Zniszczone*
Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Obdarli z ich szat
gdyżza piękne były.
Obrzucili błotem
bo białą skórę miały.
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...
Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Obdarli z ich szat
gdyżza piękne były.
Obrzucili błotem
bo białą skórę miały.
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...
[muzyka]
Patrzyłam
z założonymi rękami jak świat ludzi żegna miniony dzień. Słońce znika za
horyzontem, księżyc zaczyna świecić, a pojedyncze małe gwiazdy rozbłyskują
granatowy bezkres nieba. W niemal każdym domu, po grubych, drewnianych karniszach
suną się zasłony. Ludzie układa się do snu, uprzednio sprawdzając posłanie, z
przekleństwem lub błogosławieństwem przeminionego dnia. W tym dniu
niepowtarzalnym i skończonym ktoś się pokłócił, zyskał przyjaciela, ucałował
kochaną osobę czy dostał awans. Dla kogoś ten dzień był tym ostatnim, a dla
kogoś pierwszym bo właśnie się urodził.
Zawsze śmieszył mnie ten pośpiech
ludzi. Chcą jak najwięcej zyskać, zarobić, być najważniejszą osobą w firmie, a
później na starość żałują, że nie przeżyli życia inaczej, że nie spędzali czasu
z dziećmi, że stracili zdrowie. a teraz usilnie
chcą je odzyskać. W życiu wampira wszystko można odwrócić, naprawić
wcześniejsze błędy, w ludzkim nie ma na to czasu. Dlatego poświecę kawałek
swojej wieczności wiedząc, że przyjdzie czas, żeby to wszystko odwrócić.
Naprawić.
- Acheront pozwolił mi cię wziąć
na spacer pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów. - usłyszałam za sobą
głos Edwarda. Drzwi do mojego pokoju przestały być zamknięte podobnie jak reszta
domu. Mogłam się swobodnie poruszać w obrębie tych zimnych murów. Oczywiście
kątem oka widziałam uważne spojrzenia Acheront'a i Edwarda pilnujących mnie.
Oprócz nich i Lukrecji nikogo nie było. Ale i tak nie próbowałam uciekać,
miałam inne plany. Robiłam to co chcieli, zachowywałam się tak jak chcieli i
wszystko było tak jak oni to widzieli. Czasami czułam się jak robot wykonujący
ich polecenia bez zastanowienia. Ale musiało tak być.
Słyszałam jak Edward podchodzi do mnie, zastanawiając sie
czy go słyszałam bo nie uzyskał żadnej odpowiedzi z mojej strony. Kiedy stanął
za mną i poczułam jego ciepły oddech na swojej głowie, zacisnęłam mocno powieki.
Musiałam się opanować, bo jedyne na co miałam ochotę to go odepchnąć, tak mocno,
żeby nigdy się do mnie nie zbliżał. Wyłącznie co do niego czułam to odraza. Był
jednym z nich, nie przyjechał mi pomóc tylko wypełnić rozkazy Volturi. Nie
wątpiłam, że wtargnął do Volterry i
zgodził się na dosłownie wszystko, żeby tylko go sprowadzili do mnie.
Odwróciłam się i uśmiechnęłam się, kryjąc wszystkie moje
niechęci do niego.
- To super, podasz mi
sweter?
- Jasne - uśmiechnął się
delikatnie dotykając mojego policzka. Spojrzałam mu w oczy, usilnie skupiając
się na punkcie między jego oczami. Nie mogłam zrobić nic, żeby ulżyć moim
negatywnym uczuciom wobec niego. Musiałam to zdusić w sobie, a co gorsze
musiałam zdusić w sobie jego dotyk, który był niemniej odrażający niż jego
słowa " pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów". Zwracał się do
mnie jakbym była jego własnością, jakby on rozporządzał mną jak przedmiotem. Jakbym
była psem na treningu i dostała nagrodę za dobre wykonane zadanie.
- Sweter - wyszeptałam.
Chwytając się ostatniej deski ratunku. Nie mogłam znieść jego dotyku. Edward
się zaśmiał i niechętnie zabrał swoją rękę, a mnie od razu zrobiło się lepiej,
jakby ktoś ściągnął ze mnie szatę pokutniczą. Właśnie tym był dla mnie jego
dotyk, karą za grzechy.
***
Szliśmy obok siebie otuleni przez noc. Nie oddalaliśmy
się zbytnio od domu, oczywiście po to, żeby z okna mógł mnie widzieć Acheront.
Jak już wcześniej zauważyłam dom był położony na wysokim wzniesieniu, a miasto leżało u podnóża. Cała okolica była jednym wielkim placem
budowy. Najwyraźniej ten teren został zaadaptowany pod budowę niedawno i dlatego
wszystkie okoliczne budynki były ciągle niedokończone. Jedynie nasza willa była
skończona, a piękny i zadbany ogród nie pozwalał na chwilę wątpliwości, że budynek
chwilę już tu stoi. Przechadzaliśmy się główną ulicą, gdzie niekiedy można było
wpaść na różnego rodzaju folie budownicze czy pustaki. Na pewno nikomu nie
przyszłoby namyśl, że praktycznie na pierwszy rzut oka jeden, wielki plac
budowy kryje mnie - porwaną wampirzycę, za którą wiele można zyskać. Musiałam
im to przyznać, wiedzą co robią. Wiedzą jak mnie ukryć, żeby nikt mnie nie
znalazł.
- Ładny wieczór -
powiedział nagle Edward, usilnie chcąc zacząć rozmowę.
Zacisnęłam zęby, nie wiem jak mogłam się łudzić, że
będzie cicho. Chciałabym, żeby był niemową, żeby zachowywał się na tego kim
jest - mojego strażnika czy porywacza, a do tego nie trzeba nic mówić. Bardzo
chciałam wyjść z tego domu, nawet jeśli oznaczałoby to towarzystwo Edwarda.
Chciałam na chwilę poczuć świeże powietrze i delikatny wiatr mierzwiący moje
włosy. Bycie na nieograniczonej żadnymi murami czy osobami przestrzeni dawało
znamiona, namiastkę wolności, normalności. Czułam się trochę mniej więźniem,
niż zawsze w tych czterech ścianach. Jednak i tak było to kłamstwo. Dla mnie
wolności i normalności już nie było, a oparty o ogromne okno w salonie
wychodzące na ulice Acheront i jego uważny wzrok śledzący każdy mój ruch,
utwierdzał mnie w słuszności mojego przekonania.
- Taaak - przyznałam mu
rację. Pierwszy raz odkąd zostałam porwana pozwolili mi na taką swobodę. Acheront
pozwalał mi na więcej od czasu kiedy Edward się zjawił. Wypuścił z pokoju,
pozwalał chodzić po domu i ogrodzie. Jednak zawsze byłam pod jego czujnym
okiem. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że Acheront odpowiada życiem za
mnie. Na pewno Volturi bez cienia
wahania zabiliby go, jakby mnie nie upilnował. Czasami zastanawiam sie czy tego
i tak nie zrobią, muszą w końcu zacierać ślady.
- O czym ty tak myślisz?
- zapytał z wyrzutem. - Jesteś ciągle nieobecna.
Westchnęłam. No bo co innego mi pozostało? Kiedy myślałam
czy wspominałam byłam wolna, to było jedyną rzeczą której nie mogli mi odebrać.
Bałam się, że powoli zapomnę twarzy swojej rodziny, że czas za sprawą magicznej
różdżki wymaże mi niepielęgnowane wspomnienia. Musiałam o nie dbać, tylko tyle
mi pozostało po rodzinie i dawnym życiu.
- Edwardzie straciłam
męża, prawdopodobnie z mojego powodu, to na mnie jakoś wpłynęło -
odpowiedziałam od niechcenia.
- Męża? Błagam cię
skończ tę farsę! - warknął gniewnie.
- Farsę? Nic nie wiesz o
mnie i Christopherze! - odkrzyknęłam buntowniczo.
- Wiem wystarczająco
dużo. Wasze małżeństwo było fikcją, której nigdy nie zrozumiem.
- Dobrze jeśli ci słowo
nie pasuje to proszę bardzo: straciłam kogoś cholernie ważnego, kogoś kto... -
zawiesiłam głos. - A z resztą udław się tą swoją troską! Mam gdzieś, że tego
nie rozumiesz! Pytałeś to i masz odpowiedź. Na przyszłość jeśli nie pasuje ci
odpowiedź to nie pytaj!
Edward spojrzał na mnie zaskoczony i zmieszany. Nie
oczekiwał takiego wybuchu z mojej strony. Czułam jego wzrok na sobie ale
uparcie patrzyłam przed siebie. Ten wybuch zaskoczył mnie samą. Nie powinnam
reagować aż tak emocjonalnie na oczywistą prawdę. Moje małżeństwo było fikcją,
ale to nie zmniejszało wartości Chrisa w moim życiu. Straciłam go bezpowrotnie
i prawdopodobnie z mojej winy.
- Usiądźmy -wskazał
ruchem głowy moją prawą stronę. Była tam niewielka skarpa z pięknym widokiem na
zasypiające miasto.
- Słucham? Na ulicy?
- Proszę cię nie
paniusiuj mi tu - prychnął i pociągnął mnie za sobą. - Jesteś dziś strasznie
drażliwa.
Usiadłam posłusznie na skraju skarpy, tak, że moje nogi
zwisały swobodnie w powietrzu. Edward usiadł obok, tak, że stykaliśmy się
ramionami. Był zdecydowanie za blisko, więc odsunęłam się delikatnie od niego,
udając, że poprawiam sobie sukienkę, jednak nie uszło to jego uwadze i
przybliżył się jeszcze bardziej.
- Coś nie tak, Bello?
Spojrzałam na niego karcąco. Nie lubiłam jak nazywał mnie
Bellą, nie byłam nią. Zaśmiałam się w duchu. Isabellą też nie byłam. Tak
naprawdę byłam nikim. Bella była człowiekiem, kruchym, delikatnym, który nie
potrafił donosić do końca ciąży. Isabella natomiast była wampirem, silnym i
stanowczym, kimś kto miał rodzinę i zasady oraz poczucie nierozerwanej
przynależności do miejsca czy osób. A teraz nie byłam ani Bellą, ani Isabellą,
byłam nikim i nie miałam nic.
- Będziemy tu siedzieć
tak długo, aż nie powiesz co cię trapi - stwierdził wyrywając źdźbło trawy i
mieląc go w dłoni.
Korzystając z okazji, że nie patrzył na mnie zwróciłam
swoje oczy ku niemu. Nie dość, że ja zatraciłam swoje "ja" to nie
wiedziałam kto siedzi koło mnie. To nie był ten sam Edward, w którym się zakochałam
jako młoda dziewczyna, choć przebranie miał to samo. Z wyglądu się nie zmienił. Może częściej zdarzało mu się
marszczyć czoło. Dawny Edward nie uciekałby się do kłamstwa, szantażu i Bóg wie
czego jeszcze, żeby osiągnąć cel. Egoistą był zawsze ale teraz nie wiedziałam
czy się zmienił, ukazał swoje inne oblicze, czy po prostu nigdy go nie znałam
aż tak dobrze. Ale jeśli go nie znałam, to jak ja się mogłam w nim zakochać?
Więc zakochałam się we fragmencie jego osobowości, czymś co ja sama wymyśliłam
czy w samej otoczce i pojęciu? Ale czy ja go kochałam? Czy ja wtedy wiedziałam
czym jest miłość?
- Christopher nie żyje,
straciłam go na zawsze ... - wyszeptałam bardziej do siebie niż do niego.
- Aż tak był dla ciebie
ważny?
- Tak. Najważniejszy
.... oczywiście po Nessi - poprawiłam się szybko widząc jego zmieszane
spojrzenie. Dla mnie to było oczywiste, że mała jest numerem jeden w moim
życiu, dopiero później można mówić o najważniejszych osobach dla mnie.
- Ważniejszy nawet od
Morgana? - zapytał ostrożnie.
Spojrzałam na niego z wyrzutem. Starałam się nie myśleć o
Morganie, miałam ważniejsze problemy. Wziął ślub z Rosalie Kathleen miał do
tego zupełne prawo, a mi jedynie zostało zapomnieć, że kiedykolwiek dopuściłam
do siebie myśli, że Morgan może być kimś więcej niż bratem czy przywódcą klanu.
Każda historia ma swój początek, środek i koniec. Zdarza się jednak, że koniec
jest w początku, a tak jest ze mną i Morganem. On już dla mnie nie istnieje. Co
śmieszniejsze, nie tyle on mnie zranił, co ja siebie zraniłam, samoczynnie.
- Tak i nie mówmy o nim.
- Przykro mi z powodu
tego małżeństwa i tak dalej ... - zaczął uważnie mi się przyglądając. Przewróciłam oczami.
- Nie jest ci i nie
udawaj! Cieszyć się. Z resztą jak widać nikt go nie zatrzymywał bo z jakiego
niby powodu... Mówiłam nie chce o nim rozmawiać. Będę wdzięczna jeśli nigdy nie
wymówisz tego imienia przy mnie!
Temat Morgana zaczynał być dla mnie płachtą na byka. Ale
nie mogłam o nim myśleć, analizować czy rozpaczać. Płakać jedynie miałam prawo
nad śmiercią Chrisa. On zasługiwał na to, żeby komuś było przykro z jego
powodu, żeby jego śmierć nie przeszła niezauważona,
a życie nie toczyło się dalej.
a życie nie toczyło się dalej.
- Bella, a ty na prawdę
dopiero niedawno zdałaś sobie sprawę, że coś do Morgana czujesz?
- Mówiłam, że ... -
spojrzał na mnie znacząco. Wiedziałam, że nie odpuści, a prawda mu się
należała. Jak ją pozna, to może nigdy więcej ten temat nie wypłynie. Oby. - Tak. Dla mnie zawsze najważniejszy był
Christopher, a kiedy odszedł, przez ciebie między innymi ....
- Właśnie, myślałem, że
to będzie nierozerwalna więź. - wszedł mi ironicznie w słowo. - Dlaczego?
- Miałeś spory w tym
udział, odszedł przeze mnie, miał mnie dosyć, dzięki tobie! - warknęłam. Gdyby nie on nic by się nie stało. Gdyby
Christopher nigdy nie odszedł nic z tych rzeczy nie miałoby miejsca. Nic.
- Ty się chyba nie
obwiniasz, że on nie żyje?
- Nie wiem, nie znam
powodu jego śmierci. A przypominam ci, że zabicie wampira, który widzi koniec
danej sytuacji, graniczy z cudem. Więc tak, czuje się winna, jakbym była przy
nim nic by się nie stało.
- Nie powinnaś się
obwiniać czysto dla zasady.
- Fakty są takie, że
jedyna stała w moim życiu zniknęła i nigdy sobie tego nie wybaczę. Słyszysz
nigdy!
Rozstrzyganie dlaczego Chris nie żyje owszem ciekawiło
mnie, chciałam wiedzieć dlaczego i jak to się stało, ale najbardziej
doskwierała mi pusta w sercu i uczucie, że to ja wpakowałam mu przysłowiowy nóż
w plecy. Nie mogłam pozbyć się uczucia, że to ja go zabiłam.
- Według mnie
przesadzasz. Musisz się z tym pogodzić.
- A ty byś się pogodził,
jakby cała twoja rodzina zginęła?
- Ale my mówmy o Chrisie
nie o wszystkich Dowsonach - powiedział zagubiony.
- Dla mnie Christopher
był jak jedna wielka rodzina. I czuje się jakby ktoś zrobił mi ogromną dziurę w
sercu.
- Przejdzie ci, według
mnie to nie była twoja wina.
- Nie wiesz tego.
- Ty również -
odburknął. Nie mogłam zrozumieć jego spokoju, nonszalancji i beztroski. Jak
przechodzi do porządku dziennego ze śmiercią. Faktycznie, co go tam obchodził
Christopher. Skąd mógł wiedzieć czy mi przejdzie czy nie. Nie powinien nigdy
wygłaszać jakichkolwiek rad, nigdy nie był w takiej sytuacji.
- Po co tu w ogóle
przyjechałeś? - spytałam patrząc na śpiące miasto. Czułam na sobie jego
świdrujące spojrzenie zmuszające mnie do kontaktu wzrokowe.
- Musiałem to zrobić.
Przyjechałem dla ciebie... - złapał moją dłoń i zamknął w swojej. Spojrzałam
zdegustowana i zaskoczona na nasze splecione dłonie i później na niego. - Chce
być przy tobie i z tobą. I naprawdę nie miało to znaczenia, co musiałem zrobić.
- A co musiałeś? -
prychnęłam retorycznie - Bo ja z dnia na dzień, staje sie tym, kogo
nienawidziłam całe swoje życie, wręcz przeciwieństwem tego kim jestem...-
zaśmiałam się. Nie miałam siły przed nim udawać, miałam dosyć. A skoro on
chciał prawdy, to niech ją dostanie. - Straciłam rachubę ile zabiłam niewinnych
osób. Rozumiesz, nie wiem ilu osobą zabrałam życie, ile rodzin zostało
pozbawionych swoich ukochanych, nie wiem za ile łez jestem odpowiedzialna. Mam
już dosyć! Nie wiem kim jestem! Mam już po prostu tego dosyć! - nie zdążyłam
powstrzymać napływających mi do oczu łez, zanim spłynęły jak potok górski po moich policzkach. Edward
je momentalnie zauważył i zaczął delikatnie ścierać swoją dłonią, kiedy
zorientował się, że nie przynosi to skutków, złapał mnie dość gwałtownie i
przytulił mocno. Instynktownie zaczęłam się wyrywać i bić go pięściami, nie
chciałam jego dotyku, pocieszenia czy współczucia, nie chciałam, żeby tutaj
był. Jednak pomimo, że Edward wiedział, że go nie chce, że ostatnią rzeczą o
jaką bym prosiła, to zostać szczelnie zamknięta w jego ramionach, nie poddawał
się. Cierpliwie czekał, aż się uspokoję, aż przestanę się wyrywać i bić go. I
miał racje, po chwili moje ręce przestały miażdżyć mu tors, a ja sama
przestałam się wyrywać. Wtuliłam się w
niego mocno i rozpłakałam sie na dobre.
Przestałam się kontrolować. Łzy leciały ciurkiem, a jego usta znalazły się w
moich włosach w geście otuchy.
- Mam już dosyć, zrobię
co chcecie - zapłakałam. Edward starał się mnie uspokoić ale na darmo. Szeptał
mi we włosy, żebym się uspokoiła, że wszystko się ułoży. Głaskał mnie
delikatnie po ramionach i plecach.
- Weźcie mnie już do
tych Volturi - podniosłam głowę i błagalnie wyszeptałam. Edward spojrzał na
mnie zaskoczony i niemal przerażony. - Nie jestem idiotką, Edward. Mam mózg, to
go używam.
Jęknęłam z bólu i zalałam się jeszcze jedną falą łez.
Instynktownie schowałam się w jego ramionach, a on nie zamierzał mnie puszczać
pomimo, że zaczynało już świtać i nad horyzontem słońce budziło się do życia. Czułam
się dziwnie bezpiecznie i spokojnie w jego ramionach pomimo, że w chwili
obecnej jedyne co do niego czułam to niechęć. Faktem niezbitym było, że
dosłownie kilka godzin temu walczyłam z jego osobą, jego dotykiem jak z ogniem
jakby miało mi się coś złego stać, jakby mnie tylko dotknął, a teraz chciałam,
żeby tu był. Czułam się bezpiecznie i dobrze w jego ramionach. Chciałam, żeby
trzymał mnie w tych ramionach wiecznie, żeby nigdy mnie nie puszczał, jednak
wgłębi mnie tlił się ogień nienawiści do niego, który mimo nagłych pozytywnych
uczuć nie chciał gasnąć.
- Dobrze porozmawiam z
nimi. Może udam mi się ich przekonać, żebyśmy mogli już tam jechać - wyszeptał
w moje włosy - Tylko błagam cię przestań płakać, łamiesz mi serce.
***
Czarny samochód zaczął powoli zwalniać, a następnie
zahamował gwałtownie. Całą drogę z lotniska nie byłam wstanie obrócić głowy w
stronę okna. Wolałam patrzeć się tępo w zagłówek fotela. Czułam na sobie wzrok
Edwarda, nawet próbował mnie przytulić dla otuchy jednak mu nie pozwoliłam.
Owszem było mi dobrze w jego ramionach, ale to była chwila słabości, tylko
jedna, która się nigdy nie powtórzy.
Edwardowi udało się namówić Acheronta, że jestem już
gotowa i może mnie dostarczyć Volturi. Ten po chwili wahania załatwił wszytko. Jak się okazało trzymali
mnie w Bostonie, oddalonym tylko o 500 kilometrów od Montrealu. Kiedy to
usłyszałam zachciało mi się wyć. Ja myślałam, że wywieźli mnie do Chin czy
Afryki, a oni najzwyczajniej trzymali mnie pod nosem mojej rodziny. To zagranie
było poniżej pasa, ale za to efektowne. Musieliśmy się przesiąść w Monachium w
samolot bezpośredni do Florencji, a stamtąd samochodem do Volterry.
Westchnęłam i powoli, z zamkniętymi oczami otworzyłam
drzwi. Łudziłam się, że nie jesteśmy na miejscu, że gdy je otworze nie zobaczę
tak znanej mi okolicy. Na wprost mnie nie będzie stał dwór Volturi, z dwiema
wieżami, a po obu stronach zabytkowe kamieniczki. Za mną nie będzie drogi
prowadzącej do placu głównego, z szesnastowieczną fontanną, a charakterystyczny
zegar nie będzie wybijał kolejnych godzin. Zamknęłam drzwi, ciągle nie
otwierając oczu i oparłam się o samochód.
- Bello? - Edward
pojawił się momentalnie obok mnie, wiedząc, że coś się dzieje. Nie miałam wyjścia, otworzyłam oczy. Zobaczyłam dokładnie,
to czego nie chciałam widzieć. Było w tym trochę ironii bo Volterra była moim
największym koszmarem, a jednak znałam ją jak własną kieszeń. Najgorsze w tych
wszystkich straszliwych historiach, jest niewiedza i strach, bo zawsze boimy
się nieznanego. A ja znałam budynek, ludzi i wszystko. Ale ciągle, to miasto
mroziło mi krew w żyłach.
Patrzyłam z niedowierzaniem na dwór Volturi. Nie
sądziłam, że do tego dojdzie. Niewiadomo dlaczego uważałam, że nie dotrwam
do końca tej podróży. Początkowo
myślałam, że zginę od razu, później że będzie jakaś katastrofa albo ktoś mnie
zauważy i uratuje czy po prostu coś pójdzie nie tak. Cokolwiek. Ale niestety,
jestem tu gdzie jestem.
- Isabell idziemy -
krzyknął do mnie Acheront.
Czułam ogromną nie moc, nie mogłam się ruszyć. Jedynie
mogłam stać u podnóża schodów prowadzących do drzwi wejściowych. Czułam się jak
kamień, unieruchomiona i niepanująca nad niczym.
Miało do tego nie dojść, miało to się nigdy nie wydarzyć.
Poczułam czyjeś ręce na swoich i delikatne szarpnięcie. Spojrzałam na Edwarda
bezradnie. Nie śmiałabym robić żadnych numerów. Nie zaryzykowałabym. Jesteśmy
do cholery w kryjówce smoka, co to za różnica, że jeszcze nie w jego głównej
jaskini. Nie ważne co zrobiłabym lub czego nie, byłam już stracona w chwili gdy
samochód przekroczył bramy miasta. Teraz i tak już nie było odwrotu.
Niemal błagałam Acheronta, o to żeby mnie tu zabrał, a
teraz jedyne o czym marzyłam to powrót do tej małej ciasnej i mrocznej piwnicy
w której mnie przetrzymywali tuż po porwaniu. Chciałam znowu czuć ten okropny
ból fizyczny z rany po jadzie wilkołaka, on był niczym w porównaniu z tym,
psychicznym.
- Nie chce...nie dam
rady... - jęknęłam bezradnie. Acheront otwierał na oścież drzwi i kiwną na nas
głową.
- Moment ona nie jest
skałą, ma uczucia, idioto - warknęła Lukrecja widząc co się dzieje.
Z każdym dniem zaczynałam coraz bardziej ją lubić.
Wydawała się być dobra, wręcz nie pasowała do niej etykietka porywacza. Czasami
myślałam, że może ktoś ją zmusił do tego. Możliwe, że przez wzgląd na nią, nigdy nie próbowałam
żadnych numerów. Wiedziałam, że ona zapłaciłaby za to życiem. A nie zasługiwała
na to.
- Bella chodź, będę tuż
obok ciebie - Edward próbował na mnie jakoś wpłynąć, widząc zniecierpliwionego
Acheronta. Całkiem możliwe było, że Volturi już wiedzą, że przyjechaliśmy,
obserwują mnie i śmieją się perliście, że złamali mnie. Za chwilę mogą wysłać
swoich osiłków, żeby sprawdzić co się dzieje, czemu się zatrzymaliśmy. A na
pewno nikomu nic dobre nie przytrafiło się z asysty Felixa, Demetriego czy Jane
wręcz odwrotnie, była to zapowiedź poważnych problemów.
- Edward, nie rozumiesz
... - szepnęłam, choć wiedziałam, że pozostali mnie usłyszą. - Tyle razy tu
wchodziłam jako... a teraz... - nie byłam w stanie wyksztusić ani słowa.
Przekraczałam te mosiężne drzwi wielokrotne dumnie, z
podniesioną głową, wręcz z pogardą. Była wtedy kimś co najmniej na równi z
Volturi, a czasami ponad nimi. A teraz? Spadłam z samego czubka piramidy i
ciągle spadałam, nie dosięgłam jeszcze dna swego upadku. Edward bez słowa mnie
przytulił, a ja mu pozwoliłam.
- Wiesz, że tak musi
być, a po kilku latach okaże się, że to było dla ciebie dobre. Wiesz o tym.
Nowe otoczenie i wszystko wyjdzie ci to na dobre - wyszeptał w moje włosy.
Chciałam zaprotestować, obronić się ale nie miałam siły. Co
on gadał? Wyjdzie mi na dobre? Co ma mi wyjść na dobre? To, że straciłam
rachubę ile litrów niewinnej, ludzkiej krwi mam na sobie? Nie miałam siły już
na nic.
- Bello przecież oni nie
będą cię do niczego zmuszać. Znasz Aro on niczego nie robi wbrew czyjejś woli.
Założę się, że pozwoli ci wybrać.
- Edward ty sam nie
wierzysz w to co mówisz! - wykrzyknęłam i natychmiast się od niego odsunęłam. Czy
on jest tak ślepy, czy głupi? Do licha co z nim zrobili Volturi? - Wybrać?!
Jakie wybrać? Ty na prawdę uważasz, że mi pozwoli wrócić do rodziny? Bo ja w to
wątpię. Złapali mnie w swoje szpony i nie wypuszczą.
- Bella nie przekonasz
się jeśli tam nie wejdziesz.
Ja nie wiem jak on może w to wierzyć. I tak nie miałam
innego wyjścia, musiałam tam pójść. Jedynie co mi się udało, to trochę opóźnić
to zdarzenie, ale tak naprawdę nie miałam jakiejkolwiek własnej woli. Robiłam,
to co musiałam. Nie miałam więc wyboru. Nie wchodziłam tam, żeby zaspokoić moją
ciekawość czy się przekonać o dobroci Aro. Ja tam musiałam wejść, bo byłam do
tego zmuszana.
Przetarłam oczy i założyłam włosy za ucho. Wzięłam
głęboki oddech i skierowałam się w stronę drzwi. Acheront spojrzał
porozumiewawczo na Edwarda i zniknął w głębi pałacu.
Edward widząc moje wahanie tuż przed progiem, popchał
mnie delikatnie. Nie mogłam pozbyć się tych wszystkich obrazu z moich wizyt
tutaj. Kiedy pewnie, z podniesioną głową i z impetem otwierałam te drzwi. Teraz
mój wzrok skupiał się na posadzce, na którą nigdy nie miałam po co patrzeć.
Wydawało mi się jakby jej nigdy tutaj nie było, jakbym zboczyła ją pierwszy raz
w życiu.
- Witaj Gianna -zawołał
przyjaźnie Acheront do sekretarki Volturi.
- Witam - spojrzała na
nas wszystkich z uśmiechem, jedynie na mnie zatrzymała się na dłużej. - Witam
pani Isabell.
- Tylko Isabell -
poprawiłam ją szybko.
Gianna spojrzała na mnie badawczo a ja odwróciłam wzrok w
znanym mi geście pogardy, którego nie powinnam już używać, byłam na straconej
pozycji. Nie byłam górą. Zrobiłam to instynktownie. Tak działali na mnie
Volturi. Chcąc naprawić moją głupotę posłałam jej wymuszony uśmiech.
- To kogo mam zawołać
Acheront? - zapytała Gianna wstając zza
biurka.
- Dla mnie i Lukrecji
Alec'a, a tak ogólnie to Jane.
Nie - wydawało mi się, że krzyczę ale nikt nie mógł mnie
usłyszeć. Złapałam gwałtownie za rękę Edwarda. Nie wiedząc czemu w zasadzie. On
przysunął się bliżej mnie i delikatnie przytulił. Wszyscy tylko nie Jane. Tylko
nie ona. Mogłam spokojnie jej nienawidzić, kiedy wiedziałam, że mnie nie
dotknie, nie skrzywdzi mnie czy nikogo na kim mi zależy. A teraz była lata
świetlne pod nią, mogła ze mną zrobić co chce. Mogła mnie torturować wzrokiem,
słowem, a ja nie mogłabym nic zrobić. Miała w końcu szanse na odegranie się na
mnie i za pewne ją wykorzysta. Mi jedynie pozostanie cierpienie wewnętrzne.
- Dobrze. Zaczekajcie w
saloniku - wskazała boczne drzwi po prawej i zniknęła w jednym z korytarzy.
Posłusznie skierowaliśmy się do salonu, częściowo Edward musiał mnie popychać. Chciałam,
żeby ta bardzo krótka chwila trwała i trwała. Nie było nikogo z Volturi,
byliśmy sami. Acheront zadowolony podobnie jak Lukrecja posyłając mi pogodny
uśmiech. Edward widząc jak bardzo usilnie próbuję walczyć ze sobą, nie
odstępował mnie na krok. Nie mogłam zrozumieć dlaczego Acheront i Lukrecja tak
ufają Volturi, traktują jak przyjaciół. Możliwe, że Volturi są dla nich mili
tylko dlatego że coś od nich chcą a potem i tak ich zabiją. Jak oni mogli tego
nie widzieć. Są aż tak zaślepieni obietnicami?
- Nie sądziłam, że
zobaczę was tutaj jeszcze kiedyś, raczej myślałam, ze skrócę wam głowy za źle
wykonane zadanie - stwierdziła Jane przekraczając próg salonu.
-
No widzisz Jane jak to się można pomylić - zawtórował jej Acheront.
-
Jestem zaskoczona, mile zaskoczona - pokiwała głową na Lukrecje i Acheronta z
aprobatą. - Witam Isabell - spojrzała na mnie z pogardą i wyższością. Tak jak
zawsze ja mogłam na nią patrzeć wiedząc, że nic mi nie zrobi.
Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, może
to i lepiej, dawne nawyki mogły się odezwać i mogłam narobić więcej szkód niż
pożytku.
-
Jane opanuj się. Sytuacja się zmieniła - upomniał ją Alec, który
zmaterializował się u boku siostry.
-
Wiem i to aż za dobrze - syknęła z niezadowoleniem. Nie wątpiłam, że gdyby
nadarzyła się jakakolwiek okazja do zabicia mnie, ona poleciałaby pierwsza i nie
ważne co musiałaby zrobić w zamian. Częściowo chodziło jej o jej urażoną dumę.
O to ja, jedyna, która opiera się jej darowi. Musi jedynie mnie zabijać
wzrokiem, a tak bardzo chciałaby, żebym wiła się z bólu. Jej wyobraźnia musi wystarczyć,
bo nigdy, się to nie spełni.
-
Dzień dobry Isabell, mam nadzieje, że podróż minęła spokojnie - zwrócił się do
mnie pogodnie Alec.
Spojrzałam na niego z
niedowierzaniem i wściekłością. Kiedyś uważałam, że jest jedynym pozytywnym
członkiem klanu, najwyraźniej się pomyliłam. Był tak samo cyniczny i
przebiegły.
-
Oczywiście, zadbałam o to - uśmiechnęła się Lukrecja i podeszła do niego i
przytuliła się z nim.
Gdybym mogła zaśmiałabym się tak
głośno, że mój śmiech wypełniłby każdy fragment tego pałacu. Jedyny wampir,
którego lubiłam z tej psychopatycznej rodziny ukartował to wszystko. Lukrecja i
Acheront byli jego przyjaciółmi. Jego! To on wydawał rozkazy!
-
Jane zajmiesz się Isabell, a ja powiadomię Aro i porozmawiam ze swoimi
przyjaciółmi. - Alec zwrócił się porozumiewawczo do siostry. Ona pokiwała na
znak zgody i z jej cynicznym uśmiechem zwróciła się do mnie i Edwarda.
-
Za mną.
Odwróciła się na pięcie, a my
podążyliśmy za nią ciemnym korytarzem. Alec z Acherontem i Lukrecją zostali w
tyle. Obróciłam się, żeby spojrzeć na swoich porywaczy w komplecie. Byli zbyt
zajęci sobą. Musieli znać się długo, bardzo długo. Z boku wyglądało tak jak
spotkanie po latach, a nie przekazanie więźnia.
-
Widzisz Isabell, jak to życie napisało piękny scenariusz... - rozmarzyła się
Jane - Byłaś po drugiej stronie i tak dużo zwojowałaś, że aż się na ciebie
wypieli, a teraz...
-
Nie dasz jej spokoju co? - wszedł jej w słowo Edward.
Jane odwróciła się i spojrzała na
niego morderczo. Nagle zaczęłam się o niego bać. Jane mogła się na nim wyżyć i
to zaraz. A on tylko staną w mojej
obronie, kompletnie niepotrzebnie, poradziłabym sobie z jej zwycięskim monologiem.
-
Radzę ci zamilczeć, bo z tego co wiem, Isabell nie założyła ci tarczy, a
właśnie słyszałam, że przestałaś używać swojego daru.
-
Na nieszczęście dla ciebie na sobie nie potrafię tego wyłączyć, więc próbuj do
woli jak chcesz - odpowiedziałam buntowniczo.
-
Na twoje szczęście nie mogę już ci nic zrobić. Przestałaś być wrogiem teraz
jesteś...jak to określił Alec.... siostrą? Chyba tak - prychnęła z lekką nutką
żalu.
Siostrą? Chciało mi się wymiotować. Oni
nie znają pojęcia rodzina, a używają go. W ich klanie wartości rodzinne nie
istnieją, jest tylko monarchia - święta trójca i sługusy, poddani im. Wolałabym
umrzeć w katuszach, niż nazwać Jane siostrą. Wyszliśmy z windy, gdzie czekała
na nas niska blondynka w charakterystycznej długiej, czerwonej sukni. Uśmiechnęłam
się nieznacznie.
-
Cześć Isabell, miło cię w końcu widzieć. - uśmiechnęła się do mnie Athenodorę,
żonę Kasjusza. Podeszła bliżej i przytuliła się. Niedbale odwzajemniłam gest.
Zawsze utrzymywaliśmy pozytywne stosunki. To wszelkiego rodzaju balach czy
bankietach to z nią zamieniałam grzecznościowo kilka słów. Była inna od
Sulpuci, żony Aro, była przyjaźnie do mojej rodziny nastawiona, choć starała
się to ukryć.
-
Edwardzie - skinęła na niego głową. - Przygotowałam dwa pokoje, no chyba, że
chcecie jeden?
-
Nie! - zaprotestowałam szybko.
Athenodora spojrzała na mnie
zaskoczona i ruszyła korytarzem uprzednio skinając na Jane, żeby odeszła.
Tylko mi tego brakowało! Co do
cholery Edward im powiedział?! Nie jesteśmy żadną parą, żeby mieć jeden pokój.
-
Proszę tu jest twój, Edwardzie - Athenodora wskazała drzwi po prawej. Edward
spojrzał na mnie, a ja pokiwałam głową, żeby poszedł. Nie sądziłam, żeby
cokolwiek zagrażało mi ze strony żony Kasjusza. - A tu twój. - otworzyła drzwi obok i
przepuściła mnie pierwszą. - Wszystko powinno być, ale wiadomo mogłam nie trafić.
Tak czy inaczej, jakbyś czegoś potrzebowała to mów. Oceń garderobę i zobacz
wszystko jakbyś potrzebowała zakupów, to jestem jak najbardziej dostępna.
Uśmiechnęła się pogodnie do
mnie.
-
Dziękuję - szepnęłam i odwzajemniłam uśmiech.
-
A nie ma za co Isabell. Nie chce żebyś czuła się tu jak więzień.
-
Ale i tak nim jestem Athenodora - odparłam smutno.
-
Nie sądzę. Więźniowie nie dostają takich pokoi. - zaśmiała się. - A tak dla
formalności to jesteśmy w mojej wieży. Tylko wiadomo pod ziemią. Rozglądnij się
i czekaj na Aleca, zabierze cię do Aro.
-
Athena... - zatrzymałam ją kiedy wychodziła. -
A Lukrecja i Acheront już pojechali? Chciałabym ich jeszcze zobaczyć.
-
Nie wiem, to przyjaciele Aleca, musisz się go spytać
Athenodora wyszła zostawiając drzwi
otwarte. Mogłam spokojnie rozglądnąć się po swoim nowym więzieniu. Było zimne i
odpychające, jak wnętrze mrocznej jaskini. Ściany były wyłożone kamieniem, a na
podłodze znajdowała się ceramiczna mozaika przykryta gdzieniegdzie puszystymi
białymi dywanami. Na wprost znajdowały się dwie sofy zwrócone w stronę kominka i telewizora, obok
ustawione było biurko z podłączonym komputerem i telefonem. Korciło mnie, żeby
sprawdzić czy wszystko działało, czy byłaby szansa na jakąkolwiek komunikacje,
ale wiedziałam, że mam na to wiele czasu. Po prawej stronie znajdowała się
wnęka z ogromnym łóżkiem i parą drzwi. Za jednym znajdowała się garderoba, a za
drugimi łazienka. Byłam pewna, że nie zmieniali wystroju od kiedy go
wybudowali, wszystko zostało takie jak było w oryginalnym projekcie. Jedynie w
miarę biegu czasu dodali nowoczesne sprzęty, reszta pozostała niezmienna.
-
Isabell, Aro chciałby porozmawiać - usłyszałam głos Aleca, tuż obok siebie gdy
zamykałam drzwi od łazienki. Spojrzałam na niego przelotnie. Czułam się
oszukana, nie powinnam była go lubić. Od zawsze powinien być tym złym, a ja
myślałam, że ma trochę dobroci w sercu. Jak ja mogłam sobie pozwolić, żebym w
to uwierzyła. On jest Volturi.
-
Prowadź, nie zdążyłam się jeszcze nauczyć planu podziemi - odparłam.
-
Isabell nie jestem twoim wrogiem - spojrzała na mnie uważnie, jakby wiedział co
chodzi mi po głowie. Może faktycznie odzywałam się do niego trochę inaczej. Ale
mnie oszukała, więc niech nie próbuje siebie tłumaczyć. Nie chciałam tego
słuchać. Popełniłam błąd i będę za niego płacić.
-
Daruj sobie Alec. Dziękuję za cudowne trzy lata spędzone w towarzystwie twoich przyjaciół
- prychnęłam cynicznie, idąc obok niego ciemnym korytarzem. Zauważyłam, że
Volturi nie przepadali za dużym oświetleniem. Możliwość widzenia w ciemności im
najwyraźniej wystarczała.
-
Niecałe trzy lata. Wolałabyś przyjaciół Marka? - zapytał retorycznie.
-
Może mam ci jeszcze podziękować?
-
Nie. Chciałem, żebyś wiedziała że zrobiłem to dla ciebie i dla twojego
bezpieczeństwa i wygody.
-
No tak, masz racje, jesteś wielkoduszny i cudowny, że nie zostawiłeś mnie na
pastwę zaborczych ludzi Marka.
- W moich czynach nie było grama cynizmu, ale w
twoich słowach jest. Niemal jak stara ty, a przecież pani Dowson już nie ma,
prawda?
-
Prawda. Acheront wykonał swoje zadanie śpiewająco.
-
Wiem i przy najmniejszym bólu. Chodź, Aro czeka - wskazał otwierające się drzwi
windy.
-
Czekaj, a Edward? - jęknęłam przestraszona. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę,
że nie ma go obok mnie. Właściwie sama nie wiedziałam po co mi on. I tak był
jednym z tych złych, ale jego obecność dziwnie mnie uspokajała, jakbym nie była
sama wśród stada wilków czekających, żeby móc mnie spokojnie zjeść. Choć tak
naprawdę tak było, jednak jego obecność skutecznie maskowała stan realny.
-
On jest tu na swoich warunkach i wie co ma robić. Asysta nie jest ci potrzebna,
nikt cię nawet nie dotknie.
Kiedy wychodziliśmy z windy minęliśmy
Giannę, która się uśmiechnęła pogodnie. Alec pchnął drzwi do sali tronowej i
zaprosił gestem dłoni. Głośno przełknęłam ślinę. Mój los właśnie znalazł się na
wadze bogini Temidy.
_____________________
* Wiersz pochodzi ze strony [http://mroczna-dusza-triers.bloog.pl/id,6312684,title,Upadle-Anioly,index.html?smoybbtticaid=610c37] Nie mogłam się powstrzymać, pasuje idealnie do Belli :)
Strasznie was przepraszam, ale na prawdę nie wiem co się ze mną dzieje. Pisanie idzie jak po gruzach i co gorsza nie wiem czemu. Przez tak długą przerwę, czy może, aż tak stresuje się egzaminami wstępnymi. Nie wiem, na prawdę ;/ Ale ciągle się staram i niestety, wiem ile to zajmuje.