszkodę nawet dla silnego wampira, a co dopiero dla ledwo żywej Isabell. Kiedy klamka nie chciała puścić, zaczęła krzyczeć ochrypłym głosem. Jednak i to nie pomogło, nie usłyszała nic, nawet szmeru na zewnątrz. Nie zdziwiłaby się gdy była na środku pustego pola. Do jej oczu zaczęły napływać jeszcze większe łzy, czuła, że jej ręka bezwiednie opada na ostatni schodek, choć umysł każe jej walić w drzwi. Jej ciało zjechało w dół, po schodach i upadła na bolące ramie. Krzyknęła ledwo ruszając się, żeby położyć się na plecach
            Była pewna, że zaraz umrze. Z bólu, niegojącej się rany, niepewności, niewiedzy i przerażenia. Jedynie myśli o rodzinie bolały ją jeszcze bardziej. Nie wiedzą gdzie jest, co się  z nią dzieje. Pewnie odchodzą od zmysłów.
            Morgan...
            Rozpłakała się gorzko. Nie powiedziała mu, co do niego czuje. Raniła go wielokrotnie, zachowywała się jak Edward w stosunku do niego. Nie przeprosiła go. I pewnie on myśli, że jakby nie to porwanie, to by wyszła za Christophera. Tyle razy ją błagał, żeby nie robiła niczego, czego nie jest pewna. Żeby przestała się bać, żeby mu zaufała, żeby pozwoliła być kochana. I kiedy czuła się tak zagubiona i jedyne czego była pewna to on i postanowiła mu zaufać, to, to się stało...
            Czuła się jakby chciała płakać przez wiele miesięcy, jakby tylko to powinna teraz robić. Jej serce rozrywało się teraz z przerażenia i rzeczy, których nie zrobiła przed śmiercią. Zginie, z wyrzutami sumienia i rozpaczą spowodowaną rzeczami, którymi miała zrobić w przyszłości.
            Zemdlała.
            Odzyskała przytomność dopiero jak usłyszała hałas za drzwiami. Do jej uszu dobiegł dźwięk kroków, ciężkich, szybkich i stanowczych. Wampirzych. Otworzyła szybko oczy i ujrzała jakiegoś mężczyznę, stojącego nad nią. Był wysoki, wysportowany, umięśniony i o wyrazistych rysach twarzy. Miał krwiste oczy, krótkie brązowe włosy i złośliwy, złowrogi uśmiech. Ubrany był jak zwykły człowiek, ucywilizowany. Isabell nie rozpoznała go, nigdy go nie widziała na oczy, jedynie była pewna, że nie był to jeden z tych co ją porwali. W prawej rękę trzymał szklankę, a przez drugą rękę przewieszony miał kawałek materiału. Ukląkł przy Isabell. Ona nagle znajdując resztki sił odsunęła się jak najdalej mogła.  Mężczyzna zaśmiał się.
- Isabell, Isabell.
            Położył szklankę na ziemi. Isabell natychmiast wyczuła co to jest. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że jest głodna. Nagle jakiś nieokiełznany, palący ogień zapalił się w jej gardle.  Jednak szybo poczuła, że coś jest nie tak. Musiała się opanować. Nie pozwolić pragnieniu zapanować nad jej umysłem.
- Jest ludzka, zabierz ją ode mnie - powiedziała z wstrętem.
            Jej podświadomość zaczęła wyobrażać sobie martwego niewinnego, bezbronnego człowieka z raną, z której cieknie krew, na podłodze w jakimś pomieszczeniu, prawdopodobnie podobny jak to tutaj.
            Mężczyzna uśmiechnął się z przekąsem. Spodziewał się oporu.  
- Isa jesteś wampirem i musisz się odżywiać jak on. Przyzwyczaj się, to twoja dieta od teraz, nic innego nie dostaniesz, no chyba, że to i mięso i ciało.
            Bella spojrzała przerażona na niego. Zmusi ją, żeby to wypiła? Wleje jej to do gardła? Czy po prostu zostawi to tutaj, żeby jej pragnienie ogarnęło jej umysł i zapanowało nad ciałem?
- Jak śmiesz sie tak do mnie zwracać, dla ciebie jestem pani Dowson! - krzyknęła oburzona. Znalazła resztki sił na walkę z nim, nie dałaby rady fizycznie, to zostało jej słowo.  "Isa" nikt jej tak nie nazywał. Jak on śmie.
            Mężczyzna zaśmiał się gorzko.
- Isabell, Isabell, nazwisko to nie jedyna rzecz, która w niedługim czasie się zmieni. - rzucił we nią kawałkiem materiału - Masz, sukienka, możesz się przebrać, bo raczej to co masz na sobie, to niezbyt dobry pomysł.
- Nie dotknę niczego, co jest wasze - rzekła hardo.
            Wolała zostać w tej sukni ślubnej, która przypominała jej o jej własnej głupocie, niż włożyć coś co należało do nich.
            Zaśmiał się znowu.
- Jak będziesz grzeczna, to może dostaniesz pokój, z oknami - poruszył charakterystycznie brwiami i wyszedł.
***
 
            Jack, Dorian i Jonathan wtargnęli do wielkiej sali tronowej, w pałacu Volturi kompletnie ignorując groźby i krzyki Gianny.  Nie obchodziło ich nic oprócz znalezienie Isabell. Może nie byli tak pewni jak Morgan, że ją tu znajdą, ale woleli oni sami to sprawdzić, niż miałby to zrobić Morgan. Wątpili, że Volturi posunęli się aż tak daleko. Znali konsekwencje takiego czynu, wiedzieli, że by zginęli, pomimo ich jakże zapewne gorących starań, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Nie ośmieliliby  się.
- Radze ci szczerze, żeby jej tu nie było, bo nie zdążysz powiedzieć nawet jednej litery przed swoją śmiercią - krzyknął do Aro zezłoszczony Jack.
            Cała trójka najważniejszych wampirów odwróciła się w ich stronę. Byli zajęci, pracowali z największą uwagą nad jakąś mapą i papierami urzędowymi ze Stanów Zjednoczonych. Dowsonowie bezbłędnie rozpoznali godło. Casius i Marcus pośpiesznym ruchem zebrali wszystkie papiery na jeden stos i zasłonili je innymi. Dowsonowie jakby nie kierowali sie tylko i wyłącznie dobrem ich siostry zainteresowaliby się tymi, jakże ukrywanymi informacjami. Jednak Isabell stawiła priorytet.
- Cudowni i jak zawsze cisi Dowsonowie, coś nie tak? - zapytał swoim charakterystycznym ucieszonym tonem Aro idąc w ich stronę.
- Jakimś cudem Isabell zniknęła i sądzimy że jest u was. - prychnął zdenerwowany Dorian.
            Cała trójka popatrzyła na siebie zaskoczona.
-O mój Boże, moja Isabell, co się stało? - pytał przejęty Aro.
            Dowsonom wydawało się to szczere. Tak jakby Aro o niczym nie wiedział. Jednak postanowili nie dać się zwieść. Swoje aktorstwo ćwiczył przez wiele stuleci.
- Nie wydurniaj się Aro i nam ją oddaj, to może jakoś pohamujemy wściekłość Morgana - powiedział Jack, uderzając w największą obawę Volturi - gniew Morgana.
- Ale dlaczego uważacie, że mógłbym ją mieć. - jęknął z pretensjami w głosie - Co mi z Isabell, która nie będzie ze mną współpracować?
- Rozejrzymy się tutaj - rzekł rzeczowo Dorian. Nie prosili nawet o pozwolenie, wiedzieli, że jeśli Volturi powiedzą nie, to będzie to znaczył że coś ukrywają. A to już coś.
- Ach proszę bardzo - westchnął Marcus.
- Moja Isabell, moja piękna Isabell, została porwana... - jęczał Aro.
            Dowsonowie przeczesali każdy, nawet najmniejszy fragment pałacu w Volterze i nic. Zaglądali wszędzie, nawet do tajemnych pokoi, których lokalizacje nagle znalazł Jonathan. Każdy pokój, każdy schowek na miotły, podziemia, piwnice, strychy, ogród. Nic. Nie było tam niczego. Ani jej zapachu, ani żadnej jej rzeczy, a już tym bardziej niej. Isabell nie było w pałacu, co oznaczało, że  prawdopodobnie nic oni jej nie zrobili. Byli tu wszyscy, więc nawet jeśli by ją przetrzymywali gdzieś to na pewno ktoś by z nimi pojechał.
            Dowsonowie pomimo, że nie wierzyli, że Volturi mają ich siostrę, zmartwili się. Jeśli nie ma jej u nich, to nie ma drugiej opcji, którą by rozważali. Nie mieli, żadnego punktu zaczepienia. Nie podejrzewali nikogo. Tylko Volturi. Po za nimi nie było innej możliwości. Inni są za mało odważni czy za mądrzy, żeby to zrobić. To był ich jedyny i pewny strzał.
            Jack nie widząc innego wyjścia, niechętnie wyciągnął telefon i wybrał numer do Morgana. Musiał mu powiedzieć, nie mógł go oszukiwać.
- Mów - odebrał po pierwszym sygnale. Na pewno czekał na telefon i tylko tym się przejmował.
- Eee, przeszukaliśmy cały pałac i jej nie ma. - powiedział szybko w obawie, że stchórzy i skłamie. - Volturi jej nie porwali.
- To nie może być prawda! - krzyknął płaczliwie Morgan. Jego złość na porywaczy zastąpiła troska i zamartwianie się o ukochaną. Czy coś się jej stało? Czy cierpi? Czy ż..żyje?
- Morgan spokojnie, to dobry znak. - powiedział szybko, jakby wiedział o czym jego bart myśli. - Jest gdzieś niedaleko, pewnie ktoś potrzebuje trochę władzy, pieniędzy i zwrócenia czyjeś uwagi...uspokój się będzie dobrze.  -  zaczął go uspokajać, ale wiedział, że walczy z wiatrakami. Nagle Dorian wyrwał mu telefon z ręki i zapytał Morgana z ciekawością w głosie:
-A jak tam ślub?
- Zaraz się zaczyna, wracajcie! - warknął rozdrażniony i rozłączył się, a Dowsonowie popatrzyli na siebie z przerażeniem.  Muszą odzyskać siostrę, choćby nie wiadomo co. 

___________________________
Komentujcie! ;)
Mam prośbę:  napiszcie kto chce być poinformowany o nn ;D
Całuje Anaelis z nowego bloga, oby blogspot nie wariował jak onet ;))

9 komentarzy:

  1. GENIALNY rozdział. Ale krótki :(. No nic czekam na następny rozdział. Mam nadzieję, że Bella się znajdzie szybko ;). Pozdrawiam i życzę weny.
    Sandra
    PS. Jeśli możesz informuj mnie o nn :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuę Bardzo za długo oczekiwany nowy rozdział jest boski !! Ale naprawdę jak można przerwać w takim momencie ??! Jestem ciekawa kto tak naprawdę porwał Isabelle :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Isabell porwana, Morgan w rozsypce, Volturi czyści. Santi, ile emocji...
    Informuj mnie, numer masz.
    ps. widziałam kilka malusich błędów, może warto betować?

    OdpowiedzUsuń
  4. świetny rozdział

    OdpowiedzUsuń
  5. Rewelacja !!! Świetny Świetny !! Czekam na kolejny!!

    OdpowiedzUsuń
  6. super rozdział. Uwielbiam twojego bloga. Mam nadzieję,że szybko dodasz kolejną notkę.

    OdpowiedzUsuń
  7. ty to potrafisz budować napięcie! rozdział rewelacyjny i nie mogę się doczekać następnego :)mam nadzieję, że wszystko się ułoży, Isabel się odnajdzie, Morgan nie zwariuje i ogólnie happy end xd czekam na nn

    OdpowiedzUsuń
  8. Cuudnie:) Rozdział boski:) Ciekawe kto wezmie ten ślub?? I kto porwał Belle?? :P Pozdrawiam i zapraszam do siebie narodzeniesie-nowejbelli.blogspot.com i zmierzch-poczatek.bloog.pl

    OdpowiedzUsuń
  9. Genialne :D życzę weny i czekam na nn :)

    OdpowiedzUsuń