środa, 17 października 2012

XXV. Niewinna krew



       

      Nigdy w życiu, a żyję już trochę, nie czułam się tak bezradna. Owszem, bywałam w sytuacjach bez wyjścia, ale jak patrzę na to teraz, to, to było nic. Pomyślało się, postraszyło się kogoś i jakoś się wybrnęło.
      Dobra, nie oszukujmy się, nie umiem rozwiązywać problemów. Nie potrafię. A tego to już szczególnie …
      Nie mogłam nic zrobić. Kompletnie nic. Byłam tak bezradna jak noworodek, zdany na łaskę innych, którzy mnie umyją, nakarmią i później oddadzą w bezpieczne ręce matki.
      Jedynym dobrym rozwiązaniem było nie myśleć.
      Ale to jest po prostu nie możliwe. Nie ma żadnego guzika, wewnątrz, który nacisnę i nagle się wyłączę. Niestety nie.
      Nie mogłam, przestać myśleć, kontaktować, czuć … Nie mogłam.
      Wiedziałam, co powinnam zrobić, żeby przestać nad tym myśleć, nawet próbowałam, ale to nie działało.
      Konkluzje i wnioski nasuwały się same, niepotrzebny był wszechstronny, genialny umysł, żeby to pojąć.
       To był starannie niemal idealnie dopracowany plan Marcus’a. Nie zdziwiłabym się jakby nawet latami nad tym pracował.
      Nienawiść jest silnym uczuciem. Zdecydowanie za silnym.Potężnym.  
- C-Cicho... Będzie dobrze – uspokajał mnie ciągle Chris. Trzymał mocno w ramionach i głaskał po plecach. Jednak obydwoje wiedzieliśmy, że nic nie będzie dobrze.
      Kiedy James mnie zaatakował myślałam, że oddanie życia za ukochaną osobę, to dobra śmierć. Nadal tak myślę. I tak chcę umrzeć, jeśli nie będzie innego wyjścia.
      Popatrzyłam się na Christophera mętnym wzrokiem.  Ciągle lecieliśmy samolotem do Włoszech. Miałam już tego dosyć.
- Oj Bells, Bells – pokręcił głową Chris - Póki, co skup się na tarczy. Wiesz, co by oznaczało nawet malusieńka szpara w niej?
      Wiedziałam. Aż za bardzo. Jane, w końcu użyłaby swojego daru, co z resztą jej się nigdy nie udało, Aro mógłby przypadkiem dotknąć mojej dłoni, kiedy nie chciałam. Nie mówię już o tym, że nie dałabym rady ochronić umysły innych.
- Uspokój się – polecił cicho.
      Nie mogłam, im więcej myślałam, tym tworzyła mi się logiczna całość.
      Zostałam wywabiona z Francji do Montrealu. Tam ktoś spalił dom Gebertów i niby zaginęła Paulla. Później poszukiwania i to dziwne uczucie, że ktoś się zanurzył w rzece, gdy patrzyłam, na pewno był to ktoś z pilnujących, żebym została w Kanadzie jak najdłużej.
            Prychnęłam.
- Hę? – zapytał Chris
- Nic, po prostu uświadomiłam sobie, co jest grane.
      Zmarszczył czoło i popatrzył się na mnie przenikliwie.  Nie zrozumiał, o co mi chodzi.
       - Nic… – szepnęłam.
      Potrzebowałam dobrego planu, którego z resztą nie miałam. Planu, który by zakładał wszystkie opcje, czyli dochodzi do tego plan „B” i „C’’.
      Postanowiłam rozegrać to tak jak zawsze jest jakiś z Volturi problem. Zimna opanowana, bezwzględna i mająca wszystko gdzieś Isabella.
      Wiedziałam, że krzyk, szantaż, groźba, płacz niczego nie załatwią, tylko nakręcą Marcus’a.
      Gdybym miała więcej czasu poprosiłabym, żeby Alexander tu przyjechał, choć było by to nierozważne. Patrząc teoretycznie to on jest źródłem tej całej chorej sytuacji między mną a Marcus’em. Ale obecność Alex’a wytrąciłaby Volturi z równowagi z resztą nikt by nie odważył się go zabić na moich i innych Dowson’ów oczach… Chyba…, bo po ostatniej akcji z Cullen’ami to już nie wiem.
- Chris nie wiesz może czy ktoś jest w pobliżu? – zapytałam z ciekawości, może mi się fartnie. Dodatkowa pomoc byłaby idealna.
- Oj nie wiem. A spróbuj umysłem poszukać… może ci się uda…
- Stracę dużo energii, a tarcza…
- W Voletrze będziemy za około godzinę, naładujesz akumulatory. – powiedział patrząc na zegarek. - Zrób to, bo dzwonienie zajmie dwa razy więcej czasu…
      Miał racje. Musiałam zaryzykować. Kiedy ostatni raz używałam mojego umysłu, żeby kogoś znaleźć źle się to skończyło, ale miałam szczęście, bo Delia była niedaleko i mi pomogła. Zaczęłam obficie krwawić i zemdlałam. Teraz jej nie było…
- Przerwę ci za minutę, dwie, żeby nic ci się nie stało –zaproponował Chris.
- Okey.
      Rozsiadłam się wygodniej i zamknęłam oczy. Oczyściłam swój umysł i przed moimi oczami pojawiła się mapa świata, następnie Europy, aż w końcu Włoch. Zaczęłam od północnej strony. Przewijały mi się imiona i nazwiska magicznych stworzeń: wampirów, wilkołaków i Nótt Phantomsów. Ci ostatni rzadziej, bo wiedzieli, że chodzenie po Włoszech to pewna śmierć.
      Ciągle nie znajdowałam kogoś, kto by się nadawał. Czułam,że w głowie zaczyna mi niebezpiecznie pulsować i boleć jakby ją ktoś na kawałki rozrywał.
      Ciągle nic…
      Zaczynałam powoli sądzić, że nie ma nikogo…
      Czułam jak małym strumieniem zaczyna mi krew cieknąć z nosa.
      Nagle zobaczyłam twarz Jack Dowsona niedaleko Rzymu.
      W tej samej chwili ocknęłam się i spojrzałam na Chrisa, który od kilku sekund potrząsał mną i próbował mnie zbudzić.
- Jack Dowson – wychrypiałam z trudem.
      Chris podał mi chusteczkę, żebym wytarła nos z krwi. Głowa mnie ciągle bolała. Zaczęłam ją masować przy skroniach.
- Już ci lepiej? – zapytał z troską Chris – Zaraz będziemy lądować
- Tak, jest ok. Tylko ta głowa – jęknęłam.
      Czułam jak samolot kołuje na lotnisku. Głowa ciągle mnie bolała, ale na szczęście powoli ból się zmniejszał. Z resztą, ból nie był aż tak ważny. Znalazłam to, co chciałam. Jack tu było. Miałam fart.
- Dasz radę wstać czy ci pomóc? – zapytał Chris, gdy wszyscy zbierali się do wyjścia z samolotu.
      Spróbowałam się podnieść, nawet mi się to udało, ale zaraz zakręciło mi się w głowie. Usiadałam na fotelu natychmiast.
- Może faktycznie to był zły pomysł...- stwierdził sucho Chris. Zabrał ode mnie moją torebkę.- Nie jesteś w końcu Nótt Phantomsem.
- Tylko wampirem – dokończyłam za niego. Samolot opustoszał to nie musiałam uważać na słowa. Chris ubrał mi długie cieliste rękawiczki i nałożył na głowę duży kapelusz. Sam też założył taki zestaw. Wyciągnął do mnie rękę i podniósł mnie do pozycji stojącej. Opierając się o jego ramię wyszliśmy z samolotu. Byliśmy chronieni przed promieniami słonecznymi długie spodnie i długie bluzki, ja akurat miałam krótką, ale rękawiczki przykryły resztę. I oczywiście kapelusze. Wyglądaliśmy dziwacznie, bo wszyscy chodzili w najkrótszych rzeczach a my opatuleni, ale mus to mus.
      Zbyt bardzo głowa mnie bolała, a także kręciło mi się w niej,więc nie zwracałam uwagi gdzie idziemy. Widziałam tylko, że prowadzi nas jak może w cieniu. Zadzwonił do Jack i powiedział mu wszystko. Poczułam, że Chris zaczął powoli zwalniać.
      Lekko zamglono widziałam, że na uboczu parkingu i na dodatek poubierani i w cieniu, oparta o maskę samochodu jakąś dziewczynę.
      Poprawka, wampirzycę.
      Byłą bardzo szczupła, aż za bardzo. Długie, brązowe i lekko pofalowane włosy były rozproszone na całych plecach dziewczyny. Miała poważną minę, ale gdy uchwyciła wzrok Christophera uśmiechnęła się. Nie była, jakoś szczególnie ładna, tylko tak po prostu, normalna, przeciętna. Jednak pierwsze, co mi się rzuciło w oczy to mocny makijaż. Mało wampirzyc się maluje, ona była nieliczną. Krwiste usta były w identycznym odcieniu, co tęczówki. Czarne kreski na oczach pogłębiały jej spojrzenie. Biła od niej ogromna powaga jak i dystans. Niemal na sto procent byłam pewna, że gdzieś ją widziałam, tylko nie wiedziałam gdzie.
- Moja droga Latis. Widzę, że jak zawsze niezawodna –przywitał się Christopher. Puścił mnie i uścisnął się z nią. – Pozwólcie –zwrócił się do mnie i tej dziewczyny - Isabell to jest Latis, moja przyjaciółka, Latis to jest Isabell, moja żona – przedstawił nas.  Uścisnęłyśmy sobie ręce. Nie miałam ani ochoty ani czasu na zaprzyjaźnianie.  Po prostu chciałam do Volterry.
      A właściwie to zmam te jego przyjaciółki.
      Na szczęście ból powoli mijał, co nie oznaczało, że już mi lepiej, dalej byłam słaba.  
- No no no Latis, dobrze się spisałaś – pochwalił ją Chris, patrząc na samochód – A wiesz, że chciałem sobie taki kupić….
- Coś kiedyś wspominałeś – zaśmiała się brunetka.
      Odchrząknęłam głośno, śpieszy nam się, a przecież on rozgaduje się w najlepsze. Chris spojrzał na mnie i od razu przypomniał sobie o celu tej podróży.
- Wybacz, Latis ale śpieszy nam się, wpadnij na najbliższe przyjęcie w Montrealu…
- Z przyjemnością- uśmiechnęła się.
      Coś się szykuje.
- Wszystko jest. Tu masz kluczyki – podała mu.- Ciuchy twoje są w bagażniku, a Isabell są na tylnym siedzeniu, razem z peleryną.  Żebyś nie traciła czasu na przebranie się w pałacu – zwróciła się do mnie.
      Uśmiechnęłam się lekko do niej i zajęłam miejsce z przodu samochodu, chciałam pogonić Chrisa.
      Samochód wyglądał na szybki i na pewno się nie pomyliłam, obowiązkowo miał przyciemniane szyby. Christopher wymienił uściski z Latis i wsiadł do samochodu.
- Słucham … - zaczęłam z podniesioną brwią. Nic nie mówiło jakiejś Latis i najwyraźniej była dobrze poinformowana.
- Moja przyjaciółka, która była tak kochana, że załatwiła nam samochód, i to, jaki – rozmarzył się na chwilę i kontynuował - Ciuchy i bilety na lot powrotny.
- Aha. Mam je z tyłu tak?
- Tak. A lepiej się już czujesz
- Tak, ale ciągle jestem osłabiona.
Chris w odpowiedzi przycisnął pedał gazu a ja zamknęłam oczy i czekałam aż ból minie.
***
            Samochód z przeraźliwym piskiem zatrzymał się na placu głównym Volterry. Dwór Volturi położony jest w centralnej części miasta, mają widok na wszystkie cztery strony świata. Jednak nie można było podjechać samochodem pod same drzwi do dworu. Nigdy jakoś szczególnie mnie to nie denerwowało, teraz natomiast tak.
        Wyskoczyłam z prędkością światła z auta, nie zwracając uwagi czy Chris jeszcze parkuje. Było samo południe, ogromny zegar na środku wieży wybijał dwanaście uderzeń. Słońce świeciło w najlepsze, w końcu był środek sierpnia. Było gorąco, widziałam przelotnie jak ludzie chodzą skąpo ubrani i ocierają czoło z potu. W biegu zarzuciłam na siebie pelerynę, zdążyłam się wcześniej przebrać w odpowiednie ciuchy, które pasowałby do Isabell Dowson. Peleryny nie zdążyłam ubrać.  Na pewno kilka na nawet może więcej promieni odbiło się od niezasłoniętych przez krótką sukienkę części ciała. Widziałam, a bardziej czułam na sobie spojrzenia ludzi.Nie obchodziło mnie, że mogę się ujawnić, mogą mnie zobaczyć, skoro i tak szłam do paszczy lwa.
      Miałam tylko jeden cel, wydostać ich. Nie ważne jak go osiągnę, ale osiągnę.
      Zamaszyście otworzyłam drzwi wejściowe do dworu. Znałam cały plan budynku na pamięć, domowników również.  Przybrałam na twarz maskę spokoju i opanowania. Wolnym krokiem przemierzałam ogromny hol w stylu barokowym do sali tronowej. Wewnątrz panowała idealna cisza. Nie słyszałam żadnych krzyków, pisków, rozmów. Niczego, jakby dwór zamarł na chwilę. Zmartwiłam się, ale z podniesioną głową kroczyłam dalej. Moje skórzane szpilki głośno stukały o marmurową posadzkę, a mój umysł nie wytrzymywał tej ciszy.
      Z oddali widziałam już duże, drewniane drzwi prowadzące do mojego celu. W zasadzie nie wiedziałam, co Marcus zrobił z Cullen’ami, nie miałam pojęcia gdzie ich trzyma…, ale coś mi mówiło, że sala tronowa to dobry wybór.
- Witam w Volterze, pani Dowson. Życzy sobie pani z kimś szczególnym porozmawiać? – usłyszałam uprzejmy ton Gianny, sekretarki Volturi. Nie spojrzałam na nią. Zrzuciłam teatralnie moją pelerynę, która pod wpływem wiatru poleciała prawie na biurko Gianny.
      Upewniłam się, że moja tracza jest mocna, wzięłam głęboki oddech, bo wstrzymywałam go od przekroczenia tych murów. Pchnęłam drzwi z najwyższą gracją. Bardzo powolutku wkraczałam do sali. 
      Doznałam szoku, którego nie powinnam doznać. Wiedziałam, że ich ma i może z nim robić różne rzeczy, ale nie sądziłam…
      Na samym końcu, przy ścianie i na podeście stały cztery trony. Pozłacane i ręcznie rzeźbione. Na jednym siedział znudzony Caius, ale gdy tylko krzyżował swój wzrok z moim wyprostował się jak struna i przyjął morderczy wyraz twarzy, wiedziałam, że na pozór.
      Po lewej stronie siedział on – Marcus. Gdy tylko go ujrzałam miałam ochotę go zabić, rzucić się na niego, rozerwać na szczepy i spalić a później cieszyć się widokiem jego w płomieniach. Jednak musiałam się pohamować, jeszcze nie na to czas.
      Rozglądnęłam się szukając Aro. Był na centralnym miejscu, stał nad leżącym na ziemni Carlislem. Aro podniósł powoli swój wzrok na mnie. Odpowiedziałam lodowatym. Popatrzył się na Marcusa i od razu odwrócił wzrok ku mnie.
      Jednak rzeczą, która najbardziej mnie przerażała, był ułożony z patyków, drewna stos. Na szczęście był niezapalony. Nie sądziłam, że posuną się aż tak daleko.
      Rozejrzałam się w około. Alec stał niżej tronu Caiusza i pokiwał głową jak zauważył, że patrzę na niego. Jego koszmarna bliźniaczka, Jane z kwaśną miną „a la chcę cię zabić Isabell” patrzyła na mnie i próbowała przebić bariery mojego mózgu. Nie doczekanie. Popatrzałam na nią z niedowierzanie i podniosłam brew do góry. Ciekawie ile razy będzie próbować to zrobić i tak jej się nie uda.  Po mojej prawej stronie niedaleko drzwi stali Felix i Demetri.  Pod nogami Felixa leżał Emmett. Volturi naciskał na niego swoją siłą, tak, że nie mógł się ruszyć.
      Po lewej stronie we wnęce na podłodze siedzieli przytuleni do siebie Lillian i Edward.
      Pozostali Cullenowie stali w grupce po przeciwnej stronie. Kiwnęłam na Carlise’a, żeby wstał. Popatrzył się po wszystkich Volturi, ale żaden nic nie powiedział. Wstał i podszedł do swojej żony.
      Wszystkie ich twarze wyrażały ból i cierpienie.
- Isabell. Moja Isabell – krzyknął klaskając w ręce, swoim charakterystycznym ucieszonym tonem Aro.
  Podszedł bliżej i chciał złapać moją rękę i przeczytać mi w myślach, ale nie podałam  mu jej.
      Nagły podmuch wiatru rozwiał mi moje idealnie proste włosy i moją zieloną sukienkę. Patrzyłam się ciągle na Aro, przenikliwym wzrokiem, a on natomiast nie patrzył w moją stronę.
       - Oj, nie twoja Aro – usłyszałam za sobą pełen rozbawienia ton Christopher’a.       Dziękowałam w duchu, że on to potrafi mieć wejście.
  Aro widocznie się zmieszał i odsunął się ode mnie. Odwrócił się plecami, spojrzał na   Marcusa i po chwili powiedział:
-Nic tu po mnie, z resztą to nie moja sprawa. – Spojrzał na mnie i wyciągnął dłoń. Spojrzałam przed siebie. Chris chrząknął głośno. Aro schował dłoń i odszedł.Będąc przy drzwiach odwrócił się i z uśmiechem stwierdził: - Ładna sukienka Isabell, miło było cię widzieć, ale bez męża jesteś ładniejszą różą.
              Zignorowałam jego słowa. Trzasnął drzwiami i wyszedł.
  Usłyszałam, a bardziej poczułam, jak Jack wchodzi i staje po mojej prawej stronie.
     -Witamy Jack’a Dowsona. Trójka Dowson’ów to już podejrzane – rzekł olewatorskim   tonem oglądając swoje paznokcie Markus.
               Jack popatrzył się na niego z kwaśną miną i prychnął. Następnie spojrzał na mnie.
-Caius, nie masz nic do zjedzenia? – Spytałam ze stoickim spokojem. Pragnęłam się pozbyć wszystkich Volturi z wyjątkiem Marcusa z pomieszczenia. Wolałam w nasze sprawy nie wciągać całej Voltery.  Z resztą byli w przewadze, choć podejrzewam,że niektórzy mają trochę oleju w głowie i nie zrobią ślepo to, co powie Marcus.
-Nie mam- odpowiedział bezbarwnie, Caius.
-To mi znajdź – poleciłam mu.
  Popatrzył przenikliwie na mnie i wstał z tronu. Wyszedł bocznymi drzwiami.
  Swój wzrok skierowałam na Aleca. Podniósł swoje krwiste spojrzenie i wyszedł głównymi drzwiami. Nie musiałam się wysilać.
-Demetri i Felix pomóżcie Caius’owi, może sobie ręce zabrudzić – nakazałam, nie spojrzawszy na nich.
          -Nie wiem czy to dobry pomysł Isabell…. – jęknął Demetri.
    Najbardziej lubiłam mój morderczy wzrok, zawsze działał i tym razem. Felix zabrał nogę z torsu Emmetta i razem z Demetri’m ulotnili się migiem. Emmett podniósł się i podszedł do reszty rodziny.
              Została tylko Jane. Wiedziałam, że słowo nie pomoże. Podeszłam do niej. W moich bardzo wysokich szpilkach ona wyglądała jak siedmioletnie dziecko.
-Ty nie masz kogoś innego do podręczenia ? – spytałam zjadliwie.
-Nie, zostaje – odparła z uśmiechem
-Owszem ona zostaje – potwierdził Marcus
              Zaśmiałam się głośno. Co, jak co ale każdą osobę ze straży przybocznej bym przeżyła, ale nie ją. Przy niej muszę uważać na barierę, co jest bardzo, bardzo rozpraszające. Odeszłam od niej i poszłam na środek sali.
-Marcus, nie sądzisz chyba, że w tej sytuacji przyjechałam tu tylko z Jack’iem.Myślisz, że jestem aż tak głupia żeby być bez brata czy przyjaciół nie mówiąc o rodzinie…
  Tak byłam aż tak głupia, że nie ściągnęłam tu ani nikogo z Dowsonów, Dzieci Gwiazd, Alexandra czy kogokolwiek z przyjaciół. Uważałam, że to by za długo by trwało. Miałam racje. Ale miałam nad nim przewagę, bo jeszcze nigdy nie zdarzało się, żebym tylko z jedną osobą przyjeżdżała, gdy Volturi przesadzili. Zawsze przynajmniej trzy czwarte klanu się zwala plus przyjaciele.
-Rodzinie…? Cudowny, niedostępny klan Dowson… - zaśmiał się i wstał z tronu. – Masz kreta Isabell w Montrealu.
  Prychnęłam.  Jeżeli on sądzi, że mnie rozproszy i odciągnie moją uwagę tym, to się bardzo myli. Usłyszałam gorzki śmiech Chrisa i Jacka.
-A skąd niby wiedziałem o Cullenach ?
Zaśmiałam się tak głośno i z rozbawieniem obróciłam głowę w stronę Jack i Chrisa. Wskazałam głową na Jane. Zrozumieli.
-Czas porozmawiać, Marcus na moich warunkach.
  Chris z Jack’iem przestali się śmiać i podeszli do Jane. Złapali ją za ręce i siłą wyciągnęli za drzwi.
-Poczekajcie na zewnątrz, aha i uspokójcie Alexa i Esteban’a – krzyknęłam za nimi.
  Widziałam, że na dźwięk imienia tego ostatniego Marcus spiął się. W sali zostałam tylko ja,Marcus i Cullenowie.
-No to teraz możemy, nie prawdaż Marcus? – zapytałam retorycznie i z uśmieszkiem.
  Zaczęłam chodzić wzdłuż prawej i lewej ściany. Wiedziałam, że moje milczenie bardziej go zezłości.
-Czas najwyższy wyjaśnić parę rzeczy. Wolisz z Alexandrem czy bez niego ? –zapytałam z przekąsem.
-Niech tylko to coś ….- zaczął zimno, ale mu przerwałam
-Grzeczniej! – rozkazałam. Nie pozwolę go obrażać.
-…przekroczy ten próg to go zabije… - skończył swoją groźbę Mracus z zaciśniętymi zębami.
-Wątpię. – przystanęłam na chwilę i zamrugałam oczami dla lepszego efektu. - No chyba, że chcesz mi dać idealne motyw zabójstwa ciebie, jak tak to…
  Urwałam. Nie miałam pojęcia, co teraz powinnam zrobić. Miałam pustkę w głowie.  Wyciągnęłam z torebki lusterko. 
-Wiesz Marcus … - zaczęłam, przeglądając się w lusterku. Postanowiłam bardziej go nakręcić na inne sprawy, żeby zapomniał o Cullenach. - Trwanie na tym świecie tylko dla jednego powodu jest bezsensowne. Obydwoje wiemy, że nigdy się nie zemścisz. A już szczególnie nie w taki sposób…
  Schowałam lusterko, ale wyjęłam błyszczyk i pomalowałam się nim. Marcus warknął cicho, ale i tak go usłyszałam.
-Zabije ich! – zagroził z oczami ociekającymi krwią. – I nic i nikt mnie nie powstrzyma.
  Wziął do ręki paląca się pochodnie i podszedł do stosu. Trzymał ogień dwadzieścia centymetrów od kawałka drewna. Cullenowie byli tylko parę metrów od stosu.
  Przestraszył mnie, ale chyba nie dałam po sobie tego poznać.
  Schowałam kosmetyki, chyba troszkę przesadziłam. Musiałam go uspokoić.
-Marcus to jest bez sensu – jęknęłam patrząc w górę. - Wiesz o tym, że Alexander nie zabił Didyme… - rzekłam od niechcenia.
-Zabił ją! – ryknął – I wybieraj teraz… Albo ty albo on za to zapłaci.
  Odłożył na miejsce pochodnie i zmaterializował się na wprost mnie z ręką uniesioną na poziomie mojego gardła. Chciał mnie zabić.
  Przełknęłam ślinę i spojrzałam mu w oczy.
-Jeśli mnie dotkniesz rozpętasz wojnę. Wojnę, w której zginą wszystkie wampiry, wilkołaki, i Nótt Phantomsi, wszystkie magiczne stworzenia… Przetrwaliśmy tyle czasu, palenia na stosach, wojny a zakończymy nasz istnienie z powodu jakiejś kobiety…
-Ty – podniósł rękę do góry
-No dalej – zachęcałam. Wiedziałam, że ma coś podobnego do mózgu i wie, czym by to się skończyło. - Zginiesz w straszliwych męczarniach. Pamiętasz może jeszcze Morgana? Na pewno zjawi się w ciągu godziny, jak mnie zabijesz, nie mówiąc o Chrisie i Jacku, i reszcie, która stoi na zewnątrz.
-Musisz cierpieć jak ja! – warknął.
-I naprawdę sądzisz, że tak będzie jak zabijesz mnie, albo Cullenów… Naprawdę…?
  Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i wściekłością. Opuścił rękę i wycofywał się do tyłu. Kontynuowałam, postanowiłam kuć żelazo póki gorące:
-Pomyśl przez chwilę, jakby naprawdę mi na nich zależało czy sądzisz, że zamieszkałabym z Morganem, wyszła za Chrisa i nie odzywała się do nich przez sto lat… ?Pomyśl chwilę nie ma najmniejszego powodu, dla którego mieli by mnie coś obchodzić…
  Czułam spojrzenia Cullenów na sobie. Pełne bólu. Pewnie uwierzyli w to, co przed chwilą powiedziałam, prawda to nie była, ale to dla ich dobra. Te spojrzenia piekły.
-A jednak tu przyjechałaś – przypomniał mi z przekąsem.
-Bo chcesz przelać niewinną krew ośmiu osób na darmo. Nic mnie to nie zaboli,odpuść sobie.
  Nie mogłam spojrzeć na Cullenów. Musiałam udawać, że nikogo tam nie ma. A tak bardzo chciałam się obrócić.
-Chyba nie sądzisz, że ich od tak puszcze! – krzyknął do mnie.  
-Nie, nie sądzę, ale wiem, że tak zrobisz, bo Esteban ma ogromną ochotę tu wpaść- skłamałam.
              Marcus odwrócił się do mnie plecami. Nad czymś intensywnie myślał.
              Zaczęłam stukać szpilkami w posadzkę.
              Czas nagle zaczął się niemiłosiernie ciągnąć. Nastała głucha cisza. Najdziwniejsze jest to, że ja mam alergie na ciszę. Z każdą sekundą zaczynało mnie to bardziej denerwować.
              Nagle z wampirzą prędkością, pozbawiony jakichkolwiek uczuć, wyrwał z ramion Edwarda Lillian i złapał ją za gardło. Rzucił ją na stos, na szczęście niezapalony.Zmaterializował się przy nim z płonącą pochodnią i trzymał nad stosem.
              Widziałam jak każdy z Cullenów się ruszył z morderczym wyrazem twarzy. W pierwszym odruchu też miałam się ruszyć, ale cały mój wysiłek poszedłby na marne. Marcus by zrozumiał, że mi zależy.  Nie ruszyłam się nawet o milimetr.
              Marcus opuścił lekko rękę ostrzegając Cullenów:
-Ruszcie się to,to zrobię. 
-Odłóż to na ziemie, Marcus – rozkazał czyjś zimny i władczy głos. – Ale to już.
              Odwróciłam się. Do komnaty wszedł Jack i Chris. Popatrzyliśmy po sobie. I zrozumiałam, że to za długo trwa. Pokiwałam głową. Plan B wchodzi w życie.
              Christopher i Jack z ogromną siłą przyparli Marcusa do ściany. Trzymali za ręce, tak, że jakikolwiek ruch sprawiał mu ból. Skutkiem tej sytuacji była upuszczona przez Volturi pochodnia. Ogień momentalnie zajął stos.
              Jednak wcześniej udało mi się wyciągając z niego Lilian. Popchnęłam ją lekko do Esme. W końcu mogłam na nich spojrzeć.
              Nagle zostałam oświecona. Nie widziałam wśród nich Rosalie. Powinnam to zauważyć wcześniej,gdy Felix trzymał Emmetta.
-Nie martw się, ostatnie pytanie i znikamy – zwróciłam się do Marcusa. Podeszłam do niego powoli.
-Gdzie jest Rosalie? – zapytałam
              Splunął na ziemie. Nie trafił. Cel to byłam ja. Chris z Jackiem przekręcili mu ręce w stawach. Zawył z bólu.
-Nie ma sprawy, Marcus. Miałam tego nie robić, ale cóż…- poszukałam w torebce i wyjęłam przeźroczystą z lekko złotawym płynem strzykawkę. – Jad wilkołaka… ponoć odpowiednia ilość może być nawet śmiertelna, a nieodpowiednia wywołuje przeokropny ból… Nie wiem ile wzięłam, ale możemy się zaraz przekonać.
              Podniosłam strzykawkę do góry, żeby mógł na nią dobrze popatrzeć. Jego twarz wygięła się w jeszcze większym grymasie.
-W w-wieży Aro – wyjąkał z trudem, bo Chris uciskał mu gardło.
-Ależ dziękuje – schowałam strzykawkę do torebki i bardzo powoli wyszłam bocznymi drzwiami i skierowałam się do wieży Aro.
              Szłam, bo nie mogłam biec i zdradzić swojego zniecierpliwienia. Schody zdawały mi się ciągnąć, bez końca. Modliłam się, żebym nie spotkała, żony Aro. Kiedy schody się skończyły zobaczyłam jakieś drzwi.  Otworzyłam je jak najciszej umiałam. Nie wiedziałam czy to jego sypialnia, ale tak stawiałam, choć pewna nie byłam.
              Na łóżku siedziała zwinięta w kłębek Rosalie. Rozpoznałam ją po kolorze jej włosów. Podniosła głowę i popatrzyła się na mnie:
-Bella – jęknęła.
              Wyglądała okropnie. Potargane włosy, zaczerwienione oczy od płaczu.
-Gdzie on jest ? – zapytałam, mając na myśli Aro. Wolałam nie zostać zaskoczona.
-Wyszedł przed chwilą, gdy usłyszał jakieś krzyki – wychlipała.
              Pewnie usłyszał krzyki Marcusa i poszedł sprawdzić. W takim razie trzeba się jak najszybciej stąd wynieść, nim nas przyłapie.
-Choć, wychodzimy stąd – powiedziałam do Rose i wyciągnęłam do niej rękę.
-A reszta ?
-Są bezpieczni, za chwilę ich wyciągnę z pałac.
              Pomogłam jej wstać z łóżka. Miała potargane ciuchy. Jedyną bluzką, jaką miała była bez rękawów, na pewno miała coś jeszcze na sobie. Wolałam nie myśleć dalej
              Rosalie wsparła się na mnie i powoli, choć ja wolałam szybciej, szłyśmy w dół. Postanowiłam zaryzykować i wyprowadzić ją głównymi drzwiami. 
              Wzięłam głęboki oddech.
              Kiedy myślałam, że już się udało i wyprowadziłam ją, tuż przed drzwiami ktoś krzyknął:
-Czekaj.
              Musiałam się odwrócić, bo nie miałam pojęcia, kto to może być.
Jane.
-Co – warknęłam. Rosalie spięła się i wyprostowała się.
-Aro z nią nie skończył - rzekła ze swoim uśmieszkiem.
              Wypuściłam ze świstem powietrze. Mogłaby ją zignorować, ale z drugiej strony…
-Ale Isabell skończyła wizytę tutaj i wychodzi – odpowiedział czyjś zimny, bezwzględny głos.
              Musiałam się odwrócić.
              Teraz, to ja się uśmiechnęłam.
              Głos należał do wampirzycy o delikatnych rysach twarzy, krwistym spojrzeniu i ciemnych, jak smoła włosach. Każdy jak na nią spojrzał poczuł dreszcze na ciele, bardziej wyimaginowane dreszcze.
              Jej wzrok potrafił, kogoś przestraszyć.
              Głos należał do Aurory Dowson, która nie wiadomo skąd się wzięła.
-Tak królowo – odpowiedziała z skruchą Jane.  
              Zawsze śmieszyło mnie jak potulna robi się Jane przy Aurorze. Z resztą każdy się robił. W końcu z jej darem trzeba uważać.
              Aurora zarzuciła swoją pelerynę i nakryła mnie i Rose. Poklepała mnie po ramieniu i odwróciła się w stronę Jane, która ulotniła się szybciej niż powietrze.
              Wyszliśmy i usadowiłam Rose w wozie Jacka.
-Posiedź tu, zaraz wrócę z resztą, zamknij drzwi, myślę, że wśród ludzi ci nic nie będzie, ale tylko myślę.
              Zrobiła to, co mówiłam.
              Musiałam wrócić do pałacu po Cullenów. Wbiegłam tym razem. Skoro w pałacu była Aurora czułam się bezpieczniej.
-Chris i Jack puście go. Wracamy do domu – poleciłam, gdy weszłam do sali tronowej.
  Podeszłam do leżącego Marcus’a na ziemi.
-To jeszcze nie koniec – wykrztusił obolały.
-I vice verso – syknęłam z jadem w oczach, żałowałam, że spojrzenia nie zabijają. On nie zapłacił jeszcze za to. Trzeba było wstrzyknąć ten jad. Żałuje, że tego nie zrobiłam.
-Rose… - jęknął Emmett.
-Czeka w aucie – odpowiedziałam.
              Wyszliśmy spokojnie, nikt nas nie zatrzymywał. Jedynie Aurora uśmiechnęła się do nas.  Cullenowie jak na zawołanie spojrzeli w ziemie na jej widok. Bali się jej. I dobrze.
-To na lotnisko – uśmiechnął się Chris. On to zawsze zabawny.
-Taak – potwierdziłam wsiadając do auta. Wszyscy zmieścili się w trzy samochody. Alice z Jasperem pojechali z Carlisem i Esme. Emmett z Rosalie i z Jackiem. A do mnie i Chrisa oczywiście dosiadł się Edward z Lilian. Między tą dwójką jest jakaś charakterystyczna wieź, tam gadzie on, ona.
              Jechaliśmy w milczeniu, każdy go potrzebował, żeby jakoś poukładać to w głowie. Ja musiałam zastanowić się, co dalej. Sprawa nie została rozstrzygnięta. Po prostu siłą wyciągnęłam ich z pałacu, a tego nie chciałam. W końcu Chris się odezwał :
- C'est la fin*  - złapał mnie za dłoń i uścisnął z uśmiechem.
                  Wyczuł, że nie chcę o tym rozmawiać, albo przynajmniej tak, żeby zrozumieli, choć prawdopodobnie Edward znał francuski.
- Seul ce cas , pas tout**  - odparłam I popatrzyłam za okno.
                  Przed oczami mignęły mi charakterystyczne wzgórza i znaki.
- Jesteśmy w Bargino ? – zapytałam, bo właśnie wpadł mi idealny pomysł do głowy.
- Taak… - opowiedział podejrzliwie.
- To mnie wysadź.
- Ale…- zawahał się. Chyba zorientował się, co chcę zrobić.
- Proszę.
                  Spojrzał w moją stronę.
- Nie jestem głupi, za długo cię znam…
- Wysadź mnie - podniosłam lekko głos.
                  Chris z niechęcią zatrzymał samochód i pozwolił mi wysiąść
- Isabell, wiesz, w co się pakujesz ? - zapytał, gdy chciałam zatrząsnąć drzwi.
- Moja córka albo brat mogą być następni… Dotrę sama na lotnisko, nie śpieszcie się, będę przed wami.
- Dobrze, uważaj na siebie. Neutralność jest czasami gorsza od bycia, po czyjejś stronie…
                   Zatrząsnęłam drzwi samochodu. I ruszyłam przed siebie, polną drogą. Oby mi szczęście dopisało i nic mi się nie stało.
***

      Siedziałem z Jack’iem , a raczej on, co chwila wstawał i siadał, w poczekalni na lotnisku. Cała ósemka Cullenów, zdrowa, siedziała w drugi kącie poczekalni. Byliśmy sami i czekaliśmy na Bellę.
- Gdzie ona jest? – zachodził w głowę Jack – Wiesz, że wszystko mogło się stać. Ona jest nieobliczalna.
      Dobre pytanie: gdzie ? A miała być przed nami.
- Nie oszukuj się Jack, obydwoje wiemy, po co pojechała do Firów. – ostatnie słowo niemal wyszeptałem. Nie było potrzeby, żeby Cullenowie o nich wiedzieli. Choć mogli skojarzyć miasto Bargino, ale myślę, że nie doszli do siebie jeszcze.
- Mogłeś jej przeszkodzić – powiedział Jack z wyrzutem.
- Doprawdy …. ? – sypałem oschle.
      On naprawdę myśli, że coś, cokolwiek, ktoś zmieniłby jej plany. Jak raz coś postanowiła to, to zrobi, nawet jak ktoś jej przeszkodzi, zrobi to później, ale zrobi.
      Ale jak do tego dodamy jej stan psychiczny, w którym teraz jest, a jest fatalny, bo granie spokojnie opanowanej i mającej wszystko gdzieś wychodzi jej najlepiej, ale nie dale upustu emocją, tylko tłamsi je w sobie. To źle.
      W końcu stanęła przed nami i popatrzyła się przepraszającym wzrokiem. Razem z Jackiem przypatrzyliśmy się jej badawczo. Od dołu do góry.
- Możemy jechać - zakomunikowała do nas i Cullenów próbując się uśmiechać, ale coś jej nie wychodziło.
- Bella ! – wrzasnąłem na całe gardło. Z nosa ciurkiem zaczęła cieknąć jej krew. Tęczówki zaczęły zaczęły podchodzić jej do góry, tak,że zastępowało ich miejsce ciałko szkliste. Powieki zaczynały jej się zamykać. Powoli leciała na podłogę. Ledwo ją złapałem.
      Carlisle momentalnie zmaterializował się przy niej, Jack go odsunął.
- Jack natychmiast zabierz ją do Deli. – krzyknąłem, choć nie musiałem, był tuż obok. – Boże Bella coś ty zrobiła – wrzasnąłem do niej, odgarniając jej włosy z czoła.
      Jack wziął ją na ręce i wytarł z krwi. Wyniósł ją.
      Oby jej nic nie było. Błagam.
       __________________________
*  To już koniec
** Tylko tej sytuacji, nie wszystkiego
P.S. Z francuskiego to dobra nie jestem, poprawcie mnie jak coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz