czwartek, 13 czerwca 2013

XXXXII. Szata pokutnicza

Zniszczone*
Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Obdarli z ich szat
  gdyżza piękne były.
Obrzucili błotem
bo białą skórę miały.
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...





[muzyka]


                            Patrzyłam z założonymi rękami jak świat ludzi żegna miniony dzień. Słońce znika za horyzontem, księżyc zaczyna świecić, a pojedyncze małe gwiazdy rozbłyskują granatowy bezkres nieba. W niemal każdym domu, po grubych, drewnianych karniszach suną się zasłony. Ludzie układa się do snu, uprzednio sprawdzając posłanie, z przekleństwem lub błogosławieństwem przeminionego dnia. W tym dniu niepowtarzalnym i skończonym ktoś się pokłócił, zyskał przyjaciela, ucałował kochaną osobę czy dostał awans. Dla kogoś ten dzień był tym ostatnim, a dla kogoś pierwszym bo właśnie się urodził. 
            Zawsze śmieszył mnie ten pośpiech ludzi. Chcą jak najwięcej zyskać, zarobić, być najważniejszą osobą w firmie, a później na starość żałują, że nie przeżyli życia inaczej, że nie spędzali czasu z dziećmi, że  stracili zdrowie. a teraz usilnie chcą je odzyskać. W życiu wampira wszystko można odwrócić, naprawić wcześniejsze błędy, w ludzkim nie ma na to czasu. Dlatego poświecę kawałek swojej wieczności wiedząc, że przyjdzie czas, żeby to wszystko odwrócić. Naprawić.
-  Acheront pozwolił mi cię wziąć na spacer pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów. - usłyszałam za sobą głos Edwarda. Drzwi do mojego pokoju przestały być zamknięte podobnie jak reszta domu. Mogłam się swobodnie poruszać w obrębie tych zimnych murów. Oczywiście kątem oka widziałam uważne spojrzenia Acheront'a i Edwarda pilnujących mnie. Oprócz nich i Lukrecji nikogo nie było. Ale i tak nie próbowałam uciekać, miałam inne plany. Robiłam to co chcieli, zachowywałam się tak jak chcieli i wszystko było tak jak oni to widzieli. Czasami czułam się jak robot wykonujący ich polecenia bez zastanowienia. Ale musiało tak być.
            Słyszałam jak Edward podchodzi do mnie, zastanawiając sie czy go słyszałam bo nie uzyskał żadnej odpowiedzi z mojej strony. Kiedy stanął za mną i poczułam jego ciepły oddech na swojej głowie, zacisnęłam mocno powieki. Musiałam się opanować, bo jedyne na co miałam ochotę to go odepchnąć, tak mocno, żeby nigdy się do mnie nie zbliżał. Wyłącznie co do niego czułam to odraza. Był jednym z nich, nie przyjechał mi pomóc tylko wypełnić rozkazy Volturi. Nie wątpiłam, że wtargnął do Volterry i  zgodził się na dosłownie wszystko, żeby tylko  go sprowadzili do mnie.
            Odwróciłam się i uśmiechnęłam się, kryjąc wszystkie moje niechęci do niego.
- To super, podasz mi sweter?
- Jasne - uśmiechnął się delikatnie dotykając mojego policzka. Spojrzałam mu w oczy, usilnie skupiając się na punkcie między jego oczami. Nie mogłam zrobić nic, żeby ulżyć moim negatywnym uczuciom wobec niego. Musiałam to zdusić w sobie, a co gorsze musiałam zdusić w sobie jego dotyk, który był niemniej odrażający niż jego słowa " pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów". Zwracał się do mnie jakbym była jego własnością, jakby on rozporządzał mną jak przedmiotem. Jakbym była psem na treningu i dostała nagrodę za dobre wykonane zadanie.
- Sweter - wyszeptałam. Chwytając się ostatniej deski ratunku. Nie mogłam znieść jego dotyku. Edward się zaśmiał i niechętnie zabrał swoją rękę, a mnie od razu zrobiło się lepiej, jakby ktoś ściągnął ze mnie szatę pokutniczą. Właśnie tym był dla mnie jego dotyk, karą za grzechy.
***
            Szliśmy obok siebie otuleni przez noc. Nie oddalaliśmy się zbytnio od domu, oczywiście po to, żeby z okna mógł mnie widzieć Acheront. Jak już wcześniej zauważyłam dom był położony na wysokim  wzniesieniu, a miasto leżało u podnóża.  Cała okolica była jednym wielkim placem budowy. Najwyraźniej ten teren został zaadaptowany pod budowę niedawno i dlatego wszystkie okoliczne budynki były ciągle niedokończone. Jedynie nasza willa była skończona, a piękny i zadbany ogród nie pozwalał na chwilę wątpliwości, że budynek chwilę już tu stoi. Przechadzaliśmy się główną ulicą, gdzie niekiedy można było wpaść na różnego rodzaju folie budownicze czy pustaki. Na pewno nikomu nie przyszłoby namyśl, że praktycznie na pierwszy rzut oka jeden, wielki plac budowy kryje mnie - porwaną wampirzycę, za którą wiele można zyskać. Musiałam im to przyznać, wiedzą co robią. Wiedzą jak mnie ukryć, żeby nikt mnie nie znalazł.
- Ładny wieczór - powiedział nagle Edward, usilnie chcąc zacząć rozmowę.
            Zacisnęłam zęby, nie wiem jak mogłam się łudzić, że będzie cicho. Chciałabym, żeby był niemową, żeby zachowywał się na tego kim jest - mojego strażnika czy porywacza, a do tego nie trzeba nic mówić. Bardzo chciałam wyjść z tego domu, nawet jeśli oznaczałoby to towarzystwo Edwarda. Chciałam na chwilę poczuć świeże powietrze i delikatny wiatr mierzwiący moje włosy. Bycie na nieograniczonej żadnymi murami czy osobami przestrzeni dawało znamiona, namiastkę wolności, normalności. Czułam się trochę mniej więźniem, niż zawsze w tych czterech ścianach. Jednak i tak było to kłamstwo. Dla mnie wolności i normalności już nie było, a oparty o ogromne okno w salonie wychodzące na ulice Acheront i jego uważny wzrok śledzący każdy mój ruch, utwierdzał mnie w słuszności mojego przekonania.
- Taaak - przyznałam mu rację. Pierwszy raz odkąd zostałam porwana pozwolili mi na taką swobodę. Acheront pozwalał mi na więcej od czasu kiedy Edward się zjawił. Wypuścił z pokoju, pozwalał chodzić po domu i ogrodzie. Jednak zawsze byłam pod jego czujnym okiem. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że Acheront odpowiada życiem za mnie.  Na pewno Volturi bez cienia wahania zabiliby go, jakby mnie nie upilnował. Czasami zastanawiam sie czy tego i tak nie zrobią, muszą w końcu zacierać ślady.
- O czym ty tak myślisz? - zapytał z wyrzutem. - Jesteś ciągle nieobecna.
            Westchnęłam. No bo co innego mi pozostało? Kiedy myślałam czy wspominałam byłam wolna, to było jedyną rzeczą której nie mogli mi odebrać. Bałam się, że powoli zapomnę twarzy swojej rodziny, że czas za sprawą magicznej różdżki wymaże mi niepielęgnowane wspomnienia. Musiałam o nie dbać, tylko tyle mi pozostało po rodzinie i dawnym życiu.
- Edwardzie straciłam męża, prawdopodobnie z mojego powodu, to na mnie jakoś wpłynęło - odpowiedziałam od niechcenia.
- Męża? Błagam cię skończ tę farsę! - warknął gniewnie.
- Farsę? Nic nie wiesz o mnie i Christopherze! - odkrzyknęłam buntowniczo.
- Wiem wystarczająco dużo. Wasze małżeństwo było fikcją, której nigdy nie zrozumiem.
- Dobrze jeśli ci słowo nie pasuje to proszę bardzo: straciłam kogoś cholernie ważnego, kogoś kto... - zawiesiłam głos. - A z resztą udław się tą swoją troską! Mam gdzieś, że tego nie rozumiesz! Pytałeś to i masz odpowiedź. Na przyszłość jeśli nie pasuje ci odpowiedź to nie pytaj!
            Edward spojrzał na mnie zaskoczony i zmieszany. Nie oczekiwał takiego wybuchu z mojej strony. Czułam jego wzrok na sobie ale uparcie patrzyłam przed siebie. Ten wybuch zaskoczył mnie samą. Nie powinnam reagować aż tak emocjonalnie na oczywistą prawdę. Moje małżeństwo było fikcją, ale to nie zmniejszało wartości Chrisa w moim życiu. Straciłam go bezpowrotnie i prawdopodobnie z mojej winy.
- Usiądźmy -wskazał ruchem głowy moją prawą stronę. Była tam niewielka skarpa z pięknym widokiem na zasypiające miasto.
- Słucham? Na ulicy?
- Proszę cię nie paniusiuj mi tu - prychnął i pociągnął mnie za sobą. - Jesteś dziś strasznie drażliwa.
            Usiadłam posłusznie na skraju skarpy, tak, że moje nogi zwisały swobodnie w powietrzu. Edward usiadł obok, tak, że stykaliśmy się ramionami. Był zdecydowanie za blisko, więc odsunęłam się delikatnie od niego, udając, że poprawiam sobie sukienkę, jednak nie uszło to jego uwadze i przybliżył się jeszcze bardziej.
- Coś nie tak, Bello?
            Spojrzałam na niego karcąco. Nie lubiłam jak nazywał mnie Bellą, nie byłam nią. Zaśmiałam się w duchu. Isabellą też nie byłam. Tak naprawdę byłam nikim. Bella była człowiekiem, kruchym, delikatnym, który nie potrafił donosić do końca ciąży. Isabella natomiast była wampirem, silnym i stanowczym, kimś kto miał rodzinę i zasady oraz poczucie nierozerwanej przynależności do miejsca czy osób. A teraz nie byłam ani Bellą, ani Isabellą, byłam nikim i nie miałam nic.
- Będziemy tu siedzieć tak długo, aż nie powiesz co cię trapi - stwierdził wyrywając źdźbło trawy i mieląc go w dłoni.
            Korzystając z okazji, że nie patrzył na mnie zwróciłam swoje oczy ku niemu. Nie dość, że ja zatraciłam swoje "ja" to nie wiedziałam kto siedzi koło mnie. To nie był ten sam Edward, w którym się zakochałam jako młoda dziewczyna, choć przebranie miał to samo. Z wyglądu się  nie zmienił. Może częściej zdarzało mu się marszczyć czoło. Dawny Edward nie uciekałby się do kłamstwa, szantażu i Bóg wie czego jeszcze, żeby osiągnąć cel. Egoistą był zawsze ale teraz nie wiedziałam czy się zmienił, ukazał swoje inne oblicze, czy po prostu nigdy go nie znałam aż tak dobrze. Ale jeśli go nie znałam, to jak ja się mogłam w nim zakochać? Więc zakochałam się we fragmencie jego osobowości, czymś co ja sama wymyśliłam czy w samej otoczce i pojęciu? Ale czy ja go kochałam? Czy ja wtedy wiedziałam czym jest miłość?
- Christopher nie żyje, straciłam go na zawsze ... - wyszeptałam bardziej do siebie niż do niego.
- Aż tak był dla ciebie ważny?
- Tak. Najważniejszy .... oczywiście po Nessi - poprawiłam się szybko widząc jego zmieszane spojrzenie. Dla mnie to było oczywiste, że mała jest numerem jeden w moim życiu, dopiero później można mówić o najważniejszych osobach dla mnie.
- Ważniejszy nawet od Morgana? - zapytał ostrożnie.
            Spojrzałam na niego z wyrzutem. Starałam się nie myśleć o Morganie, miałam ważniejsze problemy. Wziął ślub z Rosalie Kathleen miał do tego zupełne prawo, a mi jedynie zostało zapomnieć, że kiedykolwiek dopuściłam do siebie myśli, że Morgan może być kimś więcej niż bratem czy przywódcą klanu. Każda historia ma swój początek, środek i koniec. Zdarza się jednak, że koniec jest w początku, a tak jest ze mną i Morganem. On już dla mnie nie istnieje. Co śmieszniejsze, nie tyle on mnie zranił, co ja siebie zraniłam, samoczynnie.
- Tak i nie mówmy o nim.
- Przykro mi z powodu tego małżeństwa i tak dalej ... - zaczął uważnie mi się przyglądając.             Przewróciłam oczami.
- Nie jest ci i nie udawaj! Cieszyć się. Z resztą jak widać nikt go nie zatrzymywał bo z jakiego niby powodu... Mówiłam nie chce o nim rozmawiać. Będę wdzięczna jeśli nigdy nie wymówisz tego imienia przy mnie!
            Temat Morgana zaczynał być dla mnie płachtą na byka. Ale nie mogłam o nim myśleć, analizować czy rozpaczać. Płakać jedynie miałam prawo nad śmiercią Chrisa. On zasługiwał na to, żeby komuś było przykro z jego powodu, żeby jego śmierć nie przeszła niezauważona,
a życie nie toczyło się dalej.
- Bella, a ty na prawdę dopiero niedawno zdałaś sobie sprawę, że coś do Morgana czujesz?
- Mówiłam, że ... - spojrzał na mnie znacząco. Wiedziałam, że nie odpuści, a prawda mu się należała. Jak ją pozna, to może nigdy więcej ten temat nie wypłynie. Oby.  - Tak. Dla mnie zawsze najważniejszy był Christopher, a kiedy odszedł, przez ciebie między innymi ....
- Właśnie, myślałem, że to będzie nierozerwalna więź. - wszedł mi ironicznie w słowo. - Dlaczego?
- Miałeś spory w tym udział, odszedł przeze mnie, miał mnie dosyć, dzięki tobie! - warknęłam.      Gdyby nie on nic by się nie stało. Gdyby Christopher nigdy nie odszedł nic z tych rzeczy nie miałoby miejsca. Nic. 
- Ty się chyba nie obwiniasz, że on nie żyje?
- Nie wiem, nie znam powodu jego śmierci. A przypominam ci, że zabicie wampira, który widzi koniec danej sytuacji, graniczy z cudem. Więc tak, czuje się winna, jakbym była przy nim nic by się nie stało.
- Nie powinnaś się obwiniać czysto dla zasady.
- Fakty są takie, że jedyna stała w moim życiu zniknęła i nigdy sobie tego nie wybaczę. Słyszysz nigdy!
            Rozstrzyganie dlaczego Chris nie żyje owszem ciekawiło mnie, chciałam wiedzieć dlaczego i jak to się stało, ale najbardziej doskwierała mi pusta w sercu i uczucie, że to ja wpakowałam mu przysłowiowy nóż w plecy. Nie mogłam pozbyć się uczucia, że to ja go zabiłam.
- Według mnie przesadzasz. Musisz się z tym pogodzić.
- A ty byś się pogodził, jakby cała twoja rodzina zginęła?
- Ale my mówmy o Chrisie nie o wszystkich Dowsonach - powiedział zagubiony.
- Dla mnie Christopher był jak jedna wielka rodzina. I czuje się jakby ktoś zrobił mi ogromną dziurę w sercu.
- Przejdzie ci, według mnie to nie była twoja wina.
- Nie wiesz tego.
- Ty również - odburknął. Nie mogłam zrozumieć jego spokoju, nonszalancji i beztroski. Jak przechodzi do porządku dziennego ze śmiercią. Faktycznie, co go tam obchodził Christopher. Skąd mógł wiedzieć czy mi przejdzie czy nie. Nie powinien nigdy wygłaszać jakichkolwiek rad, nigdy nie był w takiej sytuacji.
- Po co tu w ogóle przyjechałeś? - spytałam patrząc na śpiące miasto. Czułam na sobie jego świdrujące spojrzenie zmuszające mnie do kontaktu wzrokowe.
- Musiałem to zrobić. Przyjechałem dla ciebie... - złapał moją dłoń i zamknął w swojej. Spojrzałam zdegustowana i zaskoczona na nasze splecione dłonie i później na niego. - Chce być przy tobie i z tobą. I naprawdę nie miało to znaczenia, co musiałem zrobić.
- A co musiałeś? - prychnęłam retorycznie - Bo ja z dnia na dzień, staje sie tym, kogo nienawidziłam całe swoje życie, wręcz przeciwieństwem tego kim jestem...- zaśmiałam się. Nie miałam siły przed nim udawać, miałam dosyć. A skoro on chciał prawdy, to niech ją dostanie. - Straciłam rachubę ile zabiłam niewinnych osób. Rozumiesz, nie wiem ilu osobą zabrałam życie, ile rodzin zostało pozbawionych swoich ukochanych, nie wiem za ile łez jestem odpowiedzialna. Mam już dosyć! Nie wiem kim jestem! Mam już po prostu tego dosyć! - nie zdążyłam powstrzymać napływających mi do oczu łez, zanim spłynęły  jak potok górski po moich policzkach. Edward je momentalnie zauważył i zaczął delikatnie ścierać swoją dłonią, kiedy zorientował się, że nie przynosi to skutków, złapał mnie dość gwałtownie i przytulił mocno. Instynktownie zaczęłam się wyrywać i bić go pięściami, nie chciałam jego dotyku, pocieszenia czy współczucia, nie chciałam, żeby tutaj był. Jednak pomimo, że Edward wiedział, że go nie chce, że ostatnią rzeczą o jaką bym prosiła, to zostać szczelnie zamknięta w jego ramionach, nie poddawał się. Cierpliwie czekał, aż się uspokoję, aż przestanę się wyrywać i bić go. I miał racje, po chwili moje ręce przestały miażdżyć mu tors, a ja sama przestałam się wyrywać. Wtuliłam się  w niego mocno i  rozpłakałam sie na dobre. Przestałam się kontrolować. Łzy leciały ciurkiem, a jego usta znalazły się w moich włosach w geście otuchy.
- Mam już dosyć, zrobię co chcecie - zapłakałam. Edward starał się mnie uspokoić ale na darmo. Szeptał mi we włosy, żebym się uspokoiła, że wszystko się ułoży. Głaskał mnie delikatnie po ramionach i plecach.
- Weźcie mnie już do tych Volturi - podniosłam głowę i błagalnie wyszeptałam. Edward spojrzał na mnie zaskoczony i niemal przerażony. - Nie jestem idiotką, Edward. Mam mózg, to go używam.
            Jęknęłam z bólu i zalałam się jeszcze jedną falą łez. Instynktownie schowałam się w jego ramionach, a on nie zamierzał mnie puszczać pomimo, że zaczynało już świtać i nad horyzontem słońce budziło się do życia. Czułam się dziwnie bezpiecznie i spokojnie w jego ramionach pomimo, że w chwili obecnej jedyne co do niego czułam to niechęć. Faktem niezbitym było, że dosłownie kilka godzin temu walczyłam z jego osobą, jego dotykiem jak z ogniem jakby miało mi się coś złego stać, jakby mnie tylko dotknął, a teraz chciałam, żeby tu był. Czułam się bezpiecznie i dobrze w jego ramionach. Chciałam, żeby trzymał mnie w tych ramionach wiecznie, żeby nigdy mnie nie puszczał, jednak wgłębi mnie tlił się ogień nienawiści do niego, który mimo nagłych pozytywnych uczuć nie chciał gasnąć.
- Dobrze porozmawiam z nimi. Może udam mi się ich przekonać, żebyśmy mogli już tam jechać - wyszeptał w moje włosy - Tylko błagam cię przestań płakać, łamiesz mi serce.

***

            Czarny samochód zaczął powoli zwalniać, a następnie zahamował gwałtownie. Całą drogę z lotniska nie byłam wstanie obrócić głowy w stronę okna. Wolałam patrzeć się tępo w zagłówek fotela. Czułam na sobie wzrok Edwarda, nawet próbował mnie przytulić dla otuchy jednak mu nie pozwoliłam. Owszem było mi dobrze w jego ramionach, ale to była chwila słabości, tylko jedna, która się nigdy nie powtórzy.
            Edwardowi udało się namówić Acheronta, że jestem już gotowa i może mnie dostarczyć Volturi. Ten po chwili wahania  załatwił wszytko. Jak się okazało trzymali mnie w Bostonie, oddalonym tylko o 500 kilometrów od Montrealu. Kiedy to usłyszałam zachciało mi się wyć. Ja myślałam, że wywieźli mnie do Chin czy Afryki, a oni najzwyczajniej trzymali mnie pod nosem mojej rodziny. To zagranie było poniżej pasa, ale za to efektowne. Musieliśmy się przesiąść w Monachium w samolot bezpośredni do Florencji, a stamtąd samochodem do Volterry.
            Westchnęłam i powoli, z zamkniętymi oczami otworzyłam drzwi. Łudziłam się, że nie jesteśmy na miejscu, że gdy je otworze nie zobaczę tak znanej mi okolicy. Na wprost mnie nie będzie stał dwór Volturi, z dwiema wieżami, a po obu stronach zabytkowe kamieniczki. Za mną nie będzie drogi prowadzącej do placu głównego, z szesnastowieczną fontanną, a charakterystyczny zegar nie będzie wybijał kolejnych godzin. Zamknęłam drzwi, ciągle nie otwierając oczu i oparłam się o samochód.
- Bello? - Edward pojawił się momentalnie obok mnie, wiedząc, że coś się dzieje. Nie miałam  wyjścia, otworzyłam oczy. Zobaczyłam dokładnie, to czego nie chciałam widzieć. Było w tym trochę ironii bo Volterra była moim największym koszmarem, a jednak znałam ją jak własną kieszeń. Najgorsze w tych wszystkich straszliwych historiach, jest niewiedza i strach, bo zawsze boimy się nieznanego. A ja znałam budynek, ludzi i wszystko. Ale ciągle, to miasto mroziło mi krew w żyłach.
            Patrzyłam z niedowierzaniem na dwór Volturi. Nie sądziłam, że do tego dojdzie. Niewiadomo dlaczego uważałam, że nie dotrwam do  końca tej podróży. Początkowo myślałam, że zginę od razu, później że będzie jakaś katastrofa albo ktoś mnie zauważy i uratuje czy po prostu coś pójdzie nie tak. Cokolwiek. Ale niestety, jestem tu gdzie jestem.
- Isabell idziemy - krzyknął do mnie Acheront.
            Czułam ogromną nie moc, nie mogłam się ruszyć. Jedynie mogłam stać u podnóża schodów prowadzących do drzwi wejściowych. Czułam się jak kamień, unieruchomiona i niepanująca nad niczym.
            Miało do tego nie dojść, miało to się nigdy nie wydarzyć. Poczułam czyjeś ręce na swoich i delikatne szarpnięcie. Spojrzałam na Edwarda bezradnie. Nie śmiałabym robić żadnych numerów. Nie zaryzykowałabym. Jesteśmy do cholery w kryjówce smoka, co to za różnica, że jeszcze nie w jego głównej jaskini. Nie ważne co zrobiłabym lub czego nie, byłam już stracona w chwili gdy samochód przekroczył bramy miasta. Teraz i tak już nie było odwrotu.
            Niemal błagałam Acheronta, o to żeby mnie tu zabrał, a teraz jedyne o czym marzyłam to powrót do tej małej ciasnej i mrocznej piwnicy w której mnie przetrzymywali tuż po porwaniu. Chciałam znowu czuć ten okropny ból fizyczny z rany po jadzie wilkołaka, on był niczym w porównaniu z tym, psychicznym.
- Nie chce...nie dam rady... - jęknęłam bezradnie. Acheront otwierał na oścież drzwi i kiwną na nas głową.
- Moment ona nie jest skałą, ma uczucia, idioto - warknęła Lukrecja widząc co się dzieje.
            Z każdym dniem zaczynałam coraz bardziej ją lubić. Wydawała się być dobra, wręcz nie pasowała do niej etykietka porywacza. Czasami myślałam, że może ktoś ją zmusił do tego.  Możliwe, że przez wzgląd na nią, nigdy nie próbowałam żadnych numerów. Wiedziałam, że ona zapłaciłaby za to życiem. A nie zasługiwała na to.
- Bella chodź, będę tuż obok ciebie - Edward próbował na mnie jakoś wpłynąć, widząc zniecierpliwionego Acheronta. Całkiem możliwe było, że Volturi już wiedzą, że przyjechaliśmy, obserwują mnie i śmieją się perliście, że złamali mnie. Za chwilę mogą wysłać swoich osiłków, żeby sprawdzić co się dzieje, czemu się zatrzymaliśmy. A na pewno nikomu nic dobre nie przytrafiło się z asysty Felixa, Demetriego czy Jane wręcz odwrotnie, była to zapowiedź poważnych problemów.
- Edward, nie rozumiesz ... - szepnęłam, choć wiedziałam, że pozostali mnie usłyszą. - Tyle razy tu wchodziłam jako... a teraz... - nie byłam w stanie wyksztusić ani słowa.
            Przekraczałam te mosiężne drzwi wielokrotne dumnie, z podniesioną głową, wręcz z pogardą. Była wtedy kimś co najmniej na równi z Volturi, a czasami ponad nimi. A teraz? Spadłam z samego czubka piramidy i ciągle spadałam, nie dosięgłam jeszcze dna swego upadku. Edward bez słowa mnie przytulił, a ja mu pozwoliłam.
- Wiesz, że tak musi być, a po kilku latach okaże się, że to było dla ciebie dobre. Wiesz o tym. Nowe otoczenie i wszystko wyjdzie ci to na dobre - wyszeptał w moje włosy.
            Chciałam zaprotestować, obronić się ale nie miałam siły. Co on gadał? Wyjdzie mi na dobre? Co ma mi wyjść na dobre? To, że straciłam rachubę ile litrów niewinnej, ludzkiej krwi mam na sobie? Nie miałam siły już na nic.
- Bello przecież oni nie będą cię do niczego zmuszać. Znasz Aro on niczego nie robi wbrew czyjejś woli. Założę się, że pozwoli ci wybrać.
- Edward ty sam nie wierzysz w to co mówisz! - wykrzyknęłam i natychmiast się od niego odsunęłam. Czy on jest tak ślepy, czy głupi? Do licha co z nim zrobili Volturi? - Wybrać?! Jakie wybrać? Ty na prawdę uważasz, że mi pozwoli wrócić do rodziny? Bo ja w to wątpię. Złapali mnie w swoje szpony i nie wypuszczą.
- Bella nie przekonasz się jeśli tam nie wejdziesz.
            Ja nie wiem jak on może w to wierzyć. I tak nie miałam innego wyjścia, musiałam tam pójść. Jedynie co mi się udało, to trochę opóźnić to zdarzenie, ale tak naprawdę nie miałam jakiejkolwiek własnej woli. Robiłam, to co musiałam. Nie miałam więc wyboru. Nie wchodziłam tam, żeby zaspokoić moją ciekawość czy się przekonać o dobroci Aro. Ja tam musiałam wejść, bo byłam do tego zmuszana.
            Przetarłam oczy i założyłam włosy za ucho. Wzięłam głęboki oddech i skierowałam się w stronę drzwi. Acheront spojrzał porozumiewawczo na Edwarda i zniknął w głębi pałacu.
            Edward widząc moje wahanie tuż przed progiem, popchał mnie delikatnie. Nie mogłam pozbyć się tych wszystkich obrazu z moich wizyt tutaj. Kiedy pewnie, z podniesioną głową i z impetem otwierałam te drzwi. Teraz mój wzrok skupiał się na posadzce, na którą nigdy nie miałam po co patrzeć. Wydawało mi się jakby jej nigdy tutaj nie było, jakbym zboczyła ją pierwszy raz w życiu. 
- Witaj Gianna -zawołał przyjaźnie Acheront do sekretarki Volturi.
- Witam - spojrzała na nas wszystkich z uśmiechem, jedynie na mnie zatrzymała się na dłużej. - Witam pani Isabell.
- Tylko Isabell - poprawiłam ją szybko.
            Gianna spojrzała na mnie badawczo a ja odwróciłam wzrok w znanym mi geście pogardy, którego nie powinnam już używać, byłam na straconej pozycji. Nie byłam górą. Zrobiłam to instynktownie. Tak działali na mnie Volturi. Chcąc naprawić moją głupotę posłałam jej wymuszony uśmiech.
- To kogo mam zawołać Acheront?  - zapytała Gianna wstając zza biurka.
- Dla mnie i Lukrecji Alec'a, a tak ogólnie to Jane.
            Nie - wydawało mi się, że krzyczę ale nikt nie mógł mnie usłyszeć. Złapałam gwałtownie za rękę Edwarda. Nie wiedząc czemu w zasadzie. On przysunął się bliżej mnie i delikatnie przytulił. Wszyscy tylko nie Jane. Tylko nie ona. Mogłam spokojnie jej nienawidzić, kiedy wiedziałam, że mnie nie dotknie, nie skrzywdzi mnie czy nikogo na kim mi zależy. A teraz była lata świetlne pod nią, mogła ze mną zrobić co chce. Mogła mnie torturować wzrokiem, słowem, a ja nie mogłabym nic zrobić. Miała w końcu szanse na odegranie się na mnie i za pewne ją wykorzysta. Mi jedynie pozostanie cierpienie wewnętrzne.
- Dobrze. Zaczekajcie w saloniku - wskazała boczne drzwi po prawej i zniknęła w jednym z korytarzy. Posłusznie skierowaliśmy się do salonu, częściowo Edward musiał mnie popychać. Chciałam, żeby ta bardzo krótka chwila trwała i trwała. Nie było nikogo z Volturi, byliśmy sami. Acheront zadowolony podobnie jak Lukrecja posyłając mi pogodny uśmiech. Edward widząc jak bardzo usilnie próbuję walczyć ze sobą, nie odstępował mnie na krok. Nie mogłam zrozumieć dlaczego Acheront i Lukrecja tak ufają Volturi, traktują jak przyjaciół. Możliwe, że Volturi są dla nich mili tylko dlatego że coś od nich chcą a potem i tak ich zabiją. Jak oni mogli tego nie widzieć. Są aż tak zaślepieni obietnicami?
- Nie sądziłam, że zobaczę was tutaj jeszcze kiedyś, raczej myślałam, ze skrócę wam głowy za źle wykonane zadanie - stwierdziła Jane przekraczając próg salonu.
- No widzisz Jane jak to się można pomylić - zawtórował jej Acheront.
- Jestem zaskoczona, mile zaskoczona - pokiwała głową na Lukrecje i Acheronta z aprobatą. - Witam Isabell - spojrzała na mnie z pogardą i wyższością. Tak jak zawsze ja mogłam na nią patrzeć wiedząc, że nic mi nie zrobi.
            Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, może to i lepiej, dawne nawyki mogły się odezwać i mogłam narobić więcej szkód niż pożytku.
- Jane opanuj się. Sytuacja się zmieniła - upomniał ją Alec, który zmaterializował się u boku siostry.
- Wiem i to aż za dobrze - syknęła z niezadowoleniem. Nie wątpiłam, że gdyby nadarzyła się jakakolwiek okazja do zabicia mnie, ona poleciałaby pierwsza i nie ważne co musiałaby zrobić w zamian. Częściowo chodziło jej o jej urażoną dumę. O to ja, jedyna, która opiera się jej darowi. Musi jedynie mnie zabijać wzrokiem, a tak bardzo chciałaby, żebym wiła się z bólu. Jej wyobraźnia musi wystarczyć, bo nigdy, się to nie spełni. 
- Dzień dobry Isabell, mam nadzieje, że podróż minęła spokojnie - zwrócił się do mnie pogodnie Alec.
            Spojrzałam na niego z niedowierzaniem i wściekłością. Kiedyś uważałam, że jest jedynym pozytywnym członkiem klanu, najwyraźniej się pomyliłam. Był tak samo cyniczny i przebiegły.
- Oczywiście, zadbałam o to - uśmiechnęła się Lukrecja i podeszła do niego i przytuliła się z nim.
            Gdybym mogła zaśmiałabym się tak głośno, że mój śmiech wypełniłby każdy fragment tego pałacu. Jedyny wampir, którego lubiłam z tej psychopatycznej rodziny ukartował to wszystko. Lukrecja i Acheront byli jego przyjaciółmi. Jego! To on wydawał rozkazy!
- Jane zajmiesz się Isabell, a ja powiadomię Aro i porozmawiam ze swoimi przyjaciółmi. - Alec zwrócił się porozumiewawczo do siostry. Ona pokiwała na znak zgody i z jej cynicznym uśmiechem zwróciła się do mnie i Edwarda.
- Za mną.
            Odwróciła się na pięcie, a my podążyliśmy za nią ciemnym korytarzem. Alec z Acherontem i Lukrecją zostali w tyle. Obróciłam się, żeby spojrzeć na swoich porywaczy w komplecie. Byli zbyt zajęci sobą. Musieli znać się długo, bardzo długo. Z boku wyglądało tak jak spotkanie po latach, a nie przekazanie więźnia.
- Widzisz Isabell, jak to życie napisało piękny scenariusz... - rozmarzyła się Jane - Byłaś po drugiej stronie i tak dużo zwojowałaś, że aż się na ciebie wypieli, a teraz...
- Nie dasz jej spokoju co? - wszedł jej w słowo Edward.
            Jane odwróciła się i spojrzała na niego morderczo. Nagle zaczęłam się o niego bać. Jane mogła się na nim wyżyć i to zaraz. A on tylko staną w mojej  obronie, kompletnie niepotrzebnie, poradziłabym sobie z jej zwycięskim monologiem.
- Radzę ci zamilczeć, bo z tego co wiem, Isabell nie założyła ci tarczy, a właśnie słyszałam, że przestałaś używać swojego daru.
- Na nieszczęście dla ciebie na sobie nie potrafię tego wyłączyć, więc próbuj do woli jak chcesz - odpowiedziałam buntowniczo.
- Na twoje szczęście nie mogę już ci nic zrobić. Przestałaś być wrogiem teraz jesteś...jak to określił Alec.... siostrą? Chyba tak - prychnęła z lekką nutką żalu.
            Siostrą? Chciało mi się wymiotować. Oni nie znają pojęcia rodzina, a używają go. W ich klanie wartości rodzinne nie istnieją, jest tylko monarchia - święta trójca i sługusy, poddani im. Wolałabym umrzeć w katuszach, niż nazwać Jane siostrą. Wyszliśmy z windy, gdzie czekała na nas niska blondynka w charakterystycznej długiej, czerwonej sukni. Uśmiechnęłam się nieznacznie. 
- Cześć Isabell, miło cię w końcu widzieć. - uśmiechnęła się do mnie Athenodorę, żonę Kasjusza. Podeszła bliżej i przytuliła się. Niedbale odwzajemniłam gest. Zawsze utrzymywaliśmy pozytywne stosunki. To wszelkiego rodzaju balach czy bankietach to z nią zamieniałam grzecznościowo kilka słów. Była inna od Sulpuci, żony Aro, była przyjaźnie do mojej rodziny nastawiona, choć starała się to ukryć.
- Edwardzie - skinęła na niego głową. - Przygotowałam dwa pokoje, no chyba, że chcecie jeden?
- Nie! - zaprotestowałam szybko.
            Athenodora spojrzała na mnie zaskoczona i ruszyła korytarzem uprzednio skinając na Jane, żeby odeszła.
            Tylko mi tego brakowało! Co do cholery Edward im powiedział?! Nie jesteśmy żadną parą, żeby mieć jeden pokój.
- Proszę tu jest twój, Edwardzie - Athenodora wskazała drzwi po prawej. Edward spojrzał na mnie, a ja pokiwałam głową, żeby poszedł. Nie sądziłam, żeby cokolwiek zagrażało mi ze strony żony Kasjusza.  - A tu twój. - otworzyła drzwi obok i przepuściła mnie pierwszą. - Wszystko powinno być, ale wiadomo mogłam nie trafić. Tak czy inaczej, jakbyś czegoś potrzebowała to mów. Oceń garderobę i zobacz wszystko jakbyś potrzebowała zakupów, to jestem jak najbardziej dostępna.
            Uśmiechnęła się pogodnie do mnie. 
- Dziękuję - szepnęłam i odwzajemniłam uśmiech.
- A nie ma za co Isabell. Nie chce żebyś czuła się tu jak więzień.
- Ale i tak nim jestem Athenodora - odparłam smutno.
- Nie sądzę. Więźniowie nie dostają takich pokoi. - zaśmiała się. - A tak dla formalności to jesteśmy w mojej wieży. Tylko wiadomo pod ziemią. Rozglądnij się i czekaj na Aleca, zabierze cię do Aro.
- Athena... - zatrzymałam ją kiedy wychodziła. -  A Lukrecja i Acheront już pojechali? Chciałabym ich jeszcze zobaczyć.
- Nie wiem, to przyjaciele Aleca, musisz się go spytać
            Athenodora wyszła zostawiając drzwi otwarte. Mogłam spokojnie rozglądnąć się po swoim nowym więzieniu. Było zimne i odpychające, jak wnętrze mrocznej jaskini. Ściany były wyłożone kamieniem, a na podłodze znajdowała się ceramiczna mozaika przykryta gdzieniegdzie puszystymi białymi dywanami. Na wprost znajdowały się dwie sofy  zwrócone w stronę kominka i telewizora, obok ustawione było biurko z podłączonym komputerem i telefonem. Korciło mnie, żeby sprawdzić czy wszystko działało, czy byłaby szansa na jakąkolwiek komunikacje, ale wiedziałam, że mam na to wiele czasu. Po prawej stronie znajdowała się wnęka z ogromnym łóżkiem i parą drzwi. Za jednym znajdowała się garderoba, a za drugimi łazienka. Byłam pewna, że nie zmieniali wystroju od kiedy go wybudowali, wszystko zostało takie jak było w oryginalnym projekcie. Jedynie w miarę biegu czasu dodali nowoczesne sprzęty, reszta pozostała niezmienna.
- Isabell, Aro chciałby porozmawiać - usłyszałam głos Aleca, tuż obok siebie gdy zamykałam drzwi od łazienki. Spojrzałam na niego przelotnie. Czułam się oszukana, nie powinnam była go lubić. Od zawsze powinien być tym złym, a ja myślałam, że ma trochę dobroci w sercu. Jak ja mogłam sobie pozwolić, żebym w to uwierzyła. On jest Volturi.
- Prowadź, nie zdążyłam się jeszcze nauczyć planu podziemi - odparłam.
- Isabell nie jestem twoim wrogiem - spojrzała na mnie uważnie, jakby wiedział co chodzi mi po głowie. Może faktycznie odzywałam się do niego trochę inaczej. Ale mnie oszukała, więc niech nie próbuje siebie tłumaczyć. Nie chciałam tego słuchać. Popełniłam błąd i będę za niego płacić.
- Daruj sobie Alec. Dziękuję za cudowne trzy lata spędzone w towarzystwie twoich przyjaciół - prychnęłam cynicznie, idąc obok niego ciemnym korytarzem. Zauważyłam, że Volturi nie przepadali za dużym oświetleniem. Możliwość widzenia w ciemności im najwyraźniej wystarczała.
- Niecałe trzy lata. Wolałabyś przyjaciół Marka? - zapytał retorycznie.
- Może mam ci jeszcze podziękować?
- Nie. Chciałem, żebyś wiedziała że zrobiłem to dla ciebie i dla twojego bezpieczeństwa i wygody.
- No tak, masz racje, jesteś wielkoduszny i cudowny, że nie zostawiłeś mnie na pastwę zaborczych ludzi Marka.
-  W moich czynach nie było grama cynizmu, ale w twoich słowach jest. Niemal jak stara ty, a przecież pani Dowson już nie ma, prawda?
- Prawda. Acheront wykonał swoje zadanie śpiewająco.
- Wiem i przy najmniejszym bólu. Chodź, Aro czeka - wskazał otwierające się drzwi windy.
- Czekaj, a Edward? - jęknęłam przestraszona. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że nie ma go obok mnie. Właściwie sama nie wiedziałam po co mi on. I tak był jednym z tych złych, ale jego obecność dziwnie mnie uspokajała, jakbym nie była sama wśród stada wilków czekających, żeby móc mnie spokojnie zjeść. Choć tak naprawdę tak było, jednak jego obecność skutecznie maskowała stan realny.
- On jest tu na swoich warunkach i wie co ma robić. Asysta nie jest ci potrzebna, nikt cię nawet nie dotknie.
            Kiedy wychodziliśmy z windy minęliśmy Giannę, która się uśmiechnęła pogodnie. Alec pchnął drzwi do sali tronowej i zaprosił gestem dłoni. Głośno przełknęłam ślinę. Mój los właśnie znalazł się na wadze bogini Temidy. 
_____________________
 * Wiersz pochodzi ze strony [http://mroczna-dusza-triers.bloog.pl/id,6312684,title,Upadle-Anioly,index.html?smoybbtticaid=610c37] Nie mogłam się powstrzymać, pasuje idealnie do Belli :)

Strasznie was przepraszam, ale na prawdę nie wiem co się ze mną dzieje. Pisanie idzie jak po gruzach i co gorsza nie wiem czemu. Przez tak długą przerwę, czy może, aż tak stresuje się egzaminami wstępnymi. Nie wiem, na prawdę ;/  Ale ciągle się staram i niestety, wiem ile to zajmuje.

7 komentarzy:

  1. Co prawda trochę to trwało, ale warto było czekać. Od samego początku podobało mi się to opowiadanie i zawsze mnie wciąga. Mam nadzieję, że nie przerwiesz pisania i dokończysz je. Ciężka jest sytuacja Isabell ale pewnie się ona zmieni. Życzę weny i czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział jest świetny!Długo kazałaś na niego czekań-jednak warto było!!!!Rozdział Prześwietny! Nic dodać nic ująć :D Podoba mi się baaaaardzo! :)) Ciekawi mnie na jakich warunkach jest Edward w Volterze????Czy Bella wybaczy Edwardowi???Czy będą wreszcie razem??? Co z Ness???Czy jest nadal z tym chłopakiem????Co robi jej dawna rodzinna????Jak przerzyła odejście Edwarda jego rodzina do Aro??? Czy Alice o wszystkim wiedziała???:D Czekam na kolejny i BŁAGAM dodaj go szybko! :D Nie trzymaj mnie w niepewności :) Bo zawsze czekam z niecierpliwością na rozdziały, co jest skutkiem wchodzenia pięć razy dziennie na twojego bloga:)):))Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowny rozdział!!!!!wow!!BOMBA!!!Aż brak słów mi na opisanie moich odczuć co do rozdziału!!!!:):):) Jednak jestem strasznie ciekawa jak to wszystko się dalej potoczy ??;Jestem zachwycona z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział:) oby był w miarę szybko bo już nie mogę się doczekać!!!!!!:)Pozdrawiam gorąco MARIAK21 :**Niech wena będzie z TOBĄ!

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozdział jest świetny! Prześwietny! Nic dodać nic ująć :D Podoba mi się baaaaardzo! :)) Czekam na kolejny i BŁAGAM dodaj go szybko! :D Nie trzymaj mnie w niepewności :) Jeszcze musiałaś skończyć na takim momencie :) DLACZEGO?????? :))Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozdział bardzo, bardzo fajny, ale niestety czuję niedosyt… chcę więcej. Pisz szybciutko, bo już nie mogę się doczekać. KIEDY NN????????????
    pozdrawiam marlenna

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej!!! Kiedy nowy rozdział???? Tak długo już nie piszesz a rozdział pozostawia niedosyt!!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. CZekam na kolejny oby byl jeszcze lepszy :)
    Zapraszam na mojego bloga :)
    benjamin-alexandra-vampires-twilight.blogspot.com
    Opowieść o Benjaminie jako faraonie poznający tajemniczą dziewczynę w XXI wieku.

    OdpowiedzUsuń