poniedziałek, 23 grudnia 2013
czwartek, 13 czerwca 2013
XXXXII. Szata pokutnicza
Zniszczone*
Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Obdarli z ich szat
gdyżza piękne były.
Obrzucili błotem
bo białą skórę miały.
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...
Odcięli aniołom skrzydła
bo dawały wolność.
Obdarli z ich szat
gdyżza piękne były.
Obrzucili błotem
bo białą skórę miały.
Teraz stoją
Ranne, nagie, brudne
lecz nadal doskonałe...
[muzyka]
Patrzyłam
z założonymi rękami jak świat ludzi żegna miniony dzień. Słońce znika za
horyzontem, księżyc zaczyna świecić, a pojedyncze małe gwiazdy rozbłyskują
granatowy bezkres nieba. W niemal każdym domu, po grubych, drewnianych karniszach
suną się zasłony. Ludzie układa się do snu, uprzednio sprawdzając posłanie, z
przekleństwem lub błogosławieństwem przeminionego dnia. W tym dniu
niepowtarzalnym i skończonym ktoś się pokłócił, zyskał przyjaciela, ucałował
kochaną osobę czy dostał awans. Dla kogoś ten dzień był tym ostatnim, a dla
kogoś pierwszym bo właśnie się urodził.
Zawsze śmieszył mnie ten pośpiech
ludzi. Chcą jak najwięcej zyskać, zarobić, być najważniejszą osobą w firmie, a
później na starość żałują, że nie przeżyli życia inaczej, że nie spędzali czasu
z dziećmi, że stracili zdrowie. a teraz usilnie
chcą je odzyskać. W życiu wampira wszystko można odwrócić, naprawić
wcześniejsze błędy, w ludzkim nie ma na to czasu. Dlatego poświecę kawałek
swojej wieczności wiedząc, że przyjdzie czas, żeby to wszystko odwrócić.
Naprawić.
- Acheront pozwolił mi cię wziąć
na spacer pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów. - usłyszałam za sobą
głos Edwarda. Drzwi do mojego pokoju przestały być zamknięte podobnie jak reszta
domu. Mogłam się swobodnie poruszać w obrębie tych zimnych murów. Oczywiście
kątem oka widziałam uważne spojrzenia Acheront'a i Edwarda pilnujących mnie.
Oprócz nich i Lukrecji nikogo nie było. Ale i tak nie próbowałam uciekać,
miałam inne plany. Robiłam to co chcieli, zachowywałam się tak jak chcieli i
wszystko było tak jak oni to widzieli. Czasami czułam się jak robot wykonujący
ich polecenia bez zastanowienia. Ale musiało tak być.
Słyszałam jak Edward podchodzi do mnie, zastanawiając sie
czy go słyszałam bo nie uzyskał żadnej odpowiedzi z mojej strony. Kiedy stanął
za mną i poczułam jego ciepły oddech na swojej głowie, zacisnęłam mocno powieki.
Musiałam się opanować, bo jedyne na co miałam ochotę to go odepchnąć, tak mocno,
żeby nigdy się do mnie nie zbliżał. Wyłącznie co do niego czułam to odraza. Był
jednym z nich, nie przyjechał mi pomóc tylko wypełnić rozkazy Volturi. Nie
wątpiłam, że wtargnął do Volterry i
zgodził się na dosłownie wszystko, żeby tylko go sprowadzili do mnie.
Odwróciłam się i uśmiechnęłam się, kryjąc wszystkie moje
niechęci do niego.
- To super, podasz mi
sweter?
- Jasne - uśmiechnął się
delikatnie dotykając mojego policzka. Spojrzałam mu w oczy, usilnie skupiając
się na punkcie między jego oczami. Nie mogłam zrobić nic, żeby ulżyć moim
negatywnym uczuciom wobec niego. Musiałam to zdusić w sobie, a co gorsze
musiałam zdusić w sobie jego dotyk, który był niemniej odrażający niż jego
słowa " pod warunkiem, że nie będziesz robić numerów". Zwracał się do
mnie jakbym była jego własnością, jakby on rozporządzał mną jak przedmiotem. Jakbym
była psem na treningu i dostała nagrodę za dobre wykonane zadanie.
- Sweter - wyszeptałam.
Chwytając się ostatniej deski ratunku. Nie mogłam znieść jego dotyku. Edward
się zaśmiał i niechętnie zabrał swoją rękę, a mnie od razu zrobiło się lepiej,
jakby ktoś ściągnął ze mnie szatę pokutniczą. Właśnie tym był dla mnie jego
dotyk, karą za grzechy.
***
Szliśmy obok siebie otuleni przez noc. Nie oddalaliśmy
się zbytnio od domu, oczywiście po to, żeby z okna mógł mnie widzieć Acheront.
Jak już wcześniej zauważyłam dom był położony na wysokim wzniesieniu, a miasto leżało u podnóża. Cała okolica była jednym wielkim placem
budowy. Najwyraźniej ten teren został zaadaptowany pod budowę niedawno i dlatego
wszystkie okoliczne budynki były ciągle niedokończone. Jedynie nasza willa była
skończona, a piękny i zadbany ogród nie pozwalał na chwilę wątpliwości, że budynek
chwilę już tu stoi. Przechadzaliśmy się główną ulicą, gdzie niekiedy można było
wpaść na różnego rodzaju folie budownicze czy pustaki. Na pewno nikomu nie
przyszłoby namyśl, że praktycznie na pierwszy rzut oka jeden, wielki plac
budowy kryje mnie - porwaną wampirzycę, za którą wiele można zyskać. Musiałam
im to przyznać, wiedzą co robią. Wiedzą jak mnie ukryć, żeby nikt mnie nie
znalazł.
- Ładny wieczór -
powiedział nagle Edward, usilnie chcąc zacząć rozmowę.
Zacisnęłam zęby, nie wiem jak mogłam się łudzić, że
będzie cicho. Chciałabym, żeby był niemową, żeby zachowywał się na tego kim
jest - mojego strażnika czy porywacza, a do tego nie trzeba nic mówić. Bardzo
chciałam wyjść z tego domu, nawet jeśli oznaczałoby to towarzystwo Edwarda.
Chciałam na chwilę poczuć świeże powietrze i delikatny wiatr mierzwiący moje
włosy. Bycie na nieograniczonej żadnymi murami czy osobami przestrzeni dawało
znamiona, namiastkę wolności, normalności. Czułam się trochę mniej więźniem,
niż zawsze w tych czterech ścianach. Jednak i tak było to kłamstwo. Dla mnie
wolności i normalności już nie było, a oparty o ogromne okno w salonie
wychodzące na ulice Acheront i jego uważny wzrok śledzący każdy mój ruch,
utwierdzał mnie w słuszności mojego przekonania.
- Taaak - przyznałam mu
rację. Pierwszy raz odkąd zostałam porwana pozwolili mi na taką swobodę. Acheront
pozwalał mi na więcej od czasu kiedy Edward się zjawił. Wypuścił z pokoju,
pozwalał chodzić po domu i ogrodzie. Jednak zawsze byłam pod jego czujnym
okiem. Zaryzykowałabym stwierdzeniem, że Acheront odpowiada życiem za
mnie. Na pewno Volturi bez cienia
wahania zabiliby go, jakby mnie nie upilnował. Czasami zastanawiam sie czy tego
i tak nie zrobią, muszą w końcu zacierać ślady.
- O czym ty tak myślisz?
- zapytał z wyrzutem. - Jesteś ciągle nieobecna.
Westchnęłam. No bo co innego mi pozostało? Kiedy myślałam
czy wspominałam byłam wolna, to było jedyną rzeczą której nie mogli mi odebrać.
Bałam się, że powoli zapomnę twarzy swojej rodziny, że czas za sprawą magicznej
różdżki wymaże mi niepielęgnowane wspomnienia. Musiałam o nie dbać, tylko tyle
mi pozostało po rodzinie i dawnym życiu.
- Edwardzie straciłam
męża, prawdopodobnie z mojego powodu, to na mnie jakoś wpłynęło -
odpowiedziałam od niechcenia.
- Męża? Błagam cię
skończ tę farsę! - warknął gniewnie.
- Farsę? Nic nie wiesz o
mnie i Christopherze! - odkrzyknęłam buntowniczo.
- Wiem wystarczająco
dużo. Wasze małżeństwo było fikcją, której nigdy nie zrozumiem.
- Dobrze jeśli ci słowo
nie pasuje to proszę bardzo: straciłam kogoś cholernie ważnego, kogoś kto... -
zawiesiłam głos. - A z resztą udław się tą swoją troską! Mam gdzieś, że tego
nie rozumiesz! Pytałeś to i masz odpowiedź. Na przyszłość jeśli nie pasuje ci
odpowiedź to nie pytaj!
Edward spojrzał na mnie zaskoczony i zmieszany. Nie
oczekiwał takiego wybuchu z mojej strony. Czułam jego wzrok na sobie ale
uparcie patrzyłam przed siebie. Ten wybuch zaskoczył mnie samą. Nie powinnam
reagować aż tak emocjonalnie na oczywistą prawdę. Moje małżeństwo było fikcją,
ale to nie zmniejszało wartości Chrisa w moim życiu. Straciłam go bezpowrotnie
i prawdopodobnie z mojej winy.
- Usiądźmy -wskazał
ruchem głowy moją prawą stronę. Była tam niewielka skarpa z pięknym widokiem na
zasypiające miasto.
- Słucham? Na ulicy?
- Proszę cię nie
paniusiuj mi tu - prychnął i pociągnął mnie za sobą. - Jesteś dziś strasznie
drażliwa.
Usiadłam posłusznie na skraju skarpy, tak, że moje nogi
zwisały swobodnie w powietrzu. Edward usiadł obok, tak, że stykaliśmy się
ramionami. Był zdecydowanie za blisko, więc odsunęłam się delikatnie od niego,
udając, że poprawiam sobie sukienkę, jednak nie uszło to jego uwadze i
przybliżył się jeszcze bardziej.
- Coś nie tak, Bello?
Spojrzałam na niego karcąco. Nie lubiłam jak nazywał mnie
Bellą, nie byłam nią. Zaśmiałam się w duchu. Isabellą też nie byłam. Tak
naprawdę byłam nikim. Bella była człowiekiem, kruchym, delikatnym, który nie
potrafił donosić do końca ciąży. Isabella natomiast była wampirem, silnym i
stanowczym, kimś kto miał rodzinę i zasady oraz poczucie nierozerwanej
przynależności do miejsca czy osób. A teraz nie byłam ani Bellą, ani Isabellą,
byłam nikim i nie miałam nic.
- Będziemy tu siedzieć
tak długo, aż nie powiesz co cię trapi - stwierdził wyrywając źdźbło trawy i
mieląc go w dłoni.
Korzystając z okazji, że nie patrzył na mnie zwróciłam
swoje oczy ku niemu. Nie dość, że ja zatraciłam swoje "ja" to nie
wiedziałam kto siedzi koło mnie. To nie był ten sam Edward, w którym się zakochałam
jako młoda dziewczyna, choć przebranie miał to samo. Z wyglądu się nie zmienił. Może częściej zdarzało mu się
marszczyć czoło. Dawny Edward nie uciekałby się do kłamstwa, szantażu i Bóg wie
czego jeszcze, żeby osiągnąć cel. Egoistą był zawsze ale teraz nie wiedziałam
czy się zmienił, ukazał swoje inne oblicze, czy po prostu nigdy go nie znałam
aż tak dobrze. Ale jeśli go nie znałam, to jak ja się mogłam w nim zakochać?
Więc zakochałam się we fragmencie jego osobowości, czymś co ja sama wymyśliłam
czy w samej otoczce i pojęciu? Ale czy ja go kochałam? Czy ja wtedy wiedziałam
czym jest miłość?
- Christopher nie żyje,
straciłam go na zawsze ... - wyszeptałam bardziej do siebie niż do niego.
- Aż tak był dla ciebie
ważny?
- Tak. Najważniejszy
.... oczywiście po Nessi - poprawiłam się szybko widząc jego zmieszane
spojrzenie. Dla mnie to było oczywiste, że mała jest numerem jeden w moim
życiu, dopiero później można mówić o najważniejszych osobach dla mnie.
- Ważniejszy nawet od
Morgana? - zapytał ostrożnie.
Spojrzałam na niego z wyrzutem. Starałam się nie myśleć o
Morganie, miałam ważniejsze problemy. Wziął ślub z Rosalie Kathleen miał do
tego zupełne prawo, a mi jedynie zostało zapomnieć, że kiedykolwiek dopuściłam
do siebie myśli, że Morgan może być kimś więcej niż bratem czy przywódcą klanu.
Każda historia ma swój początek, środek i koniec. Zdarza się jednak, że koniec
jest w początku, a tak jest ze mną i Morganem. On już dla mnie nie istnieje. Co
śmieszniejsze, nie tyle on mnie zranił, co ja siebie zraniłam, samoczynnie.
- Tak i nie mówmy o nim.
- Przykro mi z powodu
tego małżeństwa i tak dalej ... - zaczął uważnie mi się przyglądając. Przewróciłam oczami.
- Nie jest ci i nie
udawaj! Cieszyć się. Z resztą jak widać nikt go nie zatrzymywał bo z jakiego
niby powodu... Mówiłam nie chce o nim rozmawiać. Będę wdzięczna jeśli nigdy nie
wymówisz tego imienia przy mnie!
Temat Morgana zaczynał być dla mnie płachtą na byka. Ale
nie mogłam o nim myśleć, analizować czy rozpaczać. Płakać jedynie miałam prawo
nad śmiercią Chrisa. On zasługiwał na to, żeby komuś było przykro z jego
powodu, żeby jego śmierć nie przeszła niezauważona,
a życie nie toczyło się dalej.
a życie nie toczyło się dalej.
- Bella, a ty na prawdę
dopiero niedawno zdałaś sobie sprawę, że coś do Morgana czujesz?
- Mówiłam, że ... -
spojrzał na mnie znacząco. Wiedziałam, że nie odpuści, a prawda mu się
należała. Jak ją pozna, to może nigdy więcej ten temat nie wypłynie. Oby. - Tak. Dla mnie zawsze najważniejszy był
Christopher, a kiedy odszedł, przez ciebie między innymi ....
- Właśnie, myślałem, że
to będzie nierozerwalna więź. - wszedł mi ironicznie w słowo. - Dlaczego?
- Miałeś spory w tym
udział, odszedł przeze mnie, miał mnie dosyć, dzięki tobie! - warknęłam. Gdyby nie on nic by się nie stało. Gdyby
Christopher nigdy nie odszedł nic z tych rzeczy nie miałoby miejsca. Nic.
- Ty się chyba nie
obwiniasz, że on nie żyje?
- Nie wiem, nie znam
powodu jego śmierci. A przypominam ci, że zabicie wampira, który widzi koniec
danej sytuacji, graniczy z cudem. Więc tak, czuje się winna, jakbym była przy
nim nic by się nie stało.
- Nie powinnaś się
obwiniać czysto dla zasady.
- Fakty są takie, że
jedyna stała w moim życiu zniknęła i nigdy sobie tego nie wybaczę. Słyszysz
nigdy!
Rozstrzyganie dlaczego Chris nie żyje owszem ciekawiło
mnie, chciałam wiedzieć dlaczego i jak to się stało, ale najbardziej
doskwierała mi pusta w sercu i uczucie, że to ja wpakowałam mu przysłowiowy nóż
w plecy. Nie mogłam pozbyć się uczucia, że to ja go zabiłam.
- Według mnie
przesadzasz. Musisz się z tym pogodzić.
- A ty byś się pogodził,
jakby cała twoja rodzina zginęła?
- Ale my mówmy o Chrisie
nie o wszystkich Dowsonach - powiedział zagubiony.
- Dla mnie Christopher
był jak jedna wielka rodzina. I czuje się jakby ktoś zrobił mi ogromną dziurę w
sercu.
- Przejdzie ci, według
mnie to nie była twoja wina.
- Nie wiesz tego.
- Ty również -
odburknął. Nie mogłam zrozumieć jego spokoju, nonszalancji i beztroski. Jak
przechodzi do porządku dziennego ze śmiercią. Faktycznie, co go tam obchodził
Christopher. Skąd mógł wiedzieć czy mi przejdzie czy nie. Nie powinien nigdy
wygłaszać jakichkolwiek rad, nigdy nie był w takiej sytuacji.
- Po co tu w ogóle
przyjechałeś? - spytałam patrząc na śpiące miasto. Czułam na sobie jego
świdrujące spojrzenie zmuszające mnie do kontaktu wzrokowe.
- Musiałem to zrobić.
Przyjechałem dla ciebie... - złapał moją dłoń i zamknął w swojej. Spojrzałam
zdegustowana i zaskoczona na nasze splecione dłonie i później na niego. - Chce
być przy tobie i z tobą. I naprawdę nie miało to znaczenia, co musiałem zrobić.
- A co musiałeś? -
prychnęłam retorycznie - Bo ja z dnia na dzień, staje sie tym, kogo
nienawidziłam całe swoje życie, wręcz przeciwieństwem tego kim jestem...-
zaśmiałam się. Nie miałam siły przed nim udawać, miałam dosyć. A skoro on
chciał prawdy, to niech ją dostanie. - Straciłam rachubę ile zabiłam niewinnych
osób. Rozumiesz, nie wiem ilu osobą zabrałam życie, ile rodzin zostało
pozbawionych swoich ukochanych, nie wiem za ile łez jestem odpowiedzialna. Mam
już dosyć! Nie wiem kim jestem! Mam już po prostu tego dosyć! - nie zdążyłam
powstrzymać napływających mi do oczu łez, zanim spłynęły jak potok górski po moich policzkach. Edward
je momentalnie zauważył i zaczął delikatnie ścierać swoją dłonią, kiedy
zorientował się, że nie przynosi to skutków, złapał mnie dość gwałtownie i
przytulił mocno. Instynktownie zaczęłam się wyrywać i bić go pięściami, nie
chciałam jego dotyku, pocieszenia czy współczucia, nie chciałam, żeby tutaj
był. Jednak pomimo, że Edward wiedział, że go nie chce, że ostatnią rzeczą o
jaką bym prosiła, to zostać szczelnie zamknięta w jego ramionach, nie poddawał
się. Cierpliwie czekał, aż się uspokoję, aż przestanę się wyrywać i bić go. I
miał racje, po chwili moje ręce przestały miażdżyć mu tors, a ja sama
przestałam się wyrywać. Wtuliłam się w
niego mocno i rozpłakałam sie na dobre.
Przestałam się kontrolować. Łzy leciały ciurkiem, a jego usta znalazły się w
moich włosach w geście otuchy.
- Mam już dosyć, zrobię
co chcecie - zapłakałam. Edward starał się mnie uspokoić ale na darmo. Szeptał
mi we włosy, żebym się uspokoiła, że wszystko się ułoży. Głaskał mnie
delikatnie po ramionach i plecach.
- Weźcie mnie już do
tych Volturi - podniosłam głowę i błagalnie wyszeptałam. Edward spojrzał na
mnie zaskoczony i niemal przerażony. - Nie jestem idiotką, Edward. Mam mózg, to
go używam.
Jęknęłam z bólu i zalałam się jeszcze jedną falą łez.
Instynktownie schowałam się w jego ramionach, a on nie zamierzał mnie puszczać
pomimo, że zaczynało już świtać i nad horyzontem słońce budziło się do życia. Czułam
się dziwnie bezpiecznie i spokojnie w jego ramionach pomimo, że w chwili
obecnej jedyne co do niego czułam to niechęć. Faktem niezbitym było, że
dosłownie kilka godzin temu walczyłam z jego osobą, jego dotykiem jak z ogniem
jakby miało mi się coś złego stać, jakby mnie tylko dotknął, a teraz chciałam,
żeby tu był. Czułam się bezpiecznie i dobrze w jego ramionach. Chciałam, żeby
trzymał mnie w tych ramionach wiecznie, żeby nigdy mnie nie puszczał, jednak
wgłębi mnie tlił się ogień nienawiści do niego, który mimo nagłych pozytywnych
uczuć nie chciał gasnąć.
- Dobrze porozmawiam z
nimi. Może udam mi się ich przekonać, żebyśmy mogli już tam jechać - wyszeptał
w moje włosy - Tylko błagam cię przestań płakać, łamiesz mi serce.
***
Czarny samochód zaczął powoli zwalniać, a następnie
zahamował gwałtownie. Całą drogę z lotniska nie byłam wstanie obrócić głowy w
stronę okna. Wolałam patrzeć się tępo w zagłówek fotela. Czułam na sobie wzrok
Edwarda, nawet próbował mnie przytulić dla otuchy jednak mu nie pozwoliłam.
Owszem było mi dobrze w jego ramionach, ale to była chwila słabości, tylko
jedna, która się nigdy nie powtórzy.
Edwardowi udało się namówić Acheronta, że jestem już
gotowa i może mnie dostarczyć Volturi. Ten po chwili wahania załatwił wszytko. Jak się okazało trzymali
mnie w Bostonie, oddalonym tylko o 500 kilometrów od Montrealu. Kiedy to
usłyszałam zachciało mi się wyć. Ja myślałam, że wywieźli mnie do Chin czy
Afryki, a oni najzwyczajniej trzymali mnie pod nosem mojej rodziny. To zagranie
było poniżej pasa, ale za to efektowne. Musieliśmy się przesiąść w Monachium w
samolot bezpośredni do Florencji, a stamtąd samochodem do Volterry.
Westchnęłam i powoli, z zamkniętymi oczami otworzyłam
drzwi. Łudziłam się, że nie jesteśmy na miejscu, że gdy je otworze nie zobaczę
tak znanej mi okolicy. Na wprost mnie nie będzie stał dwór Volturi, z dwiema
wieżami, a po obu stronach zabytkowe kamieniczki. Za mną nie będzie drogi
prowadzącej do placu głównego, z szesnastowieczną fontanną, a charakterystyczny
zegar nie będzie wybijał kolejnych godzin. Zamknęłam drzwi, ciągle nie
otwierając oczu i oparłam się o samochód.
- Bello? - Edward
pojawił się momentalnie obok mnie, wiedząc, że coś się dzieje. Nie miałam wyjścia, otworzyłam oczy. Zobaczyłam dokładnie,
to czego nie chciałam widzieć. Było w tym trochę ironii bo Volterra była moim
największym koszmarem, a jednak znałam ją jak własną kieszeń. Najgorsze w tych
wszystkich straszliwych historiach, jest niewiedza i strach, bo zawsze boimy
się nieznanego. A ja znałam budynek, ludzi i wszystko. Ale ciągle, to miasto
mroziło mi krew w żyłach.
Patrzyłam z niedowierzaniem na dwór Volturi. Nie
sądziłam, że do tego dojdzie. Niewiadomo dlaczego uważałam, że nie dotrwam
do końca tej podróży. Początkowo
myślałam, że zginę od razu, później że będzie jakaś katastrofa albo ktoś mnie
zauważy i uratuje czy po prostu coś pójdzie nie tak. Cokolwiek. Ale niestety,
jestem tu gdzie jestem.
- Isabell idziemy -
krzyknął do mnie Acheront.
Czułam ogromną nie moc, nie mogłam się ruszyć. Jedynie
mogłam stać u podnóża schodów prowadzących do drzwi wejściowych. Czułam się jak
kamień, unieruchomiona i niepanująca nad niczym.
Miało do tego nie dojść, miało to się nigdy nie wydarzyć.
Poczułam czyjeś ręce na swoich i delikatne szarpnięcie. Spojrzałam na Edwarda
bezradnie. Nie śmiałabym robić żadnych numerów. Nie zaryzykowałabym. Jesteśmy
do cholery w kryjówce smoka, co to za różnica, że jeszcze nie w jego głównej
jaskini. Nie ważne co zrobiłabym lub czego nie, byłam już stracona w chwili gdy
samochód przekroczył bramy miasta. Teraz i tak już nie było odwrotu.
Niemal błagałam Acheronta, o to żeby mnie tu zabrał, a
teraz jedyne o czym marzyłam to powrót do tej małej ciasnej i mrocznej piwnicy
w której mnie przetrzymywali tuż po porwaniu. Chciałam znowu czuć ten okropny
ból fizyczny z rany po jadzie wilkołaka, on był niczym w porównaniu z tym,
psychicznym.
- Nie chce...nie dam
rady... - jęknęłam bezradnie. Acheront otwierał na oścież drzwi i kiwną na nas
głową.
- Moment ona nie jest
skałą, ma uczucia, idioto - warknęła Lukrecja widząc co się dzieje.
Z każdym dniem zaczynałam coraz bardziej ją lubić.
Wydawała się być dobra, wręcz nie pasowała do niej etykietka porywacza. Czasami
myślałam, że może ktoś ją zmusił do tego. Możliwe, że przez wzgląd na nią, nigdy nie próbowałam
żadnych numerów. Wiedziałam, że ona zapłaciłaby za to życiem. A nie zasługiwała
na to.
- Bella chodź, będę tuż
obok ciebie - Edward próbował na mnie jakoś wpłynąć, widząc zniecierpliwionego
Acheronta. Całkiem możliwe było, że Volturi już wiedzą, że przyjechaliśmy,
obserwują mnie i śmieją się perliście, że złamali mnie. Za chwilę mogą wysłać
swoich osiłków, żeby sprawdzić co się dzieje, czemu się zatrzymaliśmy. A na
pewno nikomu nic dobre nie przytrafiło się z asysty Felixa, Demetriego czy Jane
wręcz odwrotnie, była to zapowiedź poważnych problemów.
- Edward, nie rozumiesz
... - szepnęłam, choć wiedziałam, że pozostali mnie usłyszą. - Tyle razy tu
wchodziłam jako... a teraz... - nie byłam w stanie wyksztusić ani słowa.
Przekraczałam te mosiężne drzwi wielokrotne dumnie, z
podniesioną głową, wręcz z pogardą. Była wtedy kimś co najmniej na równi z
Volturi, a czasami ponad nimi. A teraz? Spadłam z samego czubka piramidy i
ciągle spadałam, nie dosięgłam jeszcze dna swego upadku. Edward bez słowa mnie
przytulił, a ja mu pozwoliłam.
- Wiesz, że tak musi
być, a po kilku latach okaże się, że to było dla ciebie dobre. Wiesz o tym.
Nowe otoczenie i wszystko wyjdzie ci to na dobre - wyszeptał w moje włosy.
Chciałam zaprotestować, obronić się ale nie miałam siły. Co
on gadał? Wyjdzie mi na dobre? Co ma mi wyjść na dobre? To, że straciłam
rachubę ile litrów niewinnej, ludzkiej krwi mam na sobie? Nie miałam siły już
na nic.
- Bello przecież oni nie
będą cię do niczego zmuszać. Znasz Aro on niczego nie robi wbrew czyjejś woli.
Założę się, że pozwoli ci wybrać.
- Edward ty sam nie
wierzysz w to co mówisz! - wykrzyknęłam i natychmiast się od niego odsunęłam. Czy
on jest tak ślepy, czy głupi? Do licha co z nim zrobili Volturi? - Wybrać?!
Jakie wybrać? Ty na prawdę uważasz, że mi pozwoli wrócić do rodziny? Bo ja w to
wątpię. Złapali mnie w swoje szpony i nie wypuszczą.
- Bella nie przekonasz
się jeśli tam nie wejdziesz.
Ja nie wiem jak on może w to wierzyć. I tak nie miałam
innego wyjścia, musiałam tam pójść. Jedynie co mi się udało, to trochę opóźnić
to zdarzenie, ale tak naprawdę nie miałam jakiejkolwiek własnej woli. Robiłam,
to co musiałam. Nie miałam więc wyboru. Nie wchodziłam tam, żeby zaspokoić moją
ciekawość czy się przekonać o dobroci Aro. Ja tam musiałam wejść, bo byłam do
tego zmuszana.
Przetarłam oczy i założyłam włosy za ucho. Wzięłam
głęboki oddech i skierowałam się w stronę drzwi. Acheront spojrzał
porozumiewawczo na Edwarda i zniknął w głębi pałacu.
Edward widząc moje wahanie tuż przed progiem, popchał
mnie delikatnie. Nie mogłam pozbyć się tych wszystkich obrazu z moich wizyt
tutaj. Kiedy pewnie, z podniesioną głową i z impetem otwierałam te drzwi. Teraz
mój wzrok skupiał się na posadzce, na którą nigdy nie miałam po co patrzeć.
Wydawało mi się jakby jej nigdy tutaj nie było, jakbym zboczyła ją pierwszy raz
w życiu.
- Witaj Gianna -zawołał
przyjaźnie Acheront do sekretarki Volturi.
- Witam - spojrzała na
nas wszystkich z uśmiechem, jedynie na mnie zatrzymała się na dłużej. - Witam
pani Isabell.
- Tylko Isabell -
poprawiłam ją szybko.
Gianna spojrzała na mnie badawczo a ja odwróciłam wzrok w
znanym mi geście pogardy, którego nie powinnam już używać, byłam na straconej
pozycji. Nie byłam górą. Zrobiłam to instynktownie. Tak działali na mnie
Volturi. Chcąc naprawić moją głupotę posłałam jej wymuszony uśmiech.
- To kogo mam zawołać
Acheront? - zapytała Gianna wstając zza
biurka.
- Dla mnie i Lukrecji
Alec'a, a tak ogólnie to Jane.
Nie - wydawało mi się, że krzyczę ale nikt nie mógł mnie
usłyszeć. Złapałam gwałtownie za rękę Edwarda. Nie wiedząc czemu w zasadzie. On
przysunął się bliżej mnie i delikatnie przytulił. Wszyscy tylko nie Jane. Tylko
nie ona. Mogłam spokojnie jej nienawidzić, kiedy wiedziałam, że mnie nie
dotknie, nie skrzywdzi mnie czy nikogo na kim mi zależy. A teraz była lata
świetlne pod nią, mogła ze mną zrobić co chce. Mogła mnie torturować wzrokiem,
słowem, a ja nie mogłabym nic zrobić. Miała w końcu szanse na odegranie się na
mnie i za pewne ją wykorzysta. Mi jedynie pozostanie cierpienie wewnętrzne.
- Dobrze. Zaczekajcie w
saloniku - wskazała boczne drzwi po prawej i zniknęła w jednym z korytarzy.
Posłusznie skierowaliśmy się do salonu, częściowo Edward musiał mnie popychać. Chciałam,
żeby ta bardzo krótka chwila trwała i trwała. Nie było nikogo z Volturi,
byliśmy sami. Acheront zadowolony podobnie jak Lukrecja posyłając mi pogodny
uśmiech. Edward widząc jak bardzo usilnie próbuję walczyć ze sobą, nie
odstępował mnie na krok. Nie mogłam zrozumieć dlaczego Acheront i Lukrecja tak
ufają Volturi, traktują jak przyjaciół. Możliwe, że Volturi są dla nich mili
tylko dlatego że coś od nich chcą a potem i tak ich zabiją. Jak oni mogli tego
nie widzieć. Są aż tak zaślepieni obietnicami?
- Nie sądziłam, że
zobaczę was tutaj jeszcze kiedyś, raczej myślałam, ze skrócę wam głowy za źle
wykonane zadanie - stwierdziła Jane przekraczając próg salonu.
-
No widzisz Jane jak to się można pomylić - zawtórował jej Acheront.
-
Jestem zaskoczona, mile zaskoczona - pokiwała głową na Lukrecje i Acheronta z
aprobatą. - Witam Isabell - spojrzała na mnie z pogardą i wyższością. Tak jak
zawsze ja mogłam na nią patrzeć wiedząc, że nic mi nie zrobi.
Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, może
to i lepiej, dawne nawyki mogły się odezwać i mogłam narobić więcej szkód niż
pożytku.
-
Jane opanuj się. Sytuacja się zmieniła - upomniał ją Alec, który
zmaterializował się u boku siostry.
-
Wiem i to aż za dobrze - syknęła z niezadowoleniem. Nie wątpiłam, że gdyby
nadarzyła się jakakolwiek okazja do zabicia mnie, ona poleciałaby pierwsza i nie
ważne co musiałaby zrobić w zamian. Częściowo chodziło jej o jej urażoną dumę.
O to ja, jedyna, która opiera się jej darowi. Musi jedynie mnie zabijać
wzrokiem, a tak bardzo chciałaby, żebym wiła się z bólu. Jej wyobraźnia musi wystarczyć,
bo nigdy, się to nie spełni.
-
Dzień dobry Isabell, mam nadzieje, że podróż minęła spokojnie - zwrócił się do
mnie pogodnie Alec.
Spojrzałam na niego z
niedowierzaniem i wściekłością. Kiedyś uważałam, że jest jedynym pozytywnym
członkiem klanu, najwyraźniej się pomyliłam. Był tak samo cyniczny i
przebiegły.
-
Oczywiście, zadbałam o to - uśmiechnęła się Lukrecja i podeszła do niego i
przytuliła się z nim.
Gdybym mogła zaśmiałabym się tak
głośno, że mój śmiech wypełniłby każdy fragment tego pałacu. Jedyny wampir,
którego lubiłam z tej psychopatycznej rodziny ukartował to wszystko. Lukrecja i
Acheront byli jego przyjaciółmi. Jego! To on wydawał rozkazy!
-
Jane zajmiesz się Isabell, a ja powiadomię Aro i porozmawiam ze swoimi
przyjaciółmi. - Alec zwrócił się porozumiewawczo do siostry. Ona pokiwała na
znak zgody i z jej cynicznym uśmiechem zwróciła się do mnie i Edwarda.
-
Za mną.
Odwróciła się na pięcie, a my
podążyliśmy za nią ciemnym korytarzem. Alec z Acherontem i Lukrecją zostali w
tyle. Obróciłam się, żeby spojrzeć na swoich porywaczy w komplecie. Byli zbyt
zajęci sobą. Musieli znać się długo, bardzo długo. Z boku wyglądało tak jak
spotkanie po latach, a nie przekazanie więźnia.
-
Widzisz Isabell, jak to życie napisało piękny scenariusz... - rozmarzyła się
Jane - Byłaś po drugiej stronie i tak dużo zwojowałaś, że aż się na ciebie
wypieli, a teraz...
-
Nie dasz jej spokoju co? - wszedł jej w słowo Edward.
Jane odwróciła się i spojrzała na
niego morderczo. Nagle zaczęłam się o niego bać. Jane mogła się na nim wyżyć i
to zaraz. A on tylko staną w mojej
obronie, kompletnie niepotrzebnie, poradziłabym sobie z jej zwycięskim monologiem.
-
Radzę ci zamilczeć, bo z tego co wiem, Isabell nie założyła ci tarczy, a
właśnie słyszałam, że przestałaś używać swojego daru.
-
Na nieszczęście dla ciebie na sobie nie potrafię tego wyłączyć, więc próbuj do
woli jak chcesz - odpowiedziałam buntowniczo.
-
Na twoje szczęście nie mogę już ci nic zrobić. Przestałaś być wrogiem teraz
jesteś...jak to określił Alec.... siostrą? Chyba tak - prychnęła z lekką nutką
żalu.
Siostrą? Chciało mi się wymiotować. Oni
nie znają pojęcia rodzina, a używają go. W ich klanie wartości rodzinne nie
istnieją, jest tylko monarchia - święta trójca i sługusy, poddani im. Wolałabym
umrzeć w katuszach, niż nazwać Jane siostrą. Wyszliśmy z windy, gdzie czekała
na nas niska blondynka w charakterystycznej długiej, czerwonej sukni. Uśmiechnęłam
się nieznacznie.
-
Cześć Isabell, miło cię w końcu widzieć. - uśmiechnęła się do mnie Athenodorę,
żonę Kasjusza. Podeszła bliżej i przytuliła się. Niedbale odwzajemniłam gest.
Zawsze utrzymywaliśmy pozytywne stosunki. To wszelkiego rodzaju balach czy
bankietach to z nią zamieniałam grzecznościowo kilka słów. Była inna od
Sulpuci, żony Aro, była przyjaźnie do mojej rodziny nastawiona, choć starała
się to ukryć.
-
Edwardzie - skinęła na niego głową. - Przygotowałam dwa pokoje, no chyba, że
chcecie jeden?
-
Nie! - zaprotestowałam szybko.
Athenodora spojrzała na mnie
zaskoczona i ruszyła korytarzem uprzednio skinając na Jane, żeby odeszła.
Tylko mi tego brakowało! Co do
cholery Edward im powiedział?! Nie jesteśmy żadną parą, żeby mieć jeden pokój.
-
Proszę tu jest twój, Edwardzie - Athenodora wskazała drzwi po prawej. Edward
spojrzał na mnie, a ja pokiwałam głową, żeby poszedł. Nie sądziłam, żeby
cokolwiek zagrażało mi ze strony żony Kasjusza. - A tu twój. - otworzyła drzwi obok i
przepuściła mnie pierwszą. - Wszystko powinno być, ale wiadomo mogłam nie trafić.
Tak czy inaczej, jakbyś czegoś potrzebowała to mów. Oceń garderobę i zobacz
wszystko jakbyś potrzebowała zakupów, to jestem jak najbardziej dostępna.
Uśmiechnęła się pogodnie do
mnie.
-
Dziękuję - szepnęłam i odwzajemniłam uśmiech.
-
A nie ma za co Isabell. Nie chce żebyś czuła się tu jak więzień.
-
Ale i tak nim jestem Athenodora - odparłam smutno.
-
Nie sądzę. Więźniowie nie dostają takich pokoi. - zaśmiała się. - A tak dla
formalności to jesteśmy w mojej wieży. Tylko wiadomo pod ziemią. Rozglądnij się
i czekaj na Aleca, zabierze cię do Aro.
-
Athena... - zatrzymałam ją kiedy wychodziła. -
A Lukrecja i Acheront już pojechali? Chciałabym ich jeszcze zobaczyć.
-
Nie wiem, to przyjaciele Aleca, musisz się go spytać
Athenodora wyszła zostawiając drzwi
otwarte. Mogłam spokojnie rozglądnąć się po swoim nowym więzieniu. Było zimne i
odpychające, jak wnętrze mrocznej jaskini. Ściany były wyłożone kamieniem, a na
podłodze znajdowała się ceramiczna mozaika przykryta gdzieniegdzie puszystymi
białymi dywanami. Na wprost znajdowały się dwie sofy zwrócone w stronę kominka i telewizora, obok
ustawione było biurko z podłączonym komputerem i telefonem. Korciło mnie, żeby
sprawdzić czy wszystko działało, czy byłaby szansa na jakąkolwiek komunikacje,
ale wiedziałam, że mam na to wiele czasu. Po prawej stronie znajdowała się
wnęka z ogromnym łóżkiem i parą drzwi. Za jednym znajdowała się garderoba, a za
drugimi łazienka. Byłam pewna, że nie zmieniali wystroju od kiedy go
wybudowali, wszystko zostało takie jak było w oryginalnym projekcie. Jedynie w
miarę biegu czasu dodali nowoczesne sprzęty, reszta pozostała niezmienna.
-
Isabell, Aro chciałby porozmawiać - usłyszałam głos Aleca, tuż obok siebie gdy
zamykałam drzwi od łazienki. Spojrzałam na niego przelotnie. Czułam się
oszukana, nie powinnam była go lubić. Od zawsze powinien być tym złym, a ja
myślałam, że ma trochę dobroci w sercu. Jak ja mogłam sobie pozwolić, żebym w
to uwierzyła. On jest Volturi.
-
Prowadź, nie zdążyłam się jeszcze nauczyć planu podziemi - odparłam.
-
Isabell nie jestem twoim wrogiem - spojrzała na mnie uważnie, jakby wiedział co
chodzi mi po głowie. Może faktycznie odzywałam się do niego trochę inaczej. Ale
mnie oszukała, więc niech nie próbuje siebie tłumaczyć. Nie chciałam tego
słuchać. Popełniłam błąd i będę za niego płacić.
-
Daruj sobie Alec. Dziękuję za cudowne trzy lata spędzone w towarzystwie twoich przyjaciół
- prychnęłam cynicznie, idąc obok niego ciemnym korytarzem. Zauważyłam, że
Volturi nie przepadali za dużym oświetleniem. Możliwość widzenia w ciemności im
najwyraźniej wystarczała.
-
Niecałe trzy lata. Wolałabyś przyjaciół Marka? - zapytał retorycznie.
-
Może mam ci jeszcze podziękować?
-
Nie. Chciałem, żebyś wiedziała że zrobiłem to dla ciebie i dla twojego
bezpieczeństwa i wygody.
-
No tak, masz racje, jesteś wielkoduszny i cudowny, że nie zostawiłeś mnie na
pastwę zaborczych ludzi Marka.
- W moich czynach nie było grama cynizmu, ale w
twoich słowach jest. Niemal jak stara ty, a przecież pani Dowson już nie ma,
prawda?
-
Prawda. Acheront wykonał swoje zadanie śpiewająco.
-
Wiem i przy najmniejszym bólu. Chodź, Aro czeka - wskazał otwierające się drzwi
windy.
-
Czekaj, a Edward? - jęknęłam przestraszona. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę,
że nie ma go obok mnie. Właściwie sama nie wiedziałam po co mi on. I tak był
jednym z tych złych, ale jego obecność dziwnie mnie uspokajała, jakbym nie była
sama wśród stada wilków czekających, żeby móc mnie spokojnie zjeść. Choć tak
naprawdę tak było, jednak jego obecność skutecznie maskowała stan realny.
-
On jest tu na swoich warunkach i wie co ma robić. Asysta nie jest ci potrzebna,
nikt cię nawet nie dotknie.
Kiedy wychodziliśmy z windy minęliśmy
Giannę, która się uśmiechnęła pogodnie. Alec pchnął drzwi do sali tronowej i
zaprosił gestem dłoni. Głośno przełknęłam ślinę. Mój los właśnie znalazł się na
wadze bogini Temidy.
_____________________
* Wiersz pochodzi ze strony [http://mroczna-dusza-triers.bloog.pl/id,6312684,title,Upadle-Anioly,index.html?smoybbtticaid=610c37] Nie mogłam się powstrzymać, pasuje idealnie do Belli :)
Strasznie was przepraszam, ale na prawdę nie wiem co się ze mną dzieje. Pisanie idzie jak po gruzach i co gorsza nie wiem czemu. Przez tak długą przerwę, czy może, aż tak stresuje się egzaminami wstępnymi. Nie wiem, na prawdę ;/ Ale ciągle się staram i niestety, wiem ile to zajmuje.
czwartek, 14 marca 2013
XXXXI. Dualny charakter
for all the pain in my heart
all the bruises and scars
i'll become the one I was
in the spirit of the dawn
all the bruises and scars
i'll become the one I was
in the spirit of the dawn
Nigdy
nie sądziłem, że znajomość z Phoebe okaże się najlepszą rzeczą jaką zrobiłem w
ostatnim stuleciu. Traktowałem tą znajomość czysto na polu koleżeńskim, no może
trochę ją wykorzystywałem, żeby być bliżej Belli. Sądziłem, że skoro jedyna
osoba z Dowsonów, a w zasadzie prawie Dowsonów, bo jest ich zauszniczką a nie
członkiem rodziny, odzywa się do mnie, to powinien to wykorzystać.
Phoebe była młodą, pełną życia osobą, bardzo
dobrze zorganizowaną, utrzymującą cale imperium Dowsonów w szyku. A ja lubiłem
z nią przebywać, było to całkowicie lepsze rozwiązanie, niż siedzenie we
własnym pokoju i gapienie się w ściany czy pałętanie się po wschodniej części
zamku, bez jakiejkolwiek wymówki, której i tak nie musiałem szukać, bo każdy
wiedział, co tam robiłem. Szukałem Belli. Byłam ciekawy co robi, jak wygląda,
jak się czuje, po porostu chciałem sobie na nią popatrzeć, bo tylko to mogłem,
tylko to mi zostało.
Zawsze zamiana skrzydła zamku z naszego
zachodniego na ich, wschodniego przysparzało mi wiele cierpień. Często
widziałem Isabell z Morganem. Niby nic nie robili, głównie zajmowali się pracą,
bo odkąd Bridget, która była prawą ręką Morgana odeszła, Morgan sobie nie
radził, mówił o tym otwarcie. Było tyle spraw, które Bridget załatwiała, a on
nawet nie wiedział o ich istnieniu, teraz musi się nauczyć jak sobie z nimi
radzić i do tego jest to świetna wymówka, żeby Bella spędzała z nim więcej
czasu. Niby nic nie robią, skupiają się na pracy, ale nie wiem czemu moja
wyobraźnia rysuje inne scenariusze. Nie zaprzeczę wystarczyło tylko rzucić
okiem na Morgana, w jaki sposób na nią patrzy. Jakby była najpiękniejszym
wytworem baśni dla dzieci, jakby nie mógł uwierzyć, że jest realna, jakby była
najpiękniejszą kobietą na świecie. Otoczona aureolą, w białej szacie, niesiona
na rękach przez niewolników pani, którą obdarza łaską tego, na którego spojrzy.
Kochał ją, tego nie dało się zaprzeczyć. A ja go nienawidziłem. Tylko nie wiem
za co i dlaczego. Za to że ją kochał, na pewno znalazłoby się wielu mężczyzn,
którzy są w jego pozycji, z tą różnicą że Bella nigdy by na nich nie spojrzała.
Za to go nienawidzę, za to, że Bella spędza z nim czas i ma uczucia względem
niego. Tego też się nie da zaprzeczyć.
Życie w zamku, w Montrealu, miało
różne barwy. Można było spędzać czas z ukochaną osobą, jak to większość robiła,
zajmować się swoim hobby, na przykład, jak w wypadku Doris ona poświęcała
większość czasu na troskę o swój wygląd zewnętrzny, jak i klanu. Jack korzystał
z życia, twierdząc, że wampiryzm dał mu wolność, uwolnił od zasad, reguł czy
klatki, Morgan zajmował sie klanem i wszystkim co z nim związane, Melanie z
Michaelem byli wzorowymi rodzicami, stojący na straży ładu i porządku oraz
myśleli o działalności dobroczynnej, jak i o tym, żeby ich majątek nie poszedł
z dymem przy kolejnym krachu na giełdzie. Delia próbowała zakończyć sprawy z
Jasperem, co bardzo drażniło Alice. Każdy miał jakieś zajęcie. A my Cullenowie
nie przywykliśmy do tego, żeby mieć tyle wolnego czasu. Początkowo starałem się być z Nessi, jej także
na tym zależało, ale odkąd Martin się pojawił, to nie wiedziałem, co ze sobą
zrobić i zacząłem pomagać Phoebe. Miałem jakieś zajęcie, a nie ciągle
zamartwiać się Isabellą.
Isabellą.
Prychnąłem. Przestałem ją nazywać Bellą, w chwili, kiedy ujrzałem ją, w tej
białej sukni. Nie stała przede mną ta dziewczyna, w której się zakochałem,
cicha, nieśmiała, zabłąkana i niewinna, tylko sztuczny wytwór Dowsonów. Kobieta
zmieniona, z bagażem doświadczeń, ukształtowana pod dyktando rodziny . Inna, po
prostu inna. To nie była Bella, tylko Isabella.
Czułem
podświadomie, że na swoją listę zasług mogę wpisać jej przemianę. Na pewno
byłem jednym z czynników, dzięki którym Bella stałą się Isabellą. Chciałem, tak
bardzo, żeby była starą Bellą, ale jeśli jest to niemożliwe to jednak wierzyłem,
że dałbym radę ją przywrócić. Zacząłem nawet planować co zrobić, jakie kroki
podjąć, żeby wróciła moja Bella. Zabawne, było to że pomijałem pierwszy
najważniejszy krok: odzyskanie Belli. Technicznie, nie należała do nikogo,
oczywiście oprócz oczywistości, że była moja. Może i w świetle prawa i
światopoglądu była żoną Christopher'a, ale ta dwójka, nigdy nie byłą prawdziwym
małżeństwem. Może i się kochają, ale Isabella go traktuje jako tego dzięki,
któremu tu jest gdzie jest, czuje do niego bardziej przywiązanie, niż miłość.
Chris jest skomplikowanym człowiek, ale nie sądzę, żeby żadne z nich wyszło po
za granice miłości rodzinnej i przywiązania.
Ale
kiedy Bella została porwana mój świat stracił bieg. Wiedziałem czułem, że do
ceremonii nie dojdzie Bella, z dnia na dzień miała więcej wątpliwości, a Morgan
je podsycał. I w końcu bańka mydlana pękła, postanowiła biec, jak opętana i
zakończyć tą farsę z Morganem. Kiedy ją zobaczyłem biegnącą po schodach,
myślałem, że mi serce pęknie, o ile wcześniej mi już nie pękło. Biegła do niego. Powiedziała mi prosto w oczy,
że to koniec. Nie wiem skąd znalazłem siłę, żeby to znieść ale dałem radę. A
teraz kiedy jej nie ma, nie wiadomo gdzie i co z nią sie dzieje... Dziwnie
pewien byłem, że żyje. Na szczęście moje przypuszczenia się potwierdziły.
Gdy
pewnego dnia segregowałem pocztę z Phoebe, w moje dłonie trafiła biała koperta
z imieniem i nazwiskiem Morgana. Nie byłoby nic w tym dziwnego, jakby nie fakt,
że poznałem to pismo momentalnie. Było proste, małe, bardziej szpiczaste niż
okrągłe. Należało do Belli. Wiedziałem, że muszę dostać tą kopertę na własność,
upewnić się, że nigdy nie znajdzie swojego adresata. Po prostu musiałem.
- Masz tam coś ciekawego? - zapytała
Phoebe odwracając się w moją stronę. Nie wiedziałem co robię i spanikowałem.
Myślałem, tylko o tym, żeby ukryć kopertę i odwrócić jej uwagę. Zrobiłem
pierwszą i pewnie najgorszą z możliwych rzecz, jakie przychodziły mi do głowy:
pocałowałem ją. Phoebe początkowo była zaszokowana i nie odpowiedziała, nagle
się przestraszyłem, że źle odczytałem wszystko co się tu dzieje. Że się jej nie
podobam, że nigdy nie chciała mnie pocałować, ale po chwili odwzajemniła
pocałunek. Musiałem go przedłużyć, aby ukryć kopertę. Nie czułem nic po za marzeniem
o całowaniu Isabelli. Będę musiał jej o tym powiedzieć, ale nic się nie stało,
ta dziewczyna obchodzi mnie tyle co nic. Udało się mi bezpiecznie ukryć kopertę
i oderwałem sie od Phoebe. Spojrzałem jej w oczy. Była uśmiechnięta i radosna.
Chyba sądziła, że to było prawdziwe, nie winię ją potrafię być przekonujący.
- Przepraszam - jęknąłem i wybiegłem.
Phoebe wołała jeszcze za mną, ale ja musiałem znaleźć się sam i przeczytać ten
durny list. Dlaczego napisała go do Morgana, powinna do wszystkich. I co w nim
było? Dotarłem do swojego pokoju w najszybszym tempie, jakim się dało, żeby nie
wzbudzić podejrzeń. Usiadłem na sofie i otworzyłem kopertę powoli niemal
celebrując to. Nie wahałem się. Musiałem to zrobić. Nie obchodziło mnie to, że
nie dla mnie był ten list. Prywatność dla mnie nie istniała. Z resztą nie
widziałem powodu, dla którego miałbym go nie czytać. Jedyny znak życia od niej.
Musiałem. To było silniejsze ode mnie.
Rozwinąłem
list i na pierwszy rzut oka widziałem, że jest prawdziwy, wcale nie podrobiony.
Jej pismo, jej list, jej wybór do kogo i o czym pisać. A dlaczego?
Morganie
Napisałam kilka wersji
tego listu, jednak ciągle wracam do tej pierwotnej. Zdaje sobie sprawę, że ten
list może nigdy nie znaleźć się w twoich dłoniach, że ktoś może go przechwycić
albo może to być moja jedyna i ostania szansa na komunikację z tobą.
Jestem uwięziona w ogromnym domu, ze strażnikami, poznałam dwójkę z
nich. Acheront, tak się jeden nazywa. Drugi, to dziewczyna Lukrecja, to ona
zabrała ode mnie list, dopilnuj, żeby była sowicie wynagrodzona za to. Nie wiem dokładnie gdzie jestem, ani jak dużo
czasu minęło. Jestem pewna, że za tym stoją Volturi. Acheront niechcący się
wygadał. Pytał się dlaczego martwię się o ciebie zamiast o Nessi. To oczywiste,
że wie, że jest moją córką, a o tym wiedzą tylko Volturi. Proszę cie zrób to
delikatnie, bo oni twierdzą, że odbili
mnie od oryginalnych porywaczy. Małe kroczki, nie wpadnij do Volterry i nie
zrób awantury. Powoli, wykomponujemy coś.
Proszę cię, nie martw się o mnie, poradzę sobie, jestem silna, przecież
to wiesz. Błagam cię, nie rób głupstw, nie sprzedawaj duszy, za jakikolwiek mój
ślad. Chciałabym umieć cię prosić, żebyś odpuścił, przestał mnie szukać, żebyś
wrócił do normy, ruszył na przód, bo możliwe, że nigdy nie zobaczysz mnie nawet
w deszczowy dzień, na ulicy ukrywającą się za parasolem, ale nie mogę... Moje
serce krwawi na samą myśl, że mógłbyś zaakceptować fakt, że nigdy nasze oczy
się już nie spotkają. Wiem, że byłoby to dla ciebie lepsze rozwiązanie, byłbyś
bezpieczniejszy, ale nie jestem w stanie wymusić na tobie obietnicy. Tylko
błagam cię, żebyś był ostrożny, nie mogę cie stracić. Odebrali mi już wszystko,
dom, rodzinę, Christophera, przekonania i
moje własne ja, ale nie mogę Ciebie stracić, tylko Ty trzymasz mnie przy
życiu, motywujesz do walki.
Prawdopodobnie już to wiesz, Edward ci powiedział, ale podjęłam
decyzję. Wtedy, w dzień ceremonii. Wybiegłam. Zaczęłam cię szukać, ale nie
mogłam cię znaleźć i wtedy to się stało. Zrozumiałam parę rzeczy i chciałam je
naprawić. Ceremonia była głupotą, moją kolejną drogą ucieczki przed Tobą.
Przepraszam Cię za to. I za wszystko, co spowodowało Ci ból z mojej strony.
Chciałabym rzec, że nie było to celowe, ale w większości przypadkach było i za to cię jeszcze mocniej
przepraszam. Chciałam Ci powiedzieć, że przestaje uciekać, że już jest czas,
żebym przestała ciebie zwodzić i siebie. Chciałam dać nam szanse. Liczyłam, że
nie zmieniłeś deklaracji swojej miłości do mnie.
Ale teraz, gdy jestem tutaj. W tym pomieszczeniu, z ogromnym oknem na
świat, mam czas na myślenie. Zostałam złapana w pułapkę z własnym umysłem.
Chyba mi tego trzeba było. Zrozumiałam wiele i odsłoniłam powłoki mego
skamieniałego serca. Wiesz, ktoś kiedyś powiedział, że jeśli kobietę przy życiu
utrzymuje miłości i nagle jest ona zabrana to ona, żeby przetrwać musi zamienić
się w głaz, wyzbyć się wszystkich uczuć z wyjątkiem nienawiści. Tak było w moim
przypadku, po tym jak Edward mnie zostawił wyzbyłam się uczuć z wyjątkiem tych
do Nessi. Tak bardzo żałuje, że ona nie jest twoja. Tak bardzo chciałam i chce
coś co będzie twoje i moje na tym świecie. Może była gdzieś zapisana nasz
ścieżka, którą nie poszłam. Może mieliśmy sie spotkać, gdy byłabym wciąż
człowiekiem i urodzić twoje dziecko. Byłbyś świetnym ojcem, może trochę
pobłażliwym, ale wspaniałym. Żałuję, że nie dałam ci tej szansy, tylko ktoś
inny ją dostał i nawet nie raczył zabrać trochę mojego cierpienia.
Przepraszam, że Cię odpychałam, traktowałam jak zabawkę i oszukiwałam.
Część mnie chciała, żebyś mnie znienawidził. Byłoby łatwiej dla nas obojga, ale
nie mogłeś. Przepraszam, że uciekałam jak sarna przed myśliwym, a tak naprawdę
byłeś moim zbawcą. Kocham Cię. Co mogę powiedzieć. Naprawdę Cię kocham.
Przepraszam, że tak długo zeszło mi uświadomienie sobie tego, a w zasadzie pogodzenie się z moim sercem.
Przepraszam, że Cię krzywdziłam, a ty zawsze byłeś obok. Chciałabym Ci to
powiedzieć osobiście, zobaczyć twój wyraz twarzy. Choć ty zawsze byłeś
najpewniejszą stałą w moim życiu, nie mam pewności, że nie przestałeś wierzyć w
nas. Nie winię cię, tylko mnie. Za bardzo cię krzywdziłam.
Jakbyśmy się nigdy nie zobaczyli wiedz, że Cię kocham i jesteś miłością
mego życia. Ty jesteś tym jedynym. Obiecuje walczyć, żeby choć móc przebywać z
tobą w jednym pomieszczeniu, nie wiem co ze mną się stanie podczas tego
procesu, ile lat minie i czy ty postanowisz się poddać. Ale ja obiecuje, że
będę się trzymać nas za dwoje, tak mocno jak Ty robiłeś to, przez tyle lat. Nie
dostaniesz mojego błogosławieństwa na nowe życie, serce by mi wtedy pękło. To
egoistyczne, ale mogę być dosłownie raz egoistką w życiu, tylko raz.
Kocham Cię i obiecuje walczyć.
Twoja zawsze i na zawsze
Isabell
Zgniotłem
list w ręce, zacisnąłem zęby i starałem się nie krzyczeć, ze złości i rozpaczy.
Byłem pewien, że połowy słów nie zrozumiałem, ominąłem lub nie chciałem ich
widzieć, ale na pewno tam było napisane kocham cię. Tak, Isabella zakochała się
w Morganie. Oddała mu serce, to co należy do mnie. Jak ona może dysponować
czymś, co nie należy do niej. Ono jest moje! Ona kocha mnie!
Starałem
się opanować gniew, żeby ktokolwiek nie zorientował sie, że coś jest nie w
porządku. Nie mogłem ryzykować ujawnienia. To musiało zostać w tym pokoju i
zniknąć na zawsze. Ten list musiał
zostać zniszczony, tylko, tak Morgan nigdy się o nim nie dowie. Bez wahania
wrzuciłem go do rozpalonego kominka. Patrzyłem jak powoli zajmują go płomienie,
jak kurczy się, czarnieje, a w końcu zmienia się w mała stertę popiołów.
Właśnie to po nim zostało, nic.
Jak
ona mogła powiedzieć, że wolała żeby Nessi była jego. Jak mogła. Nie tylko
żałowała mnie ale i Nessi, naszej córki. Nie chciała mieć ze mną nic wspólnego.
Nic. To chyba mnie najbardziej dobiło. Ona go kocha. Jeszcze niedawno, nie
wiedziała, co czuje do niego, coś było, chciała pozwolić temu się rozwijać, a
teraz. Uświadomiła sobie, że go kocha. Mogłem to przewidzieć. Zawsze tak jest,
że uświadamiany sobie coś dopiero wtedy jak jest nam to zabrane.
Czułem
sie najgorzej w swoim życiu. Jakbym zaczął tonąć w morzu ognia, który sam
wywołałem. Tak, to moja wina. Jestem za to w stu procentach odpowiedzialny. Za
wszystko. Z wyjątkiem porwania Isabelli, za to winni są Volturi. Z tą
informacją mam przewagę, nad Morganem i wszystkimi.
Skoro
nie mam już nic, ani Isabelli, ani jej miłości, ani nawet jej przyjaźni czy
akceptacji, to co mam do stracenia? A co do zyskania? Nessi jest duża, nie
potrzebuje mnie. Dorastała beze mnie,
więc tym bardziej teraz nie jestem jej potrzebny. Z drugiej strony ma Martina,
a on się nią zaopiekuje. Ginny też robiła to do tej pory, to może kontynuować.
Nessi będzie bezpieczna, nie ważne co.
A
ja? Skoro nie mam nic, to mogę tylko zyskać. Volturi mówisz kochanie, więc
trzeba złożyć judaszowski pocałunek na policzku Aro. Skoro nie mogę cię mieć
jako pani Dowson ani pani Cullen, to zostaje pani Volturi. Nie duża cena do
zapłaty za ciebie, prawda? Idę sprzedać duszę diabłowi za ciebie. To chyba
sprawiedliwe zagranie.
***
You won't cry for my absence, I know
You forgot me long ago
Am I that unimportant?
Am I so insignificant?
Isn't something missing?
Isn't someone missing me?
You forgot me long ago
Am I that unimportant?
Am I so insignificant?
Isn't something missing?
Isn't someone missing me?
Dość długie życie nauczyło mnie, że wszystko chodzi w
parach: szczęście nieszczęście, miłość nienawiść i bogactwo i bieda. Każdy i
wszystko nie zdarza się pojedynczo. Skoro świat dąży do podwójnej zależności,
to i każdy element niego ma swój dualny charakter. Dlatego, gdy zostałam
porwana wiedziałam, że z każdym następnym krokiem będzie co raz gorzej,
trudniej, a nawet niemożliwie trudno.
W
chwili obecnej nie czułam się Isabellą Shaft Dowson. Tą piękną, zimno, wyniosłą
i bezwzględną wampirzycą. Za jaką uważał mnie świat, a dla mnie był to pancerz, do którego mogłam się schować, przeczekać złe chwile i wszystko wracało na dobre tory. Nie.
i bezwzględną wampirzycą. Za jaką uważał mnie świat, a dla mnie był to pancerz, do którego mogłam się schować, przeczekać złe chwile i wszystko wracało na dobre tory. Nie.
Powoli, ale efektownie porywacze pozbywali się
moich skorup. Bariera samokontroli pękła, zmieniła się w pył, który nawet nie
unosi się w powietrzu, bo nie wystarczającego środka ciężkości. Moja powłoka
silnego i dominującego charakteru godnego pani Dowson, stopniała. Upór, chęć przeciwstawienia się im powoli
gaśnie. Teraz, dobierają mi się do mojej głowy. Idzie im świetnie. Nie
zdziwiłabym się jakby to oni stali za morderstwem Christophera. Bo skoro chcą
mnie wyczyścić
i zrobić ze mnie świeże płótno do malowania na nim, to zdecydowanie stan cywilny: zamężna, będzie przeszkodą.
i zrobić ze mnie świeże płótno do malowania na nim, to zdecydowanie stan cywilny: zamężna, będzie przeszkodą.
Cała
ta sytuacja mnie przytłaczała. Powoli zaczęłam akceptować fakt, że zostałam
uwięziona, bez możliwości ucieczki, że musi być tak jak oni chcą. Że wszystko
ma iść zgodnie z planem. Po pierwsze pozbawić Isabelli cywilizowanych odruchów,
jest wampirem, nie człowiekiem łaknącym krwi. Po drugie zabić wszystkie
uczucia. Komu potrzebna tęskniąca kobieta czy płacząca za ukochanym. Po
trzecie.... Nie miałam pojęcia co następne...
Ale bałam się o Morgana, jeśli potrafili zabić
Chrisa, to z Morganem tylko troszeczkę bardziej się napracują. Na pewno, nie
było im łatwo zabić osobę, która wie jak się skończy dana sytuacja, przewidzi
rozwój wydarzeń. Zahacza to niemal o granicę niemożliwości. Przeze mnie stracił
życie Chris, nie mogę dopuścić, żeby spotkało to i Morgana. Straciłam podporę,
najlepszego przyjaciela
i brata, nie mogę dopuścić, żeby z tych samych powodów zginęła osoba, na której najbardziej mi zależy.
i brata, nie mogę dopuścić, żeby z tych samych powodów zginęła osoba, na której najbardziej mi zależy.
Kiedy
usłyszałam, że Christopher nie żyje uznałam to za kłamstwo i nadal mam cień
nadziei, że to okaże się nieprawdą. Chris, choć ostatnio nie dogadywaliśmy się
najlepiej, był moją podporą, tak myślę,
że to odpowiednie słowo. Wiedziałam, że nie ważne co zrobię, co się stanie, on
będzie mnie wspierał i jak będzie potrzeba ochroni. Życie z nim nie należało do
najłatwiejszych. Miał swoje humory i
wszystko musiało być tak jak on chce. Jego czyny były tak samo owiane tajemnicą,
co jego słowa, gdy nie chciał nic powiedzieć. Zorientował sie, że jak powie
komuś co się wydarzy, wszystko się zmienia, bo ta osoba podejmuje inne decyzje,
dlatego milczał, zawsze milczał, no chyba, że mu się coś nie podobało. Lubiłam
to życie z nim. Było bezpieczne, bez ryzyka, radosne i kłótliwe. Kochałam go,
to było pewne, ale jak brata. Czułam do niego przywiązanie. Nie umiałam
wyobrazić sobie życia bez niego, dlatego nie ważne co musiałam zrobić, jak
skłamać, oszukać innych czy siebie, trzymałam się niego jak najdłużej mogłam.
Niestety kiedyś musiałam go uwolnić od siebie, a on dopilnował tego, żeby
wyszło, że to on robi mi przysługę. Ale prawda była inna. Dopiero teraz patrząc
przez ogromne okno, na krajobraz nocnego miasta rozpościerający się pod moimi
stopami, uświadomiłam sobie coś czego nie mogłam przyznać przez nikim, a nawet
sama sobą. Zawsze wybrałabym Christophera. Zawsze pojechałabym za nim do
Paryża, Waszyngtonu, Londynu czy Dubaju. Zawsze podążyłabym za nim. To dzięki
niemu jestem tu gdzie jestem, to dzięki jego decyzjom jestem panią Dowson, no
po części, ale jakby nie on umarłabym i to nie jako wampir, ale jako człowiek.
To on pokazał mi jak żyć
i czerpać z tego radość. Może jedynie nie był w stanie zmusić mnie do wyjawienia i skonfrontowania się z moimi uczuciami. Uznał je za skamieniałe, tak jak swoje. Tylko to mam mu za złe. Że nie zmusił mnie do konfrontacji z Morganem, wiele lat wcześniej. Nic z tych rzeczy by sie nie wydarzyło, ale nawet jeśli Cullenowie zawitali by do mojego życia, kiedy byłoby uporządkowane jako żony Morgana byłoby prościej? Byłoby! Christopher zrobił wszystko dobrze z wyjątkiem tego. Nie zmuszał mnie do niczego ale czy musiał? Czy do jego obowiązku należało z m u s i ć mnie do przeprowadzenia szczerej rozmowy z moim serce? A może to wszystko było częścią jego wizji? Może wszystko musiało się tak wydarzyć? Chyba nigdy się nie dowiem.
i czerpać z tego radość. Może jedynie nie był w stanie zmusić mnie do wyjawienia i skonfrontowania się z moimi uczuciami. Uznał je za skamieniałe, tak jak swoje. Tylko to mam mu za złe. Że nie zmusił mnie do konfrontacji z Morganem, wiele lat wcześniej. Nic z tych rzeczy by sie nie wydarzyło, ale nawet jeśli Cullenowie zawitali by do mojego życia, kiedy byłoby uporządkowane jako żony Morgana byłoby prościej? Byłoby! Christopher zrobił wszystko dobrze z wyjątkiem tego. Nie zmuszał mnie do niczego ale czy musiał? Czy do jego obowiązku należało z m u s i ć mnie do przeprowadzenia szczerej rozmowy z moim serce? A może to wszystko było częścią jego wizji? Może wszystko musiało się tak wydarzyć? Chyba nigdy się nie dowiem.
Ale
to nie zmienia faktu, że zawsze będę za nim tęsknić. Myśleć jakby to był. Tak
cholernie za nim tęsknię i zawsze będę. Nigdy się to nie zmieni, on jest moim
numerem jeden, pierwszym wyborem. Choć kocham Morgana, jednak wybrałabym
Christophera. No chyba, że nigdy nie musiałabym wybierać, jest też taka opcja.
Tak bardzo za nim tęsknie.
Notabene
w chwili, gdy drzwi do mojego pokoju, w nowym domu się otworzyły, nie byłam
zdziwiona widokiem na jaki przyszło mi patrzeć. Wiedziałam, że porywacze a
raczej Volturi chcą zawładnąć moim umysłem, a skoro sami nie darzą rady, to
potrzebują pomocy. Muszą go wyczyścić, wymazać pamięć, zresetować jak komputer.
Westchnęłam, może po części łudziłam się, że to jakiś trans, że podali mi znowu
jad wilkołaka, choć jak twierdzą, to nie ich zasługa. Może mam majaki? Ale
jeśli to byłaby surrealistyczna wizja, to byłaby ona zła czy dobra? Chciałam,
żeby była to prawda czy nie?
- Mam
nadzieje, że ci się polepszy - powiedział z nadzieją w głosie Acheront i
wyszedł, nie zamykając drzwi na klucz. Zdziwiłam się, ale najwyraźniej ten dom
był lepiej zabezpieczony niż poprzedni, a może uznał, że jestem w takim stanie,
że nic na mnie nie wypływa. Widział jak wieść o śmierci Chrisa mnie dobiła. Ale
nim się otrząsnęłam z transu, w którym robiłam co chcieli, znalazłam się w
nowym domu, na wzgórzu, gdzie u podnóża rozciągało się duże, nowoczesne miasto.
Zdziwiłam się, że wybrali dom pośród
ludzi, może się łudzili, że w takich miejscach nikt nie będzie mnie szukał.
Nim
zdołałam mrugnąć, znalazłam się w silnych i tak znanych mi objęciach. Poczułam
znajomy zapach i silne ramiona, które starały się mnie mocno zakleszczyć jakbym
chciała uciekać. Emanowała z niego troska i przejęcie. Chyba w tej chwili chciałam,
żeby to była prawda. I była, prawda?
- Jesteś cała? Wszystko w porządku? Coś ci zrobili? - zasypał mnie pytaniami, na
które nie próbowałam początkowo odpowiadać. Starałam się ustalić czy na pewno
nie jest to jedna z ich sztuczek, czy na prawdę on tu jest. Jednak gdy spojrzał mi w oczy musiałam mu
odpowiedzieć.
- Tak, w porządku. Tylko ramie, ale tyle
czasu minęło, więc nic mi nie będzie. - powiedziałam, chciałam się od niego
odsunąć, jego dotyk nie był czymś czego potrzebowałam teraz, raczej był jednym
z ostatnich na liście. Nie zdecydowałam jeszcze czy właśnie zesłano mi
przekleństwom czy błogosławieństwo. - Który
dzisiaj jest?
- Ramie? - zapytał nerwowo ignorując moje
pytanie. - Które?
- Prawe, Edwardzie.
Nim
się zorientowałam niemal porwał mi bluzkę i odsłonił ramię. Krzyknęłam na znak
protestu, ale zignorował mnie. W jego ruchach było tyle złości, gwałtowności i
zdeterminowania. Spojrzał uważnie na ranę, która była czerwona, wielkości
jabłka, pod skórą gromadziła się warstwa ropy, ale już od wielu tygodni nie
sączyła się. Najwyraźniej organizm stara się ją wchłonąć.
- To cię boli? - zapytał uważnie ją
studiując. Przejechał palcem po niej, ale jak usłyszał mój cichy jęk
natychmiast cofną ręce. Nie bolało aż tak bardzo, raczej krzyczałam z
przyzwyczajenia. Nie chciałam, żeby mnie oglądał, nie byłam przedmiotem nauk.
Może i jestem pierwszym wampirem, który ma wstrzykniętą trucizną i organizm
stara się jej pozbyć, ale to nie oznacza, że on coś z nią zrobi. Superbohaterem
nie jest. Potrzeba mi Deli i jej daru uzdrawiania i tyle, nie żadnych
ciekawskich spojrzeń, ziół od Lukrecji i kiwania głowami. Tylko Delia jest mi w
stanie pomóc. - Nie wygląda ładnie -
warknął przez zaciśnięte zęby.
A
jak ma wyglądać? Chciałam się zaśmiać. Wstrzyknęli mi jedyną działającą na
wampiry truciznę, jak ma to wyglądać. Ładnie? Od kiedy jakakolwiek rana wygląda
ładnie. Powinien się cieszyć, że to coś nie wyżarło mi ręki do kości! No ja
też.
- To cię boli? - powtórzył pytanie.
- Nie, prawie tego nie czuje. - odparłam
zgodnie z prawdą. Przestałam się nawet nią przejmować. Jak umrę po części naturalnie, to przynajmniej ich
niecne plany się pokrzyżują. I to oni będą odpowiadać za uśmiercenie mnie, prawdopodobnie
Volturi ich zabiją, ale co mnie to obchodzi. Byłoby mi szkoda Lukrecji, była i
jest dla mnie dobra. Zachowuje się, tak jakby nie musiała tu być, tylko chciała.
Chciała pomóc. Nie miałam pojęcia co sie stało z listem, który napisałam do
Morgana, czy go doręczyła czy Acheront go znalazł i zniszczył, nigdy nic nie
powiedział. Miałam nadzieje, że ten list trafi do Morgana i że Lukrecji nic się
nie stanie. - Lukrecja robi mi okłady z
czegoś, ropa wtedy schodzi...
- Zabiję ich - warknął zakładając rękaw
bluzki na moje ramię.
- Przestań, prawdopodobnie to nie ich
zasługa - zaczęłam niechcąco ich bronić. Poprawiłam rękaw bluzki i spojrzałam
za okno. Była noc. Na pewno jego pojawienie tutaj było zaplanowane, ale czy
jest tutaj tylko na chwilę czy jak? Skąd? Dlaczego? Edward musi zacząć
odpowiadać na moje pytania!
- Prawdopodobnie? - uniósł brwi z
zdziwieniem.
- No tak, bo jeśli by mi to sami zrobili,
to by teraz starali się mnie uzdrowić? - zapytałam retorycznie wiedząc że mam
rację. Lukrecja wydawała się bardzo przejęta tą raną. Często siadała przy mnie
ze stertą książek i wertowała je, w nadziei na znalezienie odtrutki, niesyty
nigdy jej się to nie udało. Najwyraźniej jest powód dlaczego Delia ma jeden z
najmniej użytecznych, według wampirów darów. Skoro możemy się sami uzdrawiać,
to, po co jej taki talent. Najwyraźniej jest przyczyna. Tylko ona jest w stanie
uratować mojej ramię. Potrzasnęłam głową, żeby nie myśleć za dużo. Skoro on tu
jest musiałam go wykorzystać i dostać kilka odpowiedzi.
- Ile czasu minęło?
- Kiedy ostatni raz patrzałem na
kalendarz, a było to całkiem nie dawno, to był wrzesień - mówił delikatnie
uważnie dobierając słowa i nie spuszczał mnie z oczu.
- Ponad rok - szepnęłam do siebie i
odeszłam w drugi koniec pokoju. Oparłam sie bezwiednie o sofę i starałam sie
pohamować łzy. Ponad rok. Kiedyś wydawało mi się, że to tak niewiele w odniesieniu
do wampirzej wieczności. Ale już ponad rok byłam uwięziona. Odseparowana od
rodziny i przyjaciół. Ponad rok byłam więźniem. Nikt i nic nie pomagało, aż tu
nagle zjawia się on.
- Jesteś cała i zdrowa, a to
najważniejsze - stwierdził z uśmiechem i podszedł do mnie, spróbował mnie
przytulić ale się mu wyrwałam. Miałam mętlik w głowie i nie przyjmowałam wiele
do wiadomości.
- Czy to prawda, że Christopher ... - za
jąkałam się. Nie mogłam wymówić tego słowa. Łudziłam się, że mnie okłamali, że
z Chrisem wszystko jest dobrze. Że pije drinki na słonecznej plaży, że kiedyś
jeszcze mnie przytuli, rozśmieszy, że kiedy to wszystko się skończy pójdziemy
razem na spacer, długi i milczący, taki jak nasze pierwsze spotkanie.
- Przykro mi, ale tak. - westchnął i znowu
spróbował mnie przytulić. Tym razem mu się udało.- Wiesz nawet go lubiłem, trzymał cię krótko i
doprowadził cię, aż do tego miejsca.
- A co z resztą? - zapytałam nerwowo. Co
jeśli ktoś jeszcze przeze mnie stracił życie?
- Tęsknią za tobą... - uśmiechnął się
lekko - Ale wiesz nie chcę cię ranić...
ale, tak jakby się pogodzili z faktem, że nie wrócisz.
- Słucham? - pisnęłam. To nie może być
prawda. - Nie wierze. Mama, tata, Morgan....
Przytulił
mnie i to mocno. Tym razem mu pozwoliłam. Cała rodzina, od tak nie mogła się
pogodzić z faktem, że nie wrócę, że zawsze będziemy odzienie. Oni mnie kochali
i myślałam, jestem pewna.... była pewna, że będą walczyć. Nie hamowałam łez.
Jeśli rodzina już przyjęła do wiadomości, że ich córka, matka i siostra nigdy
nie wróci, to co mi zostało?
- A ty tutaj co robisz? - warknęłam
podejrzliwie. Jakim cudem on tu się znalazł, a nie ktoś inny. Skąd wiedział i
przede wszystkim, jakim trafem znalazł się po drugiej stronie drzwi, jako mój
porywacz. Skąd wiedział gdzie szukać? Nie sądziłam, żeby mógł mieć coś
wspólnego z porwaniem, ale do licha dlaczego tu jest on, a nie ktoś inny?
- Zawarłem pakt z diabłem, żeby być
blisko ciebie. - uśmiechnął się starając mnie złapać za podbródek, nie udało mu
się. Dalej byłam podejrzliwa. - Rodzina
tak robi, a my nią jesteśmy, Bello.
- Nessi - szepnęłam zakrywając usta.
Zostawił ją bez opieki. Nie martwiłam się o nią, tylko dlatego, bo wiedziałam
że jest z nim bezpieczna. Że nic się jej nie stanie. A teraz?
- Jest dorosła, ma Martina i zostawiłem ją
z Ginny, nie martw się, jej ani włos nie spanie z głowy.
Co
z tego, że jest dorosła? Jak mogłam być tak głupia sądząc, że Edward wykaże
choć gram rodzicielskiej odpowiedzialności. Została zrzucona na niego bomba z
wiadomością o ojcostwie. A ja głupia myślałam, że podoła obowiązku. Nie ma
pojęcia, ba, nie czuje nawet tego. Sam fakt, że stawia swoje ja, nad Nessi, nie
tyle dowodzi jego największemu egoizmowi, jaki ktokolwiek posiadał na tej
ziemi, ale braku poczucia odpowiedzialności za drugiego. Powinien się nią
opiekować, tylko tyle od niego wymagałam. Nie ważne, że zostawił ją z Ginny.
Ginny, nigdy nie była typem matki, która by się przejmowała, zakazywała czy
pokazywała ścieżkę. Dla niej obowiązek macierzyński kończył się wraz z wiek
pełnoletniości. Sam fakt, że jej córka Rosalie Kathleen mieszka na innej
półkuli wyjaśnia wszystko. No i co z tego, że ma Martina, to jeszcze wiesze
dziecko. Tak niewiele od niego oczekiwałam, tylko żeby zaopiekował się Nessi.
Tylko tyle. Najwyraźniej nawet tego nie potrafi zrobić.
Spojrzałam
na niego ze złością w oczach, ale wiedziałam, że jeśli go rozłoszczę, nie
uzyskam, żadnych odpowiedzi. Chwilowo przestało mnie obchodzić, co musiał
zrobić, żeby być tu. Na pewno wie wiele rzeczy. Musiałam pohamować mój gniew i
uzyskać odpowiedzi. Spojrzałam na niego z prośbą w oczach. Chyba wiedział o co
chce zapytać, bo zaraz mu mina zrzedła.
- Proszę powiedź mi co z Morganem. -
poprosiłam, delikatnie dotykając jego policzka.
Odwrócił
wzrok i spojrzał za okno. Ignorował mnie. Wiedziałam, że ta informacja będzie
trudna do wyduszenia. Nie będzie mi chciał powiedzieć. Może nie powinnam go
pytać tak od razu, zacząć od tego, co mnie najbardziej interesowało. Ale to
było silniejsze ode mnie. On nie mógł poddać się jak reszta.
- Proszę - szepnęłam zmuszając go do
patrzenia mi w oczy.
Westchnął
ale niechętnie zaczął:
- Przykro mi, że zakochałaś się w nim,
ale nie winię cię. Myślałaś, że cię nie chce, to starałaś się ruszyć na przód.
To była moja wina.
- Proszę - jęknęłam błagalnie.
Nie
chciałam rozgrzebywać starych spraw, wracać po raz setny do naszego tematu. Nie
ma nas i nie ma potrzeby do tego wracać. Ale nie, on zawsze musiał wracać do
tego. Starać się rozgrzebywać, analizować i zapalać płomień, który już dawno
zgasł.
- Edward, proszę.
Wziął
głęboki oddech i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. Nie czułam nic, po za
chęcią uderzenia go w tą rękę i strzepnięcia jej.
- On ma się najlepiej, z nas wszystkich.
- zaśmiał się - Nie dziw się, że zrezygnował
z ciebie.
- Zrezygnował? - powtórzyłam głucho. Sens
słów nie docierał do mnie. Byłam w szoku.
Edward
uważnie przyglądał się mojej twarzy szukając jakiejkolwiek reakcji.
- Taaak - zaczął ostrożnie - Ożenił się w
końcu.
- Z kim? - odpowiadałam automatycznie.
Nie mogłam pozwolić sobie na chwilę słabości, on na to właśnie czekał. Żeby
mógł mnie pocieszać, przytulać i być tym dobrym. Uleczyć złamane serce
dziewczyny i żeby ona rzuciła się mu w ramiona.
- Rosalie Kathleen.
- Córką Ginny? - krzyknęłam
niedowierzając. Rosalie Kathleen? To niemożliwe. Ona ma chłopaka, znaczy się
miała, bo nie widziałam sie z nią od kilku lat. Jakby Chris nie odszedł, to
pewnie, jak co roku pojechalibyśmy do Paryża i się z nią spotkali. Ale Morgan nie mógłby mi tego
zrobić.
- Tak. Większość stawiała na Doris, ale
ona powiedziała, że tego ci nie zrobi. Skomplikowana z niej dziewczyna -
podrapał się po brodzie z zakłopotaniem.
Opadłam
bezwiednie na kanapę. Nie mogłam mu dać pretekstu do nawiązania jakiejkolwiek więzi. Nie chciałam go tu. Wcale. Powinien
wracać skąd przyszedł. Nie obchodzi mnie, jak tu się znalazł, co musiał zrobić
i co poświęcić. Było mi dobrze samej. Ale najwyraźniej muszę być jak
nowonarodzona, świeże płótno do malowania. A serce, które należy do kogoś
będzie przeszkodą. Teraz co chcą mnie zmusić, żebym była z Edwardem? Uformować
na wzór jaki dostali od Volturri i wtedy co?
Poczułam
jak Edward mnie obejmuje i starałam się nie odsunąć, ale nie mogłam znieść jego dotyku. Był jednym z nich.
Pomagał im uformować mnie na ich wzór. Chciał mnie zmienić. Zagryzłam zęby i
spokojnie starłam się powiedzieć:
- Edward wiem, że to raczej niemożliwe,
ale możesz zostawić mnie samą.
Przyglądnął
się mi uważnie ale wstał.
- Jasne, zawołaj jak coś. Będę z
Lukrecją. Coś się dowiem o twoim ramieniu.
Wyszedł
jak gdyby nigdy nic. Jakbym nie była więźniem, jakby przeszedł tu tylko
porozmawiać. Volturi chcą mnie, ale nie Isabellę Dowson tylko kogoś nowego,
czystego, glinę do urabiania. Dlatego muszą mnie ogołocić z mojego charakteru,
samokontroli, uczuć, zahamowań i wszystkiego co miało dla mnie znaczenie. Mam
być czystą, białą kartką papieru, gotową do zapełnienia według ich wzoru. A
Edward ma im pomóc.
Skoro
najwyraźniej mają jeden cel, to będzie prościej jeśli im to ułatwię i wtedy
kiedy zdobędę ich zaufanie, będę w stanie wrócić do rodziny i naprawić to
wszystko. Zmiana planu. Muszę przestać stawiać opór i sprawić, żeby uwierzyli,
że mnie mają, złamaną, gotową do życia według ich zasad. Im szybciej spełnię
ich oczekiwania, tym szybciej wrócę do rodziny i do Morgana. Tylko czy ja będę miała
jeszcze do czego wracać? Zapłakałam gorzko.
Subskrybuj:
Posty (Atom)