Nigdy w życiu, a żyję już trochę, nie
czułam się tak bezradna. Owszem, bywałam w sytuacjach bez wyjścia, ale jak
patrzę na to teraz, to, to było nic. Pomyślało się, postraszyło się kogoś i
jakoś się wybrnęło.
Dobra, nie oszukujmy się, nie umiem
rozwiązywać problemów. Nie potrafię. A tego to już szczególnie …
Nie mogłam nic zrobić. Kompletnie nic.
Byłam tak bezradna jak noworodek, zdany na łaskę innych, którzy mnie umyją,
nakarmią i później oddadzą w bezpieczne ręce matki.
Jedynym dobrym rozwiązaniem było nie
myśleć.
Ale to jest po prostu nie możliwe. Nie ma
żadnego guzika, wewnątrz, który nacisnę i nagle się wyłączę. Niestety nie.
Nie mogłam, przestać myśleć, kontaktować,
czuć … Nie mogłam.
Wiedziałam, co powinnam zrobić, żeby
przestać nad tym myśleć, nawet próbowałam, ale to nie działało.
Konkluzje i wnioski nasuwały się same,
niepotrzebny był wszechstronny, genialny umysł, żeby to pojąć.
To był starannie niemal idealnie
dopracowany plan Marcus’a. Nie zdziwiłabym się jakby nawet latami nad tym
pracował.
Nienawiść jest silnym uczuciem.
Zdecydowanie za silnym.Potężnym.
- C-Cicho...
Będzie dobrze – uspokajał mnie ciągle Chris. Trzymał mocno w ramionach i
głaskał po plecach. Jednak obydwoje wiedzieliśmy, że nic nie będzie dobrze.
Kiedy James mnie zaatakował myślałam, że
oddanie życia za ukochaną osobę, to dobra śmierć. Nadal tak myślę. I tak chcę
umrzeć, jeśli nie będzie innego wyjścia.
Popatrzyłam się na Christophera mętnym
wzrokiem. Ciągle lecieliśmy samolotem do Włoszech. Miałam już tego dosyć.
- Oj Bells,
Bells – pokręcił głową Chris - Póki, co skup się na tarczy. Wiesz, co by
oznaczało nawet malusieńka szpara w niej?
Wiedziałam. Aż za bardzo. Jane, w końcu
użyłaby swojego daru, co z resztą jej się nigdy nie udało, Aro mógłby
przypadkiem dotknąć mojej dłoni, kiedy nie chciałam. Nie mówię już o tym, że
nie dałabym rady ochronić umysły innych.
- Uspokój się –
polecił cicho.
Nie mogłam, im więcej myślałam, tym
tworzyła mi się logiczna całość.
Zostałam wywabiona z Francji do Montrealu.
Tam ktoś spalił dom Gebertów i niby zaginęła Paulla. Później poszukiwania i to
dziwne uczucie, że ktoś się zanurzył w rzece, gdy patrzyłam, na pewno był to
ktoś z pilnujących, żebym została w Kanadzie jak najdłużej.
Prychnęłam.
- Hę? – zapytał
Chris
- Nic, po prostu
uświadomiłam sobie, co jest grane.
Zmarszczył czoło i popatrzył się na mnie
przenikliwie. Nie zrozumiał, o co mi chodzi.
- Nic… – szepnęłam.
Potrzebowałam dobrego planu, którego z
resztą nie miałam. Planu, który by zakładał wszystkie opcje, czyli dochodzi do
tego plan „B” i „C’’.
Postanowiłam rozegrać to tak jak zawsze
jest jakiś z Volturi problem. Zimna opanowana, bezwzględna i mająca wszystko
gdzieś Isabella.
Wiedziałam, że krzyk, szantaż, groźba,
płacz niczego nie załatwią, tylko nakręcą Marcus’a.
Gdybym miała więcej czasu poprosiłabym,
żeby Alexander tu przyjechał, choć było by to nierozważne. Patrząc teoretycznie
to on jest źródłem tej całej chorej sytuacji między mną a Marcus’em. Ale
obecność Alex’a wytrąciłaby Volturi z równowagi z resztą nikt by nie odważył
się go zabić na moich i innych Dowson’ów oczach… Chyba…, bo po ostatniej akcji
z Cullen’ami to już nie wiem.
- Chris nie
wiesz może czy ktoś jest w pobliżu? – zapytałam z ciekawości, może mi się
fartnie. Dodatkowa pomoc byłaby idealna.
- Oj nie wiem. A
spróbuj umysłem poszukać… może ci się uda…
- Stracę dużo
energii, a tarcza…
- W Voletrze
będziemy za około godzinę, naładujesz akumulatory. – powiedział patrząc na
zegarek. - Zrób to, bo dzwonienie zajmie dwa razy więcej czasu…
Miał racje. Musiałam zaryzykować. Kiedy
ostatni raz używałam mojego umysłu, żeby kogoś znaleźć źle się to skończyło,
ale miałam szczęście, bo Delia była niedaleko i mi pomogła. Zaczęłam obficie
krwawić i zemdlałam. Teraz jej nie było…
- Przerwę ci za
minutę, dwie, żeby nic ci się nie stało –zaproponował Chris.
- Okey.
Rozsiadłam się wygodniej i zamknęłam oczy.
Oczyściłam swój umysł i przed moimi oczami pojawiła się mapa świata, następnie
Europy, aż w końcu Włoch. Zaczęłam od północnej strony. Przewijały mi się
imiona i nazwiska magicznych stworzeń: wampirów, wilkołaków i Nótt Phantomsów.
Ci ostatni rzadziej, bo wiedzieli, że chodzenie po Włoszech to pewna śmierć.
Ciągle nie znajdowałam kogoś, kto by się
nadawał. Czułam,że w głowie zaczyna mi niebezpiecznie pulsować i boleć jakby ją
ktoś na kawałki rozrywał.
Ciągle nic…
Zaczynałam powoli sądzić, że nie ma
nikogo…
Czułam jak małym strumieniem zaczyna mi
krew cieknąć z nosa.
Nagle zobaczyłam twarz Jack Dowsona
niedaleko Rzymu.
W tej samej chwili ocknęłam się i
spojrzałam na Chrisa, który od kilku sekund potrząsał mną i próbował mnie
zbudzić.
- Jack Dowson –
wychrypiałam z trudem.
Chris podał mi chusteczkę, żebym wytarła
nos z krwi. Głowa mnie ciągle bolała. Zaczęłam ją masować przy skroniach.
- Już ci lepiej?
– zapytał z troską Chris – Zaraz będziemy lądować
- Tak, jest ok.
Tylko ta głowa – jęknęłam.
Czułam jak samolot kołuje na lotnisku.
Głowa ciągle mnie bolała, ale na szczęście powoli ból się zmniejszał. Z resztą,
ból nie był aż tak ważny. Znalazłam to, co chciałam. Jack tu było. Miałam fart.
- Dasz radę
wstać czy ci pomóc? – zapytał Chris, gdy wszyscy zbierali się do wyjścia z
samolotu.
Spróbowałam się podnieść, nawet mi się to
udało, ale zaraz zakręciło mi się w głowie. Usiadałam na fotelu natychmiast.
- Może
faktycznie to był zły pomysł...- stwierdził sucho Chris. Zabrał ode mnie moją
torebkę.- Nie jesteś w końcu Nótt Phantomsem.
- Tylko wampirem
– dokończyłam za niego. Samolot opustoszał to nie musiałam uważać na słowa.
Chris ubrał mi długie cieliste rękawiczki i nałożył na głowę duży kapelusz. Sam
też założył taki zestaw. Wyciągnął do mnie rękę i podniósł mnie do pozycji
stojącej. Opierając się o jego ramię wyszliśmy z samolotu. Byliśmy chronieni
przed promieniami słonecznymi długie spodnie i długie bluzki, ja akurat miałam
krótką, ale rękawiczki przykryły resztę. I oczywiście kapelusze. Wyglądaliśmy
dziwacznie, bo wszyscy chodzili w najkrótszych rzeczach a my opatuleni, ale mus
to mus.
Zbyt bardzo głowa mnie bolała, a także
kręciło mi się w niej,więc nie zwracałam uwagi gdzie idziemy. Widziałam
tylko, że prowadzi nas jak może w cieniu. Zadzwonił do Jack i powiedział mu
wszystko. Poczułam, że Chris zaczął powoli zwalniać.
Lekko zamglono widziałam, że na uboczu
parkingu i na dodatek poubierani i w cieniu, oparta o maskę samochodu jakąś
dziewczynę.
Poprawka, wampirzycę.
Byłą bardzo szczupła, aż za bardzo.
Długie, brązowe i lekko pofalowane włosy były rozproszone na całych plecach
dziewczyny. Miała poważną minę, ale gdy uchwyciła wzrok Christophera
uśmiechnęła się. Nie była, jakoś szczególnie ładna, tylko tak po prostu,
normalna, przeciętna. Jednak pierwsze, co mi się rzuciło w oczy to mocny makijaż.
Mało wampirzyc się maluje, ona była nieliczną. Krwiste usta były w identycznym
odcieniu, co tęczówki. Czarne kreski na oczach pogłębiały jej spojrzenie. Biła
od niej ogromna powaga jak i dystans. Niemal na sto procent byłam pewna, że
gdzieś ją widziałam, tylko nie wiedziałam gdzie.
- Moja droga
Latis. Widzę, że jak zawsze niezawodna –przywitał się Christopher. Puścił mnie
i uścisnął się z nią. – Pozwólcie –zwrócił się do mnie i tej dziewczyny -
Isabell to jest Latis, moja przyjaciółka, Latis to jest Isabell, moja żona –
przedstawił nas. Uścisnęłyśmy sobie ręce. Nie miałam ani ochoty ani czasu
na zaprzyjaźnianie. Po prostu chciałam do Volterry.
A właściwie to zmam te jego przyjaciółki.
Na szczęście ból powoli mijał, co nie
oznaczało, że już mi lepiej, dalej byłam słaba.
- No no no
Latis, dobrze się spisałaś – pochwalił ją Chris, patrząc na samochód – A wiesz,
że chciałem sobie taki kupić….
- Coś kiedyś
wspominałeś – zaśmiała się brunetka.
Odchrząknęłam głośno, śpieszy nam się, a
przecież on rozgaduje się w najlepsze. Chris spojrzał na mnie i od razu
przypomniał sobie o celu tej podróży.
- Wybacz, Latis
ale śpieszy nam się, wpadnij na najbliższe przyjęcie w Montrealu…
- Z
przyjemnością- uśmiechnęła się.
Coś się szykuje.
- Wszystko jest.
Tu masz kluczyki – podała mu.- Ciuchy twoje są w bagażniku, a Isabell są na
tylnym siedzeniu, razem z peleryną. Żebyś nie traciła czasu na przebranie
się w pałacu – zwróciła się do mnie.
Uśmiechnęłam się lekko do niej i zajęłam
miejsce z przodu samochodu, chciałam pogonić Chrisa.
Samochód wyglądał na szybki i na pewno się
nie pomyliłam, obowiązkowo miał przyciemniane szyby. Christopher wymienił
uściski z Latis i wsiadł do samochodu.
- Słucham … -
zaczęłam z podniesioną brwią. Nic nie mówiło jakiejś Latis i najwyraźniej była
dobrze poinformowana.
- Moja
przyjaciółka, która była tak kochana, że załatwiła nam samochód, i to, jaki –
rozmarzył się na chwilę i kontynuował - Ciuchy i bilety na lot powrotny.
- Aha. Mam je z
tyłu tak?
- Tak. A lepiej
się już czujesz
- Tak, ale
ciągle jestem osłabiona.
Chris w
odpowiedzi przycisnął pedał gazu a ja zamknęłam oczy i czekałam aż ból minie.
***
Samochód z przeraźliwym piskiem zatrzymał się na placu głównym Volterry. Dwór
Volturi położony jest w centralnej części miasta, mają widok na wszystkie
cztery strony świata. Jednak nie można było podjechać samochodem pod same drzwi
do dworu. Nigdy jakoś szczególnie mnie to nie denerwowało, teraz natomiast tak.
Wyskoczyłam z prędkością światła z
auta, nie zwracając uwagi czy Chris jeszcze parkuje. Było samo południe,
ogromny zegar na środku wieży wybijał dwanaście uderzeń. Słońce świeciło w
najlepsze, w końcu był środek sierpnia. Było gorąco, widziałam przelotnie jak ludzie
chodzą skąpo ubrani i ocierają czoło z potu. W biegu zarzuciłam na siebie
pelerynę, zdążyłam się wcześniej przebrać w odpowiednie ciuchy, które pasowałby
do Isabell Dowson. Peleryny nie zdążyłam ubrać. Na pewno kilka na nawet
może więcej promieni odbiło się od niezasłoniętych przez krótką sukienkę części
ciała. Widziałam, a bardziej czułam na sobie spojrzenia ludzi.Nie obchodziło
mnie, że mogę się ujawnić, mogą mnie zobaczyć, skoro i tak szłam do paszczy
lwa.
Miałam tylko jeden cel, wydostać ich. Nie
ważne jak go osiągnę, ale osiągnę.
Zamaszyście otworzyłam drzwi wejściowe do
dworu. Znałam cały plan budynku na pamięć, domowników również. Przybrałam
na twarz maskę spokoju i opanowania. Wolnym krokiem przemierzałam ogromny hol w
stylu barokowym do sali tronowej. Wewnątrz panowała idealna cisza. Nie
słyszałam żadnych krzyków, pisków, rozmów. Niczego, jakby dwór zamarł na
chwilę. Zmartwiłam się, ale z podniesioną głową kroczyłam dalej. Moje skórzane
szpilki głośno stukały o marmurową posadzkę, a mój umysł nie wytrzymywał tej
ciszy.
Z oddali widziałam już duże, drewniane
drzwi prowadzące do mojego celu. W zasadzie nie wiedziałam, co Marcus zrobił z
Cullen’ami, nie miałam pojęcia gdzie ich trzyma…, ale coś mi mówiło, że sala
tronowa to dobry wybór.
- Witam w Volterze,
pani Dowson. Życzy sobie pani z kimś szczególnym porozmawiać? – usłyszałam
uprzejmy ton Gianny, sekretarki Volturi. Nie spojrzałam na nią. Zrzuciłam
teatralnie moją pelerynę, która pod wpływem wiatru poleciała prawie na biurko
Gianny.
Upewniłam się, że moja tracza jest mocna,
wzięłam głęboki oddech, bo wstrzymywałam go od przekroczenia tych murów.
Pchnęłam drzwi z najwyższą gracją. Bardzo powolutku wkraczałam do sali.
Doznałam szoku, którego nie powinnam
doznać. Wiedziałam, że ich ma i może z nim robić różne rzeczy, ale nie
sądziłam…
Na samym końcu, przy ścianie i na podeście
stały cztery trony. Pozłacane i ręcznie rzeźbione. Na jednym siedział znudzony
Caius, ale gdy tylko krzyżował swój wzrok z moim wyprostował się jak struna i
przyjął morderczy wyraz twarzy, wiedziałam, że na pozór.
Po lewej stronie siedział on – Marcus. Gdy
tylko go ujrzałam miałam ochotę go zabić, rzucić się na niego, rozerwać na
szczepy i spalić a później cieszyć się widokiem jego w płomieniach. Jednak
musiałam się pohamować, jeszcze nie na to czas.
Rozglądnęłam się szukając Aro. Był na
centralnym miejscu, stał nad leżącym na ziemni Carlislem. Aro podniósł powoli
swój wzrok na mnie. Odpowiedziałam lodowatym. Popatrzył się na Marcusa i od
razu odwrócił wzrok ku mnie.
Jednak rzeczą, która najbardziej mnie
przerażała, był ułożony z patyków, drewna stos. Na szczęście był niezapalony.
Nie sądziłam, że posuną się aż tak daleko.
Rozejrzałam się w około. Alec stał
niżej tronu Caiusza i pokiwał głową jak zauważył, że patrzę na niego. Jego
koszmarna bliźniaczka, Jane z kwaśną miną „a la chcę cię zabić Isabell”
patrzyła na mnie i próbowała przebić bariery mojego mózgu. Nie doczekanie. Popatrzałam
na nią z niedowierzanie i podniosłam brew do góry. Ciekawie ile razy będzie
próbować to zrobić i tak jej się nie uda. Po mojej prawej stronie
niedaleko drzwi stali Felix i Demetri. Pod nogami Felixa leżał Emmett.
Volturi naciskał na niego swoją siłą, tak, że nie mógł się ruszyć.
Po lewej stronie we wnęce na podłodze
siedzieli przytuleni do siebie Lillian i Edward.
Pozostali Cullenowie stali w grupce po
przeciwnej stronie. Kiwnęłam na Carlise’a, żeby wstał. Popatrzył się po
wszystkich Volturi, ale żaden nic nie powiedział. Wstał i podszedł do swojej
żony.
Wszystkie ich twarze wyrażały ból i
cierpienie.
- Isabell. Moja
Isabell – krzyknął klaskając w ręce, swoim charakterystycznym ucieszonym tonem
Aro.
Podszedł bliżej i chciał złapać moją rękę i
przeczytać mi w myślach, ale nie podałam mu jej.
Nagły podmuch wiatru rozwiał mi moje
idealnie proste włosy i moją zieloną sukienkę. Patrzyłam się ciągle na Aro,
przenikliwym wzrokiem, a on natomiast nie patrzył w moją stronę.
- Oj, nie twoja Aro – usłyszałam za sobą pełen rozbawienia ton
Christopher’a. Dziękowałam w duchu, że on
to potrafi mieć wejście.
Aro widocznie się zmieszał i odsunął się ode
mnie. Odwrócił się plecami, spojrzał na Marcusa i po chwili
powiedział:
-Nic tu po mnie,
z resztą to nie moja sprawa. – Spojrzał na mnie i wyciągnął dłoń. Spojrzałam
przed siebie. Chris chrząknął głośno. Aro schował dłoń i odszedł.Będąc przy
drzwiach odwrócił się i z uśmiechem stwierdził: - Ładna sukienka Isabell, miło
było cię widzieć, ale bez męża jesteś ładniejszą różą.
Zignorowałam jego słowa. Trzasnął drzwiami i wyszedł.
Usłyszałam, a bardziej poczułam, jak Jack
wchodzi i staje po mojej prawej stronie.
-Witamy Jack’a Dowsona. Trójka Dowson’ów to już podejrzane – rzekł
olewatorskim tonem oglądając swoje paznokcie Markus.
Jack popatrzył się na
niego z kwaśną miną i prychnął. Następnie spojrzał na mnie.
-Caius, nie masz
nic do zjedzenia? – Spytałam ze stoickim spokojem. Pragnęłam się pozbyć
wszystkich Volturi z wyjątkiem Marcusa z pomieszczenia. Wolałam w nasze sprawy
nie wciągać całej Voltery. Z resztą byli w przewadze, choć podejrzewam,że
niektórzy mają trochę oleju w głowie i nie zrobią ślepo to, co powie Marcus.
-Nie mam-
odpowiedział bezbarwnie, Caius.
-To mi znajdź –
poleciłam mu.
Popatrzył przenikliwie na mnie i wstał z
tronu. Wyszedł bocznymi drzwiami.
Swój wzrok skierowałam na Aleca. Podniósł
swoje krwiste spojrzenie i wyszedł głównymi drzwiami. Nie musiałam się wysilać.
-Demetri i Felix
pomóżcie Caius’owi, może sobie ręce zabrudzić – nakazałam, nie spojrzawszy na
nich.
-Nie wiem czy to dobry pomysł Isabell…. – jęknął Demetri.
Najbardziej lubiłam mój morderczy
wzrok, zawsze działał i tym razem. Felix zabrał nogę z torsu Emmetta i razem z
Demetri’m ulotnili się migiem. Emmett podniósł się i podszedł do reszty
rodziny.
Została tylko Jane. Wiedziałam, że
słowo nie pomoże. Podeszłam do niej. W moich bardzo wysokich szpilkach ona
wyglądała jak siedmioletnie dziecko.
-Ty nie masz
kogoś innego do podręczenia ? – spytałam zjadliwie.
-Nie, zostaje –
odparła z uśmiechem
-Owszem ona
zostaje – potwierdził Marcus
Zaśmiałam się głośno. Co, jak co
ale każdą osobę ze straży przybocznej bym przeżyła, ale nie ją. Przy niej muszę
uważać na barierę, co jest bardzo, bardzo rozpraszające. Odeszłam od niej i
poszłam na środek sali.
-Marcus, nie
sądzisz chyba, że w tej sytuacji przyjechałam tu tylko z Jack’iem.Myślisz, że
jestem aż tak głupia żeby być bez brata czy przyjaciół nie mówiąc o rodzinie…
Tak byłam aż tak głupia, że nie ściągnęłam tu
ani nikogo z Dowsonów, Dzieci Gwiazd, Alexandra czy kogokolwiek z przyjaciół.
Uważałam, że to by za długo by trwało. Miałam racje. Ale miałam nad nim
przewagę, bo jeszcze nigdy nie zdarzało się, żebym tylko z jedną osobą
przyjeżdżała, gdy Volturi przesadzili. Zawsze przynajmniej trzy czwarte klanu
się zwala plus przyjaciele.
-Rodzinie…?
Cudowny, niedostępny klan Dowson… - zaśmiał się i wstał z tronu. – Masz kreta
Isabell w Montrealu.
Prychnęłam. Jeżeli on sądzi, że mnie
rozproszy i odciągnie moją uwagę tym, to się bardzo myli. Usłyszałam gorzki
śmiech Chrisa i Jacka.
-A skąd niby
wiedziałem o Cullenach ?
Zaśmiałam się
tak głośno i z rozbawieniem obróciłam głowę w stronę Jack i Chrisa. Wskazałam
głową na Jane. Zrozumieli.
-Czas
porozmawiać, Marcus na moich warunkach.
Chris z Jack’iem przestali się śmiać i
podeszli do Jane. Złapali ją za ręce i siłą wyciągnęli za drzwi.
-Poczekajcie na
zewnątrz, aha i uspokójcie Alexa i Esteban’a – krzyknęłam za nimi.
Widziałam, że na dźwięk imienia tego
ostatniego Marcus spiął się. W sali zostałam tylko ja,Marcus i Cullenowie.
-No to teraz
możemy, nie prawdaż Marcus? – zapytałam retorycznie i z uśmieszkiem.
Zaczęłam chodzić wzdłuż prawej i lewej ściany.
Wiedziałam, że moje milczenie bardziej go zezłości.
-Czas najwyższy
wyjaśnić parę rzeczy. Wolisz z Alexandrem czy bez niego ? –zapytałam z
przekąsem.
-Niech tylko to
coś ….- zaczął zimno, ale mu przerwałam
-Grzeczniej! –
rozkazałam. Nie pozwolę go obrażać.
-…przekroczy ten
próg to go zabije… - skończył swoją groźbę Mracus z zaciśniętymi zębami.
-Wątpię. –
przystanęłam na chwilę i zamrugałam oczami dla lepszego efektu. - No chyba, że
chcesz mi dać idealne motyw zabójstwa ciebie, jak tak to…
Urwałam. Nie miałam pojęcia, co teraz powinnam
zrobić. Miałam pustkę w głowie. Wyciągnęłam z torebki lusterko.
-Wiesz Marcus …
- zaczęłam, przeglądając się w lusterku. Postanowiłam bardziej go nakręcić na
inne sprawy, żeby zapomniał o Cullenach. - Trwanie na tym świecie tylko dla
jednego powodu jest bezsensowne. Obydwoje wiemy, że nigdy się nie zemścisz. A
już szczególnie nie w taki sposób…
Schowałam lusterko, ale wyjęłam błyszczyk i
pomalowałam się nim. Marcus warknął cicho, ale i tak go usłyszałam.
-Zabije ich! –
zagroził z oczami ociekającymi krwią. – I nic i nikt mnie nie powstrzyma.
Wziął do ręki paląca się pochodnie i podszedł
do stosu. Trzymał ogień dwadzieścia centymetrów od kawałka drewna. Cullenowie
byli tylko parę metrów od stosu.
Przestraszył mnie, ale chyba nie dałam po
sobie tego poznać.
Schowałam kosmetyki, chyba troszkę
przesadziłam. Musiałam go uspokoić.
-Marcus to jest
bez sensu – jęknęłam patrząc w górę. - Wiesz o tym, że Alexander nie zabił
Didyme… - rzekłam od niechcenia.
-Zabił ją! –
ryknął – I wybieraj teraz… Albo ty albo on za to zapłaci.
Odłożył na miejsce pochodnie i zmaterializował
się na wprost mnie z ręką uniesioną na poziomie mojego gardła. Chciał mnie
zabić.
Przełknęłam ślinę i spojrzałam mu w oczy.
-Jeśli mnie dotkniesz
rozpętasz wojnę. Wojnę, w której zginą wszystkie wampiry, wilkołaki, i Nótt
Phantomsi, wszystkie magiczne stworzenia… Przetrwaliśmy tyle czasu, palenia na
stosach, wojny a zakończymy nasz istnienie z powodu jakiejś kobiety…
-Ty – podniósł
rękę do góry
-No dalej – zachęcałam. Wiedziałam,
że ma coś podobnego do mózgu i wie, czym by to się skończyło. - Zginiesz w
straszliwych męczarniach. Pamiętasz może jeszcze Morgana? Na pewno zjawi się w
ciągu godziny, jak mnie zabijesz, nie mówiąc o Chrisie i Jacku, i reszcie,
która stoi na zewnątrz.
-Musisz cierpieć jak ja! – warknął.
-I naprawdę sądzisz, że tak będzie
jak zabijesz mnie, albo Cullenów… Naprawdę…?
Popatrzył
na mnie z niedowierzaniem i wściekłością. Opuścił rękę i wycofywał się do tyłu.
Kontynuowałam, postanowiłam kuć żelazo póki gorące:
-Pomyśl przez chwilę, jakby naprawdę
mi na nich zależało czy sądzisz, że zamieszkałabym z Morganem, wyszła za Chrisa
i nie odzywała się do nich przez sto lat… ?Pomyśl chwilę nie ma najmniejszego
powodu, dla którego mieli by mnie coś obchodzić…
Czułam
spojrzenia Cullenów na sobie. Pełne bólu. Pewnie uwierzyli w to, co przed
chwilą powiedziałam, prawda to nie była, ale to dla ich dobra. Te spojrzenia
piekły.
-A jednak tu przyjechałaś –
przypomniał mi z przekąsem.
-Bo chcesz przelać niewinną krew
ośmiu osób na darmo. Nic mnie to nie zaboli,odpuść sobie.
Nie
mogłam spojrzeć na Cullenów. Musiałam udawać, że nikogo tam nie ma. A tak
bardzo chciałam się obrócić.
-Chyba nie sądzisz, że ich od tak
puszcze! – krzyknął do mnie.
-Nie, nie sądzę, ale wiem, że tak
zrobisz, bo Esteban ma ogromną ochotę tu wpaść- skłamałam.
Marcus
odwrócił się do mnie plecami. Nad czymś intensywnie myślał.
Zaczęłam stukać szpilkami w
posadzkę.
Czas
nagle zaczął się niemiłosiernie ciągnąć. Nastała głucha cisza. Najdziwniejsze
jest to, że ja mam alergie na ciszę. Z każdą sekundą zaczynało mnie to bardziej
denerwować.
Nagle
z wampirzą prędkością, pozbawiony jakichkolwiek uczuć, wyrwał z ramion Edwarda
Lillian i złapał ją za gardło. Rzucił ją na stos, na szczęście
niezapalony.Zmaterializował się przy nim z płonącą pochodnią i trzymał nad
stosem.
Widziałam
jak każdy z Cullenów się ruszył z morderczym wyrazem twarzy. W pierwszym
odruchu też miałam się ruszyć, ale cały mój wysiłek poszedłby na marne. Marcus
by zrozumiał, że mi zależy. Nie ruszyłam się nawet o milimetr.
Marcus
opuścił lekko rękę ostrzegając Cullenów:
-Ruszcie się to,to zrobię.
-Odłóż to na ziemie, Marcus –
rozkazał czyjś zimny i władczy głos. – Ale to już.
Odwróciłam
się. Do komnaty wszedł Jack i Chris. Popatrzyliśmy po sobie. I zrozumiałam, że
to za długo trwa. Pokiwałam głową. Plan B wchodzi w życie.
Christopher
i Jack z ogromną siłą przyparli Marcusa do ściany. Trzymali za ręce, tak, że
jakikolwiek ruch sprawiał mu ból. Skutkiem tej sytuacji była upuszczona przez
Volturi pochodnia. Ogień momentalnie zajął stos.
Jednak
wcześniej udało mi się wyciągając z niego Lilian. Popchnęłam ją lekko do Esme.
W końcu mogłam na nich spojrzeć.
Nagle
zostałam oświecona. Nie widziałam wśród nich Rosalie. Powinnam to zauważyć
wcześniej,gdy Felix trzymał Emmetta.
-Nie martw się, ostatnie pytanie i
znikamy – zwróciłam się do Marcusa. Podeszłam do niego powoli.
-Gdzie jest Rosalie? – zapytałam
Splunął
na ziemie. Nie trafił. Cel to byłam ja. Chris z Jackiem przekręcili mu ręce w
stawach. Zawył z bólu.
-Nie ma sprawy, Marcus. Miałam tego
nie robić, ale cóż…- poszukałam w torebce i wyjęłam przeźroczystą z lekko
złotawym płynem strzykawkę. – Jad wilkołaka… ponoć odpowiednia ilość może być
nawet śmiertelna, a nieodpowiednia wywołuje przeokropny ból… Nie wiem ile
wzięłam, ale możemy się zaraz przekonać.
Podniosłam
strzykawkę do góry, żeby mógł na nią dobrze popatrzeć. Jego twarz wygięła się w
jeszcze większym grymasie.
-W w-wieży Aro – wyjąkał z trudem, bo
Chris uciskał mu gardło.
-Ależ dziękuje – schowałam strzykawkę
do torebki i bardzo powoli wyszłam bocznymi drzwiami i skierowałam się do wieży
Aro.
Szłam,
bo nie mogłam biec i zdradzić swojego zniecierpliwienia. Schody zdawały mi się
ciągnąć, bez końca. Modliłam się, żebym nie spotkała, żony Aro. Kiedy schody
się skończyły zobaczyłam jakieś drzwi. Otworzyłam je jak najciszej
umiałam. Nie wiedziałam czy to jego sypialnia, ale tak stawiałam, choć pewna
nie byłam.
Na
łóżku siedziała zwinięta w kłębek Rosalie. Rozpoznałam ją po kolorze jej
włosów. Podniosła głowę i popatrzyła się na mnie:
-Bella – jęknęła.
Wyglądała
okropnie. Potargane włosy, zaczerwienione oczy od płaczu.
-Gdzie on jest ? – zapytałam, mając
na myśli Aro. Wolałam nie zostać zaskoczona.
-Wyszedł przed chwilą, gdy usłyszał
jakieś krzyki – wychlipała.
Pewnie
usłyszał krzyki Marcusa i poszedł sprawdzić. W takim razie trzeba się jak
najszybciej stąd wynieść, nim nas przyłapie.
-Choć, wychodzimy stąd – powiedziałam
do Rose i wyciągnęłam do niej rękę.
-A reszta ?
-Są bezpieczni, za chwilę ich
wyciągnę z pałac.
Pomogłam
jej wstać z łóżka. Miała potargane ciuchy. Jedyną bluzką, jaką miała była bez
rękawów, na pewno miała coś jeszcze na sobie. Wolałam nie myśleć dalej
Rosalie
wsparła się na mnie i powoli, choć ja wolałam szybciej, szłyśmy w dół.
Postanowiłam zaryzykować i wyprowadzić ją głównymi drzwiami.
Wzięłam
głęboki oddech.
Kiedy
myślałam, że już się udało i wyprowadziłam ją, tuż przed drzwiami ktoś
krzyknął:
-Czekaj.
Musiałam
się odwrócić, bo nie miałam pojęcia, kto to może być.
Jane.
-Co – warknęłam. Rosalie spięła się i
wyprostowała się.
-Aro z nią nie skończył - rzekła ze
swoim uśmieszkiem.
Wypuściłam
ze świstem powietrze. Mogłaby ją zignorować, ale z drugiej strony…
-Ale Isabell skończyła wizytę tutaj i
wychodzi – odpowiedział czyjś zimny, bezwzględny głos.
Musiałam
się odwrócić.
Teraz,
to ja się uśmiechnęłam.
Głos
należał do wampirzycy o delikatnych rysach twarzy, krwistym spojrzeniu i
ciemnych, jak smoła włosach. Każdy jak na nią spojrzał poczuł dreszcze na
ciele, bardziej wyimaginowane dreszcze.
Jej
wzrok potrafił, kogoś przestraszyć.
Głos
należał do Aurory Dowson, która nie wiadomo skąd się wzięła.
-Tak królowo – odpowiedziała z
skruchą Jane.
Zawsze
śmieszyło mnie jak potulna robi się Jane przy Aurorze. Z resztą każdy się
robił. W końcu z jej darem trzeba uważać.
Aurora
zarzuciła swoją pelerynę i nakryła mnie i Rose. Poklepała mnie po ramieniu i
odwróciła się w stronę Jane, która ulotniła się szybciej niż powietrze.
Wyszliśmy
i usadowiłam Rose w wozie Jacka.
-Posiedź tu, zaraz wrócę z resztą,
zamknij drzwi, myślę, że wśród ludzi ci nic nie będzie, ale tylko myślę.
Zrobiła
to, co mówiłam.
Musiałam
wrócić do pałacu po Cullenów. Wbiegłam tym razem. Skoro w pałacu była Aurora
czułam się bezpieczniej.
-Chris i Jack puście go. Wracamy do
domu – poleciłam, gdy weszłam do sali tronowej.
Podeszłam
do leżącego Marcus’a na ziemi.
-To jeszcze nie koniec – wykrztusił
obolały.
-I vice verso – syknęłam z jadem w
oczach, żałowałam, że spojrzenia nie zabijają. On nie zapłacił jeszcze za to.
Trzeba było wstrzyknąć ten jad. Żałuje, że tego nie zrobiłam.
-Rose… - jęknął Emmett.
-Czeka w aucie – odpowiedziałam.
Wyszliśmy spokojnie, nikt nas nie
zatrzymywał. Jedynie Aurora uśmiechnęła się do nas. Cullenowie jak na zawołanie spojrzeli w ziemie na jej widok. Bali
się jej. I dobrze.
-To na lotnisko – uśmiechnął się
Chris. On to zawsze zabawny.
-Taak – potwierdziłam wsiadając do
auta. Wszyscy zmieścili się w trzy samochody. Alice z Jasperem pojechali z
Carlisem i Esme. Emmett z Rosalie i z Jackiem. A do mnie i Chrisa oczywiście
dosiadł się Edward z Lilian. Między tą dwójką jest jakaś charakterystyczna
wieź, tam gadzie on, ona.
Jechaliśmy
w milczeniu, każdy go potrzebował, żeby jakoś poukładać to w głowie. Ja
musiałam zastanowić się, co dalej. Sprawa nie została rozstrzygnięta. Po prostu
siłą wyciągnęłam ich z pałacu, a tego nie chciałam. W końcu Chris się odezwał :
- C'est la fin* - złapał mnie
za dłoń i uścisnął z uśmiechem.
Wyczuł,
że nie chcę o tym rozmawiać, albo przynajmniej tak, żeby zrozumieli, choć
prawdopodobnie Edward znał francuski.
- Seul ce cas , pas tout** -
odparłam I popatrzyłam za okno.
Przed
oczami mignęły mi charakterystyczne wzgórza i znaki.
- Jesteśmy w Bargino ? – zapytałam,
bo właśnie wpadł mi idealny pomysł do głowy.
- Taak… - opowiedział podejrzliwie.
- To mnie wysadź.
- Ale…- zawahał się. Chyba
zorientował się, co chcę zrobić.
- Proszę.
Spojrzał
w moją stronę.
- Nie jestem głupi, za długo cię
znam…
- Wysadź mnie - podniosłam lekko
głos.
Chris
z niechęcią zatrzymał samochód i pozwolił mi wysiąść
- Isabell, wiesz, w co się pakujesz ?
- zapytał, gdy chciałam zatrząsnąć drzwi.
- Moja córka albo brat mogą być
następni… Dotrę sama na lotnisko, nie śpieszcie się, będę przed wami.
- Dobrze, uważaj na siebie.
Neutralność jest czasami gorsza od bycia, po czyjejś stronie…
Zatrząsnęłam
drzwi samochodu. I ruszyłam przed siebie, polną drogą. Oby mi szczęście
dopisało i nic mi się nie stało.
***
Siedziałem z Jack’iem , a raczej on, co chwila wstawał i siadał,
w poczekalni na lotnisku. Cała ósemka Cullenów, zdrowa, siedziała w drugi kącie
poczekalni. Byliśmy sami i czekaliśmy na Bellę.
- Gdzie ona jest? – zachodził w głowę
Jack – Wiesz, że wszystko mogło się stać. Ona jest nieobliczalna.
Dobre
pytanie: gdzie ? A miała być przed nami.
- Nie oszukuj się Jack, obydwoje
wiemy, po co pojechała do Firów. – ostatnie słowo niemal wyszeptałem. Nie było
potrzeby, żeby Cullenowie o nich wiedzieli. Choć mogli skojarzyć miasto
Bargino, ale myślę, że nie doszli do siebie jeszcze.
- Mogłeś jej przeszkodzić –
powiedział Jack z wyrzutem.
- Doprawdy …. ? – sypałem oschle.
On
naprawdę myśli, że coś, cokolwiek, ktoś zmieniłby jej plany. Jak raz coś
postanowiła to, to zrobi, nawet jak ktoś jej przeszkodzi, zrobi to później, ale
zrobi.
Ale
jak do tego dodamy jej stan psychiczny, w którym teraz jest, a jest fatalny, bo
granie spokojnie opanowanej i mającej wszystko gdzieś wychodzi jej najlepiej,
ale nie dale upustu emocją, tylko tłamsi je w sobie. To źle.
W
końcu stanęła przed nami i popatrzyła się przepraszającym wzrokiem. Razem z
Jackiem przypatrzyliśmy się jej badawczo. Od dołu do góry.
- Możemy jechać - zakomunikowała do
nas i Cullenów próbując się uśmiechać, ale coś jej nie wychodziło.
- Bella ! – wrzasnąłem na całe
gardło. Z nosa ciurkiem zaczęła cieknąć jej krew. Tęczówki zaczęły zaczęły
podchodzić jej do góry, tak,że zastępowało ich miejsce ciałko szkliste. Powieki
zaczynały jej się zamykać. Powoli leciała na podłogę. Ledwo ją złapałem.
Carlisle
momentalnie zmaterializował się przy niej, Jack go odsunął.
- Jack natychmiast zabierz ją do
Deli. – krzyknąłem, choć nie musiałem, był tuż obok. – Boże Bella coś ty
zrobiła – wrzasnąłem do niej, odgarniając jej włosy z czoła.
Jack
wziął ją na ręce i wytarł z krwi. Wyniósł ją.
Oby
jej nic nie było. Błagam.
__________________________
* To już koniec
** Tylko tej sytuacji, nie
wszystkiego
P.S. Z francuskiego to dobra nie
jestem, poprawcie mnie jak coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz